Olkieniki – II

Szłam z Basią przez  tę cząstkę Olkienik , weszłyśmy na „most” idąc przez Mereczankę – na tym moście poznali się moi rodzice; mama mówiła, że tata przejeżdżał przez most konno. Teraz to tylko kładka nie most i wstążeczka wody pod tą kładką.  Jedna z mieszkanek naszego domu opieki opowiadała, że w czasach jej młodości, czyli lata dwudzieste ubiegłego wieku, Mereczanka była bardzo głęboka i miała bardzo bystry nurt, widać to zresztą po korycie rzecznym. Jeszcze  przed II wojną  pewien Niemiec budował fabrykę zapałek, a że budował nie w swoim kraju to i niczego nie szanował, zrobił tamę na Mereczance żeby skierować bieg rzeki do swojej fabryki. Zrobił to tak, że koryto rzeki w Olkienikach wyschło a u niego w Koleśnikach były ciągłe powodzie.  I rzeka zaginęła i fabryki nie było. Przez brak wody w Mereczance przestała działać w Olkienikach, smolarnia. Mereczanka nawadniała część puszczy  przez co było dużo przegniłych starych sosen. Rdzeń tych sosen  wykorowywano i paliło się te rdzenie w specjalnych piecach, w odpowiedniej temperaturze przez dwa tygodnie. Podczas  obróbki wydzielał się gaz. Rury z gazem były zanurzone w wodach Mereczanki w celu schłodzenia  a na drugim brzegu rzeki z tych samych rur już zamiast gazu była terpentyna i smoła. Polacy, w swoim kraju szanowali wszystko nawet przegniłe drzewa były wartością.                                     Minęłyśmy tą słynną Mereczankę, weszłyśmy pod górkę i na lewo zobaczyłam dom  dziadka Karola.  Kiedyś to może ten dom wydawał się okazały a dzisiaj to po prostu domek. Fakt piętrowy ale to tylko wiejski domek. Weszłyśmy przez bramę – na lewo były budynki gospodarcze rozpoczynając od łaźni i kuchni letniej. Łaźnia z dużym paleniskiem nad którym kiedyś stawiano wielkie kotły do wrzącej wody. Na podłodze poukładane wielkie kamienie na które lało się tę wrzącą wodę.  W ten sposób tworzyła się gęsta para, która obejmowała całe pomieszczenie. Korzystający z łaźni, ledwie widoczni prze tę parę, biczowali się wienikami – czyli miotłami uwitymi z brzozy. Obok drugie pomieszczenie z ławami, to miejsce na odpoczynek po trudach sauny. Wychodzimy z łaźni i widzimy dom, dom jednopiętrowy. Na parterze domu są trzy pokoje , kuchnia, spiżarnia,  kącik sanitarny i duża weranda. Na piętrze jeden duży pokój. W kuchni do dziś jest klepisko; podobno tam gdzie jest porządne klepisko nie lęgnie się żadne robactwo i nie potrzebna jest lodówka.                                                                                Po  krótkiej rozmowie wybrałyśmy się z Basią na cmentarz. Odwiedziłyśmy groby dziadka i jego rodziców, no i oczywiście groby pomordowanych w Krwawe Zielone Świątki w 1942r.  Ponieważ pomordowani leżeli pod płotem cmentarnym, mieszkańcy  przesunęli płot tak żeby zbiorowa mogiła znalazła się na terenie cmentarza. Tak więc szesnastu z nich leżało już na cmentarzu a pozostałych pięciu pod lasem za smolarnią, wśród tych pięciu byli dwaj bracia mamy. Mimo to wujek Sylwek postawił krzyże drewniane na obu grobach a po pięćdziesięciu latach przywiózł z Polski kamienne tablice na których były wyryte  nazwiska wszystkich pomordowanych, czyli 21 nazwisk. Wujek postawił te tablice na cmentarzu mimo, że jego bracia leżeli pod lasem. Były już lata dziewięćdziesiąte, a ci pod lasem byli nadal wrogami nr. 1 których nie można było pochować z godnością na cmentarzu i nie można było postawić jakiegokolwiek pomnika. Wujek stawiając pomnik na cmentarzu był pewien, że kiedyś doczeka się chwili, że jego bracia znajdą się na cmentarzu. Niestety nie doczekał. Mieszkańcy Olkienik pamiętają o tych pod lasem, zawsze są tam kwiaty i płoną znicze.                                                                                        Żegnając się z Olkienikami zaszłyśmy z Basią do kościoła, w końcu w tym kościele był proboszczem członek naszej rodziny, w tym kościele brała ślub moja babcia i moja mama – niestety wejście do kościoła nie było miłe, msza odprawiana była po litewsku. Dopiero wówczas uświadomiłam sobie, że jestem na Litwie, że miejscowość w której przebywam już dawno nie nazywa się Olkieniki tylko VALKIENINKAI.

