Życie o świcie i nie tylko…

O swoim ukochanym świcie, jeśli w ogóle można użyć takiego określenia, ćwiczyłam w atrium gdy nagle wyrwał mnie z zamyślenia żurawi klangor – czy to możliwe, że to co widzę na niebie to klucz żurawi? Tak bardzo chciałoby się zobaczyć te ptaki z bliska; ale one bardzo szybko zginęły z horyzontu. Zaczęłam rozmyślać o życiu ptaków. U nas w atrium ciągle nie ma ani jednego ptaszka, to i nie mam co obserwować, a oglądanie zachowań ptaków mnie fascynuje. Bardzo wiele ptaków łączy się w pary na całe życie, wśród nich są właśnie żurawie, chociaż i bernikle również. Jak codzienność te ptaki rozdzieli z takiego czy innego powodu, to na wiosnę szukają się – lecą w to miejsce w którym się poznały po to żeby odnowić swój związek. I samiec i samica lecą w to miejsce. Jeśli się okaże, że któreś z nich jest chore to drugie nie odstąpi go już do końca życia. No i jak tu nie kochać te piękne ptaszyska. Zachowują się tak samo jak ludzie: dbają o swoje dzieci, kłócą się i kochają. Opisywałam już kiedyś jak kurki wodne pięknie pracowały całą rodziną przy budowie gniazda na wodzie, żeby mama mogła wysiadywać wygodnie nowe dzieci. Pracował przy tym tata, syn już taki wyrośnięty i mama. Z tym, że mama siedziała w powstającym gnieździe, tata dopłynął do sitowia przy brzegu, wyskubywał dzióbkiem źdźbła odpowiedniej trawy i płynął żeby podać ten budulec synowi, który był w połowie drogi. Syn dopływał do mamy która odbierała od niego to źdźbło i wplatała w gniazdo powiększając je. Całymi dniami pracowali nad swoim rodzinnym gniazdem. Opisywałam też jak tata kaczor okazał się lepszym rodzicem i uczył swoją partnerkę jak ma zajmować pisklętami ponieważ ją dzieciaki nie obchodziły. Tylko tata odpłynął ona uciekała od dzieci do koleżanek na ploteczki. Tata tak długo skubał dzióbkiem w kuperek aż wróciła do dzieci. |Ćwiczył ją kilka dni, aż zaczęła być dobrą mamą. Mieszkając przy ul. Radiowej miałam w pobliżu dwa stawki na których toczyło się bardzo ciekawe życie. W nocy natomiast, przy otwartym oknie słuchałam żabiego koncertu. A wiecie, że chór tworzą wyłącznie samce a samiczki w tym czasie tańczą. Oczywiście najpierw, na swoich plecach samiczki niosły tych swoich kawalerów, nieraz po kilkoro na raz. Nie wiem czy to samiec wybierał sobie ten pojazd czy samica zgarniała chłopaków po drodze żeby mieć ich jak najwięcej dla siebie, i życie toczyło się.

Z tej ptasiej melancholii wyrwał mnie widok balkonu Felicji – zmarznięte pelargonie. Aż nie możliwe żeby to ona wystawiła te kwiaty na balkon już w kwietniu. Przecież to pierwsza znawczyni kwiatów w naszym Domu. Będę musiała z nią o tym porozmawiać. Nie teraz bo jeszcze o tej porze smacznie śpi. Okazało się, że Felicja zastawiła swoimi kwiatami wszystkie możliwe miejsca, że ma zastawiony cały pokój łącznie z podłogą i nie było wyjścia, wyszło jak wyszło. U nas kupuje się kwiaty na wiosnę, sadzi się je a później trzeba wyrzucić bo nie ma gdzie postawić. Na parapetach okiennych na korytarzach stawiać kwiatów nie można.

Idąc na śniadanie spotkałam dwie panie które zastrzegły sobie, że będą musiały ze mną porozmawiać. Nasi mieszkańcy wiedzą, że ja nic nie mogę zrobić co najwyżej problem opiszę na blogu, a mimo to wszyscy się na to zgadzają. Obie sprawy dotyczyły organizacji pracy ludzi podległych siostrze przełożonej, czyli najsłabszemu ogniwu wśród kadry kierowniczej. Jedna z pań poskarżyła się, że ona musi się kąpać wtedy kiedy jakaś opiekunka ma czas. Że do tej czynności przychodzi za każdym razem ktoś inny i wszystko trzeba takiej osobie tłumaczyć, gdzie, co i jak i przez to ona z tej kąpieli rezygnuje bo to tylko nerwówka. Druga pani poskarżyła mi się, że panie załatwiające wizyty u lekarzy specjalistów nie mają czasu łaskawie poinformować kiedy ta wizyta będzie i czy w ogóle będzie np w tym roku. To są sprawy którymi żyjemy i które są dla nas bardzo ważne.

O życiu i jego problemach można by w nieskończoność, a tym czasem u nas po cichutku coś się skończyło, czyjeś życie się skończyło. Jeszcze wczoraj ktoś był, przecież rozmawiałam z nim, robił zakupy w naszym sklepiku, a dziś już go nie ma.

8 kwietnia zmarł Grzesiu najżyczliwszy i najbardziej pracowity mężczyzna nie tylko w naszym Domu ale chyba w ogóle jakich znałam. Potrafił zrobić wszystko. Jego nazwać złotą rączką to zbyt mało. Jeśli te ręce były złote, to złoto było najwyższej próby. Pomagał wszystkim. Był nad podziw pracowity no i nie wyobrażalnie cierpliwy wykonując jakąkolwiek pracę. Był też uzdolniony artystycznie – jakie piękne rzeczy wykonywał z zapałek to aż trudno to sobie wyobrazić. On zawsze coś robił a jak zobaczył, że komuś jakaś praca idzie niezbyt natychmiast pomagał. W porównaniu z nami wszystkimi to był młody człowiek, on był nie wiele starszy od mojej starszej córki. Był też bardzo chory, cierpiący i niestety zgodnie z tradycją naszego DPSu bardzo gnębiony przez kierownictwo. Ciekawa jestem czy po jego śmierci nasze szefowe odczuwają satysfakcję, że gnębiły tego człowieka. GRZESIU, BARDZO NAM CIEBIE BRAKUJE !

I to już wszystko – NARA !!