Cz. IV str. 37

Ostrzegałam, że ja o tych swoich wywiadach mogę bez końca. No bo  jak można np. nie zainteresować się życiem rodziców Krzyśka, którego wszyscy znamy bo jest u nas na pobycie dziennym już ze 20 lat. Rodzice Krzyśka poznali się w więzieniu. Brzmi nie ciekawie. Ale to była wojna. Pola, tak miała na imię mama Krzyśka, była w maturalnej klasie i jak co dzień biegła do szkoły na skróty. Chociaż urodziła się we Frankfurcie nad Menem, bo tam zostali zesłani jej rodzice podczas I wojny światowej, w czasie II wojny chodziła do szkoły w Brześciu. O to miasto bili się z Polakami i sowieci i Niemcy.  Pola codziennie biegnąc  do szkoły „przekraczała  granicę niemiecką ” tym razem za ten czyn została aresztowana i osadzona. Młodość zawsze czerpie garściami z prawa do bycia szczęśliwym. Miała zaledwie 19 lat i prawo do miłości. Wacław miał lat 25 i również wyrok nie wiadomo za co.   Miłość szalona opętała ich obojga. Wojna się skończyła. Pobrali się, urodził się syn a Wacław okazał się pędziwiatrem i lowelasem, swoją drogą bardzo przystojnym lowelasem. To nie on bałamucił  kobiety, to one rzucały mu wszystko pod nogi. Żeby go żona nie znalazła to zmienił oficjalnie imię z Wacława na Marka. Nie widzieli się pół wieku aż Wacław  trafił do domu opieki w którym  pracował ich syn.  Krzysiek spowodował, że i pani Pola trafiła do nas. I tak ostatnie dni życia spędzili razem chociaż osobno, pod opieką syna.

Pisałam o pani LILI która przeżyła 102 lata  i mimo różnych kolei losu czuła się przez życie rozpieszczana.  Jej przeciwieństwem było życie pani Władzi, która od 10 lat jest z nami i tylko te lata może nazwać ” szczęśliwymi”. Ponieważ nie wiedziałam jak zacząć rozmowę to spytałam – kiedy i gdzie się urodziłaś ? I zaczął się dramat, horror, tragedia.  Nie wiem – odpowiedziała, mogę pokazać ci dowód ale tam jest wszystko zmyślone przecież musiałam mieć jakieś dokumenty.                                                                                                 Artykuł o Władzi możecie przeczytać w IV kwartale 2009r.

Pisałam o Irenie i o Basi ale najbardziej  zadziwiło mnie podejście do swojego życia – Grażynki. Osoba ze wszystkich osób najbardziej chora. Choroba dotknęła ją od wewnątrz niosąc cholerne cierpienie a na zewnątrz szpecąc młodą jeszcze kobietę. A ta kobieta była zachwycona życiem i tym co osiągnęła.  Słuchałam ją z otwartymi ustami i nie mogłam wyjść z podziwu.  O swoim życiu opowiadała z ogromną pasją.  A przecież to było zwykłe szare, pełne trudu życie.  Najpierw była pełna podziwu nad sobą, że mieszkając na pegeerowskiej wsi potrafiła codziennie dojeżdżać do szkoły odległej o  ponad sto  kilometrów.  Ukończyła szkołę zawodową i dostała pracę w mieście jako pomoc kuchenna. Bardzo szybko awansowała na kelnerkę.  Poczuła się doceniona.  Wyszła za mąż, urodziła czworo dzieci i była  bardzo dumna, że swoją pracą mogła pomagać mężowi w utrzymaniu rodziny.  Była i jest niezmiernie dumna, że mogła przyczynić się do sukcesów swoich dzieci spełniając rzetelnie obowiązki matki, gospodyni domu i pracownika. Jak spytałam o męża skwitowała –  był   dobry i pracowity  do czasu. Masz jakieś marzenia – spytałam. Tak mam trzy.  1 – żeby mniej bolało. 2 – żeby ludzie poznali wiersze mojej mamy które przechowuję jak relikwie. 3 – Żeby móc śpiewać w naszym chórze.                                                                                                           Spełnianie marzeń innych ludzi, tak konkretnie określonych to  największa przyjemność  jaka mogła  mnie spotkać od lat.                                                                                                        Artykuł o Grażynce jest w III kwartale 2009r.