Olkieniki – I

Pojechałam do Olkienik bez uprzedzenia kogokolwiek, że przyjadę. Nie wiedziałam nawet czy jeszcze ktoś z rodziny Kozłowskich tam mieszka. A jeśli mieszka to jak do tego kogoś trafić. Nie miałam ani adresu ani telefonu do nikogo. Zupełnie nie wzięłam pod uwagę, że obecne Olkieniki to nie to samo miasto co sprzed wojny w którym wszyscy znali rodzinę Kozłowskich. Miasto to nie tylko, że litewskie nie polskie ale i wielokrotnie dzielone i przydzielane do różnych okręgów. Najpierw był to okręg ejszyski a wówczas orański. Niszczono to miasto dzieląc na różne części i przydzielając do różnych okręgów żeby wytrzebić całkowicie polskość. A ponadto Litwa przez ponad pół wieku stanowiła republikę rosyjską i popadała w ruinę.  Ja to wszystko uświadomiłam sobie jak już siedziałam w autobusie jadącym do Olkienik. Dopiero wpadłam w panikę – przecież ja nie znam litewskiego. Dogadałabym się po rosyjsku ale Litwini nie znoszą teraz i Rosjan. Boże drogi, ja nawet nie wiem jak duże są Olkieniki, ile w nich przystanków autobusowych, na którym miałabym wysiąść?  Raptem usłyszałam swój wystraszony  głos – Ile przystanków jest w Olkienikach?  Cały autobus rozśpiewał się kresową polszczyzną. To taki specyficzny język polski niszczony prawie dwa wieki; on jest inny ale dobrze zrozumiały przez takich jak ja. W moim domu tatuś i my dzieciaki, mówiliśmy czystym językiem polskim, a mama i babcia  mówiły  właśnie takim wileńskim językiem, a może nawet olkienickim.    Np. Rojsty – krzaki,   pałonik – łyżka wazowa,  przestudzić – podmuchać,  koczerga – pogrzebacz,   szwendanie się – chodzenie be celu,          trzaski – drzazgi,   nie bluźnij – nie zmyślaj,   nosówka – chusteczka do nosa,   nie bresz – nie mów głupstw,   okutana – otulona,   bożyć się – przysięgać,   pośpiejem – zdążymy,   kiturka – rozporek męski,   żerdź – kołek w płocie,   bierwiono – szczapa.         Nie wiele pamiętam z tej mowy mojej babci i mamy, ale jak do mnie ktoś mówi używając takich słów to wszystko rozumiem. Ludzie w autobusie zaczęli zasypywać mnie pytaniami – a do kogo ty wybrała sie?  czyja ty ?  jak nazywali sie twoi rodzice ?  a ty masz siostra Ircia ? Jak odpowiedziałam na te wszystkie pytania to usłyszałam – a to ty do Karolów. Zrozumiałam, że mimo iż dziadek Karol nie żyje już od pół wieku to ja przyjechałam do jego domu. Ten dom wybudował Karol i kto by w nim nie mieszkał to zawsze to będzie dom Karolów. Babcia Jadwiga to Karolowa, ich córka to Karolówna, ich synowie to Karoluki.  Kozłowskich w Olkienikach było dużo a Karol był jeden.                                                                                     (  I tu wyłazi jak szydło z worka brak dokładności w artykule profesora   Uniwersyteckiego, który swego czasu pisał artykuł o Olkienikach  a był on  w 70% poświęcony rodzinie moich dziadków, czyli rodzinie jego chrzestnej mamy. W artykule tym było zdjęcie braci mojej mamy i zdjęcie domu dziadków z podpisem, że to dom  Jana Kozłowskiego.  Panie profesorze  przecież był pan Polakiem zanim został pan profesorem a zgodnie z polską tradycją ten dom na zdjęciu to dom Karola. Jan tylko przez jakiś czas tam mieszkał, mimo, że był synem Karola i tam się urodził ) .                                        Tak my już wysiońdzim stobo ( to nie błąd to taka mowa ) . Dom Karolów jest za smolarnio. Chociaż smolarni nie ma już od pół wieku, ale dom Karolów jest za smolarnią. Przejdzim przez plac koło kościoła, tam zobaczysz pomnik stryjka swojego dziadka naszego proboszcza – ten proboszcz nie żyje już od 150 laty ale on nasz. Jak minisz kościół zobaczysz rzeczka – Mereczanka , przejdzisz przez most i pójdzisz pod górka i na lewo już zobaczysz dom Karolów. Ale teraz tam toż nikogutku, toż Basia w pracy. Ot tu patrzaj apteka tak ty i wstąp i pokażsie, że przyjechała. Basia apteka zamkni a my wszystkim powiemi czemu.  Toż taki gość, tak ty idź z Bogiem.                               W tym momencie zrozumiałam co to znaczą korzenie. Drzewa wycięte w pień. Gałęzie spalone wieki temu a korzenie tkwią głęboko w ziemi, są. Minęły dziesięciolecia, ja nigdy nie byłam w Olkienikach, urodziłam się w Wilnie a całe życie mieszkałam w Olsztynie, a tylko postawiłam nogę na tej ziemi  już byłam  ich, byłam swoja.  Stąpałam po ziemi pod którą wiły się korzenie mojej rodziny.

