Zdrowia, szczęścia, pomyślności…

Mama mówiła, że istotnie rodzina była sprawdzona i tatuś odbierał gratulacje, że znalazł pannę prawą i pracowitą. I tak rozesłano wici, że Marianna Kozłowska i Zygmunt Rymkiewicz powiadamiają, iż w dniu 24 lutego 1930r. o godz. 10 odbędzie się uroczystość zaślubin  w Kościele Parafialnym w Olkienikach na którą mają zaszczyt prosić rodzice i narzeczeni.                                                                  ( Ciekawa jestem kto zaśpiewał im Ave Maria, przecież to mama była solistką chóru kościelnego. Miała piękny, trój oktawowy sopran i śpiewała czysto do późnej starości)

Po ślubie rodzice wyjechali do Bójwidz, gdzie czekała na nich gosposia w pięknie wysprzątanym domu i koniuszy. Tata dostał od swoich kolegów z Pułku w prezencie ślubnym,  dwa konie, a ponieważ on również miał dwa, to była już czwórka koni  przy której było trochę pracy.                                                                                                                               W Bójwidzach urodziła się czwórka mojego starszego rodzeństwa: w październiku 1931r. Irena  później Alicja, Hanna i Gerard.  Irena z  rozrzewnieniem wspomina lata spędzone w Bójwidzach. Przede wszystkim tatusia który ponad wszystko kochał dzieci i konie. Dla swoich miłości zawsze miał czas. Mama była bardzo elegancka, miała czas dla siebie bo w domu były dwie nianie, kucharka i osoba od porządków.  Co sobotę rodzice spotykali się ze swoimi przyjaciółmi u nas albo u któregoś z nich.  Kiedyś, jako siedmiolatka wbiegłam na takie spotkanie towarzyskie, cała w złości bo niania zjadła nasze wszystkie czekoladki, to mama siedząca z paniami była zdenerwowana a tatuś przestał grać w  preferansa bo wizytę mu złożyła dama jego serca- czyli ja – mówi Irena.  Uspokoił mnie, od gospodarza  spotkania dostałam całe pudełko czekoladek i szczęśliwa usnęłam na kolanach taty. Mama długo wypominała tatusiowi, że przez tą ślepą miłość do dzieci psuje je.                                                                                                                       Niestety życzenia zdrowia, szczęścia i pomyślności spełniały się tylko przez   nie całe  dziesięć lat. Później to już była tylko ucieczka, ukrywanie się i więzienie.                                                                                           Był rok 1939 Rosja szykowała się do wojny. Przed rozpoczęciem wojny Rosjanie  postanowili wywieść do obozów jenieckich wszystkich oficerów, policjantów i całą inteligencję polską. Wywieść i rozstrzelać.               Całe szczęście, że nasz tatuś był życzliwym człowiekiem dla wszystkich i ci którzy go znali odwdzięczali mu się życzliwością.  Rosjanie razem z Litwinami tworzyli bojówki, które w nocy wpadały  do domów polskich i wyprowadzali z nich mężczyzn na pewną śmierć. Dosłownie na kilka godzin przed wtargnięciem bojówek do naszego domu, tata został ostrzeżony, że ma natychmiast uciekać z rodziną. W ciągu dwóch godziny nie było śladu po domownikach a za następne dwie godziny cały dom już płonął. Rodzice z całym dobytkiem na  jednym wozie, pojechali do Malinówki. To był  majątek stryjecznego brata taty. Niestety tam też  długo nie zabawili. Ktoś ze służby zadenuncjował Litwinom o gościu w majątku. Ktoś drugi ostrzegł i znów ucieczka. Koledzy z Wilna znaleźli dla naszej rodziny schronienie w szkole rosyjskiej w Wilnie właśnie. Kierowniczka szkoły, wdowa po bohaterze Związku Radzieckiego który zginął w pierwszych dniach wojny, uważana była przez Polaków,  za porządnego człowieka. Dostaliśmy klasę która służyła nam za mieszkanie a tatuś został zatrudniony jako woźny. W takich warunkach, jak dla mnie to luksusowych, dla mojego rodzeństwa niestety nie, przeżyliśmy rok. Jak ja się urodziłam tata już był w więzieniu NKWD.