 

Moja pielgrzymka do Wilna.

Był już rok 1994 jak po pół wieku postanowiłam pojechać do Wilna. Jakoś dziwnie mnie wcale nie ciągnęło do tych stron ojczystych. Wyjechałam z tego miasta w 1946r. i nigdy później  nie byłam a jak tylko znalazłam się w tym mieście od razu poczułam wielką miłość do tych stron znad Wilii. Wstąpił we mnie duch bojowy  ale z ogromną dozą miłości do tego miasta. Chciałam wszystko zobaczyć, w zasadzie dopiero poznać, a duch bojowy krzyczał we mnie – to moje miasto, tu się urodziłam  i wszędzie trafię bez niczyjej pomocy. Czułam się taka zdrowa i silna, nawet nie zwróciłam uwagi, że przestałam pić kawę, zauważyły to  moje współlokatorki z hotelu. Budziłam się skoro świt i byłam gotowa do podboju miasta. Ponieważ była to autentyczna pielgrzymka z mojej parafii to i do kościoła trzeba było pójść codziennie ja biegałam codziennie do Ostrej Bramy, to tu byłam chrzczona i tu mama modliła się o moje zdrowie jak wpadłam pod samochód mając 4 i pół roku.             Jedna bardzo ważna rzecz zwróciła moją uwagę – wszędzie tam gdzie byliśmy zaczynało się od ciszy i w zależności od tego kto pierwszy odezwał się, Polak czy Litwin to reszta obecnych mówiła wówczas w tym języku. Jak zwróciłam na to uwagę to natychmiast rozpoczynałam swoim dobitnym głosem mówienie po polsku. Jaką mi to sprawiało przyjemność jak słyszałam, gdziekolwiek byłam, mowę polską. W Ostrej Bramie, zaczynałam modlitwy i śpiew po polsku i natychmiast  wszyscy obecni modlili się i śpiewali w moim ojczystym języku, pewnie i w swoim. Wsiadałam do tramwaju razem ze mną zaczynano rozmawiać po polsku. Zwróciłam również uwagę, że tak jak przed laty tak i wówczas Litwini patrzyli na nas z nienawiścią. No ale jeśli przyjezdni Polacy zachowywali się tak jak ja to nie dziwię się. Niestety mieszkający tam Polacy usuwali się w cień, woleli nie narażać się. Przewodniczka, która oprowadzała nas po Wilnie jakoś dziwnie zapomniała, że całe stare Wilno zbudowali Polacy.  Spytałam ją – gdzie się pani urodziła? w Kownie – odpowiedziała. A ja tu w Wilnie, na ul. Ostrobramskiej. Tak więc swoje bajeczki o Wilnie może pani zacząć opowiadać jak już umrze ostatni Polak, który urodził się w polskim Wilnie.   Nie sądziłam, że stanę się taką lwicą jeśli chodzi o to miasto. Zawsze dziwiło mnie, że ludzie nie mogą zapomnieć tego co było; a ja nie wiele wiem co było – a to moje i już.                  Wreszcie po przeżyciach wielkich uniesień patriotycznych poczułam potrzebę poznania miejsca urodzin mojej mamy i miejsca  poznania się moich rodziców, czyli Olkienik.  Tylko ja i mój tatuś, urodziliśmy się w Wilnie. Mama i moja starsza siostra w Olkienikach a pozostałe rodzeństwo w Bujwidzach. Dziś decyzja i dziś natychmiastowe działanie.  W końcu to tylko godzinka jazdy autobusem. Powiadomiłam  moje współmieszkanki z hotelu, że jadę i nie wiem kiedy wrócę.

Krwawe Zielone Świątki

Przez wiele lat życie tej rodziny toczyło się  spokojnym torem.  Tragedie  rozpoczęły się wraz z wybuchem II wojny światowej w 1939r. Oczywiście tragedie te dotyczyły  prawie wszystkich Polaków. Litwini nie znosili pięknego życia Polaków w środku Litwy. Donosili, nie jednokrotnie fałszywie, tak do Rosjan jak i Niemców.  Sprzymierzali się z każdym kto mógłby w jak najokrutniejszy sposób zniszczyć wszystko co polskie.  Wreszcie dopięli swego.      W maju 1942r.  zdarzyła się wielka tragedia. To jest dzień do dziś nazywany Krwawymi Zielonymi Świątkami. Każda żyjąca  w Olkienikach osoba zna dobrze ten termin, bez względu na to czy to dotyczyło danej rodziny, czy też nie. Na oczach matek i ojców rozstrzelano 21 młodych mężczyzn narodowości polskiej.  Wśród nich byli dwaj bracia mamy – Stefan i Karol. Najstarszy z braci zdołał się ukryć, ale po latach dopadli go w inny sposób.  Tego mordu dokonali Niemcy z Litwinami. Litwini z przyjemnością wywlekali całe rodziny z domów. Młodym chłopcom kazano kopać rowy i stanąć przy tych rowach i na oczach przerażonych rodziców rozstrzelano ich. Kwiat młodzieży olkienickiej wpadał martwy do rowów. Sparaliżowani bólem i strachem rodzice, otoczeni Litwinami z bronią, musieli zasypywać w tych dołach, swoje dzieci.  Tak skończyło się spokojne i dostatnie życie tej rodziny. Dziadek po tych wydarzeniach  podupadł na zdrowiu i z roku na rok było z nim coraz gorzej. Zmarł 8 marca 1953r.  W domu zaczął gospodarzyć najstarszy z synów – Janek. Miał już swoją rodzinę żonę i dzieci. Niestety on miał być rozstrzelany w 1942r. a więc nie mógł żyć normalnie. W tych latach Litwini zbratali się z Rosjanami a Polak był ich wspólnym wrogiem. Zapełniali Syberię Polakami. Według Rosjan i Litwinów rodzina Kozłowskich była kułakami, czyli bogaczami ziemskimi, a takich trzeba zniszczyć; wujek Janek został zesłany na Syberię a majątek rodzinny został skonfiskowany.  W domu została babcia z najmłodszym synem – Sylwestrem. Niestety nie było czym gospodarzyć. Po latach zdecydowali, że pojadą do Polski. Przyjechali do nas w 1958r.  Przyjechała babcia Jadwiga, wujek Sylwek z żoną i dwiema córkami i z matką żony. Jak myśmy się pomieścili w naszych dwóch pokojach sam Pan Bóg wie. Po wielu latach do Olkienik wrócił z Syberii wujek Janek z rodziną. Zdrowie miał zniszczone doszczętnie. Po długiej chorobie zmarł. Dzieci wujka przeprowadziły się do Wilna i zabrały do siebie matkę. Dzisiaj dom stoi pusty, jak wiele domów w Olkienikach, ale dzieci wujka dbają o ten dom. Zjeżdżają się tam wszyscy w każdą sobotę po pracy.  Przez jakiś czas mieszkała w tym domu córka wujka Janka – Basia. Poznałam ją jak przyjechała w odwiedziny do naszej wspólnej babci Jadwini.  Po latach postanowiłam odwiedzić Basi.ę  w Olkienikach. Zrobiłam to dopiero w 1994r.

Wspomnienia mojej mamy o domu rodzinnym

Moja mama urodziła się w 1909 r. i miała czterech braci – Jan, który w przyszłości został zawodowym wojskowym. Stefan był krawcem. Karol, zawodowy wojskowy i Sylwester muzyk w orkiestrze wojskowej. To nie przypadek, że aż trzech braci mamy byli zawodowymi  żołnierzami; to zasługa Marszałka Piłsudskiego. Dzięki niemu żołnierz polski był najbardziej szanowanym obywatelem społeczności polskiej. To dzięki wojsku polskiemu Polska odzyskała wolność po 123 latach zniewolenia.  Wówczas Piłsudski był bożyszczem i ojcem narodu. Jego słowa były święte.  Każdy chłopiec, czy mężczyzna chciał być pod dowództwem i opieką wodza wszystkich serc polskich. Mundur żołnierza polskiego był noszony z wielką dumą.

Życie w domu rodzinnym moja mama wspominała z wielkim ciężarem na sercu. Dręcząca wszystkich domowników czystość. Codzienne dokładne sprzątanie. Codzienna wymiana ręczników wszystkim domownikom.  Jeśli któryś z domowników wytarł ręce nie o swój ręcznik to ten ręcznik należało wymienić.  W naszym domu  ręczniki prało się nie mal bez przerwy, a to przecież balia i tara no i oczywiście ja nie babcia – mówi mama. To przez te kursy babci z higieny i czystości w naszym domu musiało być czyściutko jak na sali operacyjnej.  Inaczej  babcia nie umiała. Szkoda tylko, że było to robione wyłącznie moimi rękami – mówi mama. Babcia, ten nasz domowy SANEPID wymagała od innych, jej przecież nigdy nie było w domu. Przecież ciągle rodziły się dzieci. W rodzinie potrafiło ich być i kilkanaścioro. Roboty huk. Każdą rodzinę trzeba było dopilnować żeby noworodki rosły i rozwijały się w czystości. Jak babcia  wracała do domu to padała ze zmęczenia. Odpoczywała na piecu. To takie piece z dużą półką na ewentualną pościel. Zwyczaj przeniesiony chyba ze zwyczajów rosyjskich. Na tym piecu było zdrowotne posłanie w jednym miejscu pierze a w drugim gorczyca  a w jeszcze innym jakieś zioła zapachowe; wszystko miało znaczenie  dla zdrowia i wypoczynku.      Z tego pieca wydawała polecenia bieżące i na przyszły dzień. Oczywiście wszystkie dla mnie. Moi bracia to odpowiedzialność taty.  Do prac w domu i w obejściu byłam niestety tylko ja – mówiła mama. W każdą sobotę musiałam od świtu sprzątać podwórze, w każdym zakamarku, a całość wysypywać żółtym, drobniutkim żwirkiem, który był przywożony przez mojego tatę. Do prac polowych byli wynajmowani ludzie. Ci ludzie musieli być wyjątkowi; wyobraźcie sobie, że ludzie idący w pole musieli pachnieć czystością. Babcia tę czystość sprawdzała, codziennie o piątej rano. Nikt się nie buntował, wszyscy znali babcię z tej strony a dziadek pracowników opłacał należycie. Jak babcia miała wejść do jakiegoś domu  to ten dom był pucowany na błysk, jeśli nie to babcia zawracała od progu. Wynajęci ludzie pracowali u nas od wczesnej wiosny do późnej jesieni i cieszyli się, że mają pracę. Żywieniem tych ludzi zajmowały się wynajęte kucharki. Miały swoje specjalne pomieszczenia takie jak kuchnia i stołówka które mieściły się po drugiej stronie podwórza przy budynkach gospodarczych.

Od sierotki Jadwini do „królowej Jadwigi”

Wymarzony Królewicz Jadwini, był w tym czasie w Ameryce – czyli Stanach Zjednoczonych.  Bardzo wielu Polaków wyjeżdżało w świat  za zarobkiem..  Jadwinia, oczywiście nie miała pojęcia o jego istnieniu. Karol Kozłowski, bo o nim mowa, był od Jadwini starszy o 7 lat.  urodził się w Olkienikach  w 1878 r.  syn Jana i Ewy.  Jak wspomniałam dziadek wyjechał do Ameryki za zarobkiem. Był tam dwa razy. Za pierwszym razem  jak wrócił po roku to z zarobionych dolarów  zdołał kupić tylko kilkanaście hektarów ziemi. Połowę zarobku pochłonęła podróż.  Tak więc po roku pojechał do Ameryki po raz drugi i pracował tam przez dwa lata.  Po powrocie do kraju zabrał się za budowę domu.  Dopiero jak zakończył budowę domu, pomieszczeń gospodarczych, łaźni. Ogrodził swoją posiadłość, zasadził sad i obsiał pole , zaczął rozglądać się za ewentualną żoną.  A tak swoją drogą to moi dziadkowie to twarde sztuki; jedno i drugie najpierw praca.  A dziadek to już w ogóle twardy, męski charakter. Nie w głowie mu były podboje damskich serc, dopóki nie miał co zaoferować to omijał panny. Zalotom przeróżnym końca nie było. Przecież to młody, przystojny, bogaty jak na ówczesne czasy, kawaler i z  dobrze znanej i szanowanej rodziny. Rodzina dziadka od pokoleń żyła w Olkienikach.  Co któryś dom to dom  kogoś z rodziny Kozłowskich. Nawet proboszcz Kościoła Parafialnego już w latach  1840 – 1860  był z rodziny dziadka, a że był bardzo szanowany niech świadczy fakt, że parafianie po jego śmierci, postawili mu pomnik przed samym kościołem. Wygląda to tak jakby to on był ciągle gospodarzem tego przybytku duchowego.     Był rok 1907, nasz królewicz  miał już 29 lat, najwyższy czas na miłość i na założenie  rodziny.  Któregoś dnia, w zimny, jesienny wieczór, pan Karol spostrzegł opatuloną w chustę, biegnącą truchcikiem, dziewczynę. Nie znał jej, nie mógł nawet przyglądnąć  się  jej, a jego serce pobiegło za nią. Wbiegła do jakiegoś domu. Był wieczór, nie wypadało wejść do obcego domu, chociaż w każdym był mile widziany i dobrze znany. Przeczekał do jutra i już od świtu wypytywał o nią,  Czyja ona pytał ludzi. Od każdej pytanej osoby słyszał jedną odpowiedź – niczyja,  to sierotka Jadwinia.

W roku 1908 w Kościele pod Wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Marii Panny w OLkienikach odbył się ślub Karola Kozłowskiego z Jadwigą Kajrewicz. Plac okalający kościół, służący zwykle do parad wojskowych w tym dniu musiał pomieścić setki gości, każdy chciał zobaczyć  jak to sierotka Jadwinia przeobraziła się w królową, od tej pory bowiem, nazywaną ją królową Jadwigą.  Wesele odbyło się w domu rodzinnym babci, nie mogło być  inaczej. Tego wymagała tradycja. Rodzina pogodziła się. Bracia babci poczuli się zaszczyceni, że mogą gościć tak licznie zacną  rodzinę Kozłowskich i że oni tak jakby weszli w tą rodzinę. W tym domu też urodziło się ich pierwsze dziecko, córka Marianna, czyli moja mama. Babcia, po jakimś czasie chciała wystąpić z roszczeniami o majątek po rodzicach, ale dziadek zabronił, był zbyt dumny i w końcu zamożny jak na tamte czasy.

Sierotka Jadwinia

Rozpisałam się tak o  Olkienikach  ponieważ chciałam  sama przed sobą wytłumaczyć się. Całe życie myślałam, że Olkieniki to wieś, że moja mama pochodzi ze wsi. Nawet teraz pisząc, że w czasie zaborów  inne warunki życia były w mieście napisałam i na wsi myśląc o Olkienikach. Dopiero po namyśle sprostowałam, że w mniejszym mieście od Wilna.   No bo jak można mieszkając w mieście mieć hektary i mówić takim śpiewnym językiem jak mówiła mama i babcia. Nie pasowało mi to wszystko co słyszałam o domu rodzinnym mamy.  Dzisiaj wiem, że wówczas wystarczyło mieszkać na przedmieściach żeby można było być miastowym z hektarami; a zniewalany naród, rusyfikowany przez  ponad 100 lat miał prawo mieć naleciałości językowe.                                                      Wracamy jednak do babci Jadwigi.

Babcia Jadwiga wybierając się do Olkienik  miała dobre rozeznanie i gotowy plan na życie. Nie jechała w ciemno. Otóż wiedziała, że  w szpitalu olkienickim zorganizowano kursy higieny osobistej i czystości w domu. Po skończonych kursach  można było zdobyć  zawód higienistki i pracę w szkole, w przychodniach lekarskich czy  w szpitalu.  Podczas kursu dziewczęta miały wikt i opierunek. Tak więc początek był dobry a co będzie później to czas pokarze.  Okazało się, że w ten sposób zdobyła ukochany przez siebie zawód w którym pracowała przez całe życie.                                                                          Babcia Jadwiga, nazywana wówczas sierotką Jadwinią  ukończyła kursy z wyróżnieniem. W szpitalu zwrócono uwagę, że każda praca sprawia jej dużo satysfakcji. Zaoferowano więc jej pracę w szpitalu na oddziale położniczym  i  tak zdobyła zawód akuszerki i przepracowała w tym zawodzie ponad  40 lat. Większość dzieci w Olkienikach przyszła na świat dzięki zdolnościom babci Jadwigi.  Była chrzestną matką dziesiątków tych dzieci. Chrzciła każde pierwsze dziecko które odebrała w danej rodzinie. Porody odbywały się w domach, do szpitala zawożono  tylko w szczególnych przypadkach; takich w Olkienikach nie było, Jadwinia radziła sobie ze wszystkimi przypadkami. Wszyscy ją znają i pamiętają mimo upływu wielu, wielu lat.  Miałam tego dowód jak pojechałam do Olkienik. poznałam tam jednego z jej chrzestnych synów  – profesora Uniwersytetu Wileńskiego  – Pranasa Buckusa. To on opowiedział mi o zwyczajach panujących w Olkienikach za czasów mojej babci.    Babcia  była piękną zdrową  i pracowitą dziewczyną. Od adoratorów nie mogła się opędzić, pomimo, że poza urodą nie miała nic. Mieszkała kątem u obcych ludzi. Nie miała też czasu na adoratorów ponieważ poza odbieraniem porodów zajmowała się opieką nad  noworodkami  do trzeciego miesiąca życia.                                                                                  Pewnie czekała na swojego królewicza z bajki ; a on już był tyle że tysiące mil od niej i oboje nic o sobie nie wiedzieli.

Pamiętnik Rodzinny.-Moje wileńskie korzenie

Wiem, że powinnam zacząć swój  pamiętnik od  rodziny mojego taty, jako, że nawiązałam  do wczorajszej daty 11 listopada.                   Zacznę  jednak od rodziny mojej mamy. Historia ta, mimo, że dzieje się w tym samym czasie, jest nieco lżejsza. Tak jak nieco lżejsze było w tym czasie życie w małym miasteczku  od życia w mieście  – WILNO.  Konkretnie, opowiadanie swoje rozpocznę od babci Jadwigi ( mojej babci ) ze strony  mamy.

Jak babcia miała 16 lat – czyli w roku 1901, podczas epidemii, zmarli jej rodzice – Anna i Maciej Kajrewiczowie – moi pradziadkowie. Byli dość zamożnymi   gospodarzami, a wiadomo, że  nikt z rodziny nie chciałby dzielić się majątkiem, zwłaszcza, że w przyszłości chodziłoby o kogoś zupełnie obcego, czyli ewentualnego  męża babci Jadwigi. Bracia babci zaczęli traktować ją bardzo źle po to żeby miała ich dość i wyprowadziła się z domu.  Jadwinia, tak była nazywana przez rodziców, mimo, że była bardzo przez nich rozpieszczana, miała   charakter. Któregoś dnia o świcie, jak wszyscy jeszcze spali, z węzełkiem  rzeczy osobistych,  wyruszyła w drogę. Serce pękało z żalu i ze strachu – co teraz będzie? W jednej chwili straciła ukochanych rodziców, dom i rodzinę. Tak jak przez 16 lat czuła się kochana, to teraz nikt już jej nie kochał – została zupełnie sama. Trudno,  ale iść trzeba. Nie zaszła daleko, do pierwszego miasteczka do OLKIENIK. A podróż swoją rozpoczęła z  Zaprzekopów, dzisiaj to przedmieście Olkienik. Oczywiście na Wileńszczyźnie.  W Olkienikach zatrzymała się w domu  pierwszych ludzi jakich spotkała.

OLKIENIKI – miasteczko składające się z trzech części  rozdzielonych lasami. Znane już w starożytności. W starożytnych dziejach Polski czytamy, że miasto leży na trakcie z Wilna do Krakowa. Już za czasów Zygmunta Starego było miastem okazałym. Gościli w nim królowie polscy i nie tylko.  Miasto było starostwem, miało dwór królewski i kościół parafialny ufundowany przez królową Bonę. W Olkienikach często bywał Zygmunt August syn Zygmunta Starego i królowej Bony. Każdy z królów wnosił coś od siebie dla tego miasta. Stefan Batory w 1581 r.  rozbudował kościół. Zygmunt III w 1632r. pomnożył znacznie fundusze probostwa. W Olkienikach w 1812 r. gościł Napoleon Bonaparte.  Przyczyną dbania o to miasto przez wszystkich władców polskich było jego położenie.  Miasto leżało na skraju Puszczy Prudnickiej i wszyscy królowie ze swoimi gośćmi zjeżdżali się tu na polowania. Mieszczanie olkieniccy od zawsze mówili w języku polskim a lud okoliczny  po litewsku.  Już w 1606r. w miasteczku było 30 uliczek, przy których mieszkali rzemieślnicy. Rozwój Olkienik poza położeniem  ściśle wiąże się z wyrobem broni palnej i z wydobywaniem rudy z okolicznych bagien, przerabianej na żelazo.  Jeszcze przed przybyciem mojej babci do Olkienik  w  miasteczku była fabryka tektury, duża smolarnia, szpital, przychodnia lekarska, garnizon kilkuset żołnierzy polskich  i oczywiście szkoły – powszechne i gimnazjum. Nasi pradziadkowie, dziadkowie i rodzice przyszli na świat kiedy Polski nie było na mapach świata. Polska była w niewoli trzech zaborców : Prusaków, Austriaków i Rosjan.  Wileńszczyzna , wiadomo, była pod zaborem rosyjskim. Jednak w Olkienikach wszystkie organizacje, po za szkolną, były kierowane przez Polaków.  Polacy trzymali się mocno razem i pomagali sobie jak mogli. Dlatego babcia spokojnie weszła do obcego ale polskiego domu, wiedziała, że żadna krzywda ją tam nie spotka.

11 listopada 2017r.

Zaledwie od kilku lat,  w dniu 11 listopada cofam się  myślami w daleką przeszłość i  idę na grób mojego ukochanego taty z wiązanką biało czerwoną  stawiając  obok niej portret Ułana. Ułana z przewieszonym na ramieniu kożuszkiem i z szabelką, która wraz z koniem stanowiła główny atrybut  ułański. Kim był mój tatuś –  to był temat tabu.    Nikt w rodzinie nie miał prawa rozmawiać na ten temat. Wiedziała o tym tylko mama no i brat, ale brat milczał jak grób. To, że ja nie wiedziałam to się nie dziwię. Zawsze uchodziłam w rodzinie za roztrzepańca,  któremu w głowie tylko tańce i śpiewy,  ale, że nic o tatusiu nie wiedziały moje starsze siostry to mnie bardzo dziwi. Bardzo mnie też  dziwi, że to ten roztrzepaniec otworzył oczy  nobliwym i ułożonym siostrom i pokazał kim był nasz tato.    A  kim był tatuś ?  Patriotą, Piłsudczykiem, Legionistą, Ułanem XIV Pułku Ułanów Jazłowieckich.                         Ponieważ moja rodzina musi znać swoich przodków to resztę pamiętnika poświęcę ku pamięci.

„Bo każda rodzina tworzy zalążki losów  swojej Ojczyzny”.

Dziwnym wędrowcem po latach jestem,
Stąpam do tyłu drogą z przeszłości
I śladów szukam tych co odeszli,
Wspomnień z Ich życia – dziejów zaszłości.
Idę po omacku i szukam i pytam
I trafiam czasem na ślad zadeptany.
Coś mnie olśniewa, coś mi umyka
I znowu pytam – otwieram rany.
Ich tu już nie ma, odeszli dawno                                                                        Pozostawiając dzieci i wnuki
Ich śladem  idąc otwieram księgi
Żeby historii uczyć ich pra, pra, pra wnuki.

PRABABCIA DANUSIA

Cz. IV str. 38

Wywiady które prowadziłam z ogromną pasją mogły stworzyć fragment historii Polski opowiedziany przez ludzi biorących czynny udział w tej historii.  Żebym nie była taka sponiewierana w tym domu to wspólnie z bohaterami wywiadów opisywalibyśmy tę historię.   Teraz mogłabym rozmawiać o czasach PRLu  i byłoby  ponad 100 lat historii kraju w przeżyciach  podopiecznych  DPS.  Niestety za późno. Pani dyrektor przyłączyła się do hołoty i z satysfakcją  niszczyła wszystko co się da,  w ten sposób walcząc o utrzymanie stołka dyrektorskiego. Owszem jest dyrektorem ale nie szanowanym przez nikogo, ani przez mieszkańców ani przez pracowników.  Pracownicy przy niej muszą udawać, że jest inaczej, a nie którzy mieszkańcy mydlą oczy dyrektorce, ale ta bylejakość na każdym kroku i we wszystkim tworzy parszywą atmosferę  i   brak szacunku . Ludzie biorąc do ręki obecny GŁOS SENIORA widzą, że to co było kompletną lipą opisane jest w ochach i achach.  To jest brak szacunku do czytelników.. Jak w ogóle można było  doprowadzić do zniszczenia czegoś co ludzi interesowało. Ówczesny kwartalnik miał dodruki bo nasi mieszkańcy kupowali po kilka egzemplarzy i wysyłali do rodzin. Tosia wysyłała do Stanów Zjednoczonych, Hania do Anglii, Helenka do Niemiec a czytelnicy ci pisali  potem  do nas. Teraz pracownik chce czy nie musi pisać dużo i pięknie. Że to niby u nas cuda nie widy. Po za nieuzasadnionymi przechwałkami kilka artykułów zerżniętych z internetu i szlus      .No i najgłupszy konkurs świata – zgadnij kim jest ta dwuletnia dziewczynka?

A zniszczenie takiego cudu jakim było radio. To zniszczenie to w 100 % zasługa pani dyrektor. W całej Polsce nie było takiego cudu prowadzonego w całości przez mieszkankę DPS.  No ale co tam trzeba było podlizać się hołocie. Hołota to macki mafii a z nią trzeba trzymać zwłaszcza jak się nie wiele umie a chce się być dyrektorem. Tym gestem pokazała, że dla mafii zrobi wszystko.      Dzisiaj na głównej tablicy ogłoszeń wisi reklama naszego radia, jakie to ono jest wspaniałe – ” w naszym radiu nie zabraknie na pewno: muzyki, poezji, aktualności, humoru i koncertów życzeń „.  A co jest? Jedna wielka lipa . Bez słowa puszczają płytę z muzyką i leci od początku do końca. Kończy się płyta to i kończy program radiowy.  Co za różnica co puszczają i tak nikt nie słucha.   W ogóle to przez radiolę nie puszczają nawet żadnych ogłoszeń bo radiole są powyłączane.  W razie jakiegoś problemu to byłoby zero odzewu.               PO CO TO? a no po to żeby powiedzieć, że radio działa. Żeby wykazać w sprawozdaniach jak wiele się u nas dzieje.                        Poprzednie radio nie miało żadnej reklamy w naszym domu a wszyscy słuchali. Sprawdzałam to wielokrotnie.  Jakby szanowna pani dyrektor od początku posłuchała mieszkańców i zatrudniła p. Karola o którego ubiegaliśmy się  to dzisiaj mogłaby chodzić dumna z wypiętą piersią do orderów. Nasz Kwartalnik byłby znany w różnych zakątkach świata. Nasze radio byłoby znane tak samo jak było znane na początku. Wspólnie opisywalibyśmy historię życia mieszkańców tworząc historię naszego kraju. Szanowna pani dyrektor,  mieszkańcy wspólnie z Karolem planowali stworzyć telewizję wewnętrzną. Ten jeden człowiek był w stanie sprawić, że problemy mieszkańców ginęły.  Ale panią to w ogóle nie obchodzi. Zniszczyć co się da to chyba pani motto.                                    Że też są na świecie ludzie którzy niszcząc nie tworząc  awansują nie współmiernie do swoich możliwości.