Któregoś dnia będąc na sali gimnastycznej powiedziałam co mi się przydarzyło dziwnego dzisiejszego poranka, coś takiego niby nic a jednak. Otóż z lampki nocnej spadł klosz a z nim połowa żarówki. Żarówka była zadziwiająco równiutko przecięta na pól, żadnego odprysku ani w części która spadła na podłogę ani w tej która została w lampce. Była godzina 5 rano, nikt nie chodził, było cichutko. Żeby zapalić lampkę korzystam z włącznika który jest przy łóżku. Żeby to się stało równolegle przy zapalaniu to jeszcze bym jakoś sobie wytłumaczyła, ale to się stało godzinę po zapaleniu. Na tą moją ” rewelację” panie zaczęły opowiadać o swoich. Były bardziej dziwne. Jadzia M. z zaskoczeniem patrzyła jak w jej kloszu pod sufitem odkręca się żarówka i spada na podłogę. Żarówka zostaje cała i o dziwo dobra. Przyszedł elektryk i wkręcił ją z powrotem tak jak poprzednio. Na to Ela – słuchajcie co u mnie. Leżę sobie na łóżku nagle słyszę potworny huk i brzdęk rozbijającego się szkła. Wchodzę do przedpokoju a tam na podłodze rozbite w drobny mak lustro łazienkowe. To lustro nie spadało pionowo tylko przeleciało odległość 2 metrów i chyba zatrzymały to lustro drzwi, które były przymknięte i otworzyły się szeroko pod uderzeniem w nie lustra. W łazience ani jednego szkiełka, wszystko rozbiło się w przedpokoju. Na te rewelacje odzywa się Jadzia J. U mnie ni z tego ni z owego z szafki spadł telewizor. Stał tam sobie spokojnie kilka lat. Nikt go nie dotykał. Ja siedziałam na wózku i oglądałam wiadomości, a tu takie bum !!! Wystraszyłam się nie na żarty. Na to Krysia K. z sarkazmem w głosie – u mnie przez rok pomalutku, ginęły ubrania z szafy. Mówiłam o tym i przełożonej i socjalnej i opiekunce i pokojowej, wszystkie były bezradne. No jak mam udowodnić, że mówię prawdę. Jako dowód zaczęłam argumentować, że widać to już po mojej szafie, rok temu nie można było włożyć ręki tak była zapchana ciuchami a teraz prawie pusta. Odebrano to jako argument i po miesiącu miałam upchaną szafę tyle tylko, że nie moimi ciuchami. I słuchajcie te ciuchy zabierała i przynosiła nie widzialna ręka. U nas wszystko dzieje się tak jakoś nie widzialnie. Bez żadnych ogłoszeń ludzie zbierają się na zajęciach czy spotkaniach, nikt nic nie wie a tu ciach i są. Są spotkania wyjazdowe i na miejscu, na których bywa tylko 4 czy 5 osób ale wykazane jest w raporcie, że impreza się odbyła. W podpisie – nie widzialna ręka. Takie to czary mary, hokus pokus.
Zajęcia z których usiłuję korzystać
Od połowy listopada nasza kadra kierownicza jest w pracy i w sobotę i w niedzielę. Jest w te dni jakaś taka uniżona, zupełnie jak nie nasza kadra. Którejś niedzieli zobaczyły mnie w kaplicy stojącą natychmiast podstawiły mi fotel. A ja jak ten głupol, od razu pomyślałam, że pewnie już takie będą, grzeczne i usłużne. Oj naiwna , naiwna, one pokazywały wolontariuszom których było w tych dniach u nas dość dużo, jak należy się zachowywać. Czyli, że wiedzą jak trzeba tylko z trudem im to przychodzi, zwłaszcza do osób takich jak ja. Ale dobre i to, że pokazują młodym jak należy się zachowywać wobec starszych. Odnośnie mojej osoby to ta grzeczność nie trwała zbyt długo, szybko pokazały, że wszystko zależy od nich i właśnie miały ochotę dać mi prztyczka w nos i dały. W jednym z pism urzędowych w których wypowiadały się na mój temat napisały, ze ja nie korzystam z żadnych zajęć po za gimnastyką i zajęciami komputerowymi. Fakt, ze względu na gimnastykę w ogóle zainteresowałam się tym DPSem. Opisałam to bardzo dokładnie na początku mojego pamiętnika. Zupełnie inaczej wygląda sprawa z zajęciami komputerowymi. Tu systematycznie dostaję prztyczka w nos. Widząc mój zapał, dyrekcja robi wszystko żeby tych zajęć nie było, chociaż udają, że one są i to wyłącznie dla mnie. Komputer poznałam dopiero jako prababcia mieszkająca właśnie w tym naszym DPS. Początki moje z komputerem również opisałam w pamiętniku dokładnie. Sytuacja zmieniła się wraz ze zmianą dyrektora. Jak już pisałam ta” młoda zdolna”pozbywała mnie wszystkiego, pomalutku a sukcesywnie. W końcu po to ukończyła socjologię, żeby wiedzieć jak postępować z ludźmi, w tym wypadku jak wykańczać człowieka z uśmiechem na twarzy. Wie dobrze, że człowieka przy życiu trzyma praca. Człowiek który nic nie robi przestaje być człowiekiem. Pani dyrektor rządzi u nas prawie sześć lat. W tym czasie jak przyszła zajęcia komputerowe ze mną prowadziła Natalka. Ponieważ wysiudano mnie z prowadzenia radia , a ktoś prowadzić je musiał, przydział dostała właśnie Natalka. Przez rok nie miałam zajęć komputerowych, jak zaczęłam się upominać to przydzielono mi Magdę. Magda dość szybko odeszła z pracy. Długo nie miałam zajęć, znów upomniałam się o nie, króciutko miał je ze mną Dawid, który przestał być terapeutą a został opiekunem. Znów długo nie miałam zajęć aż się o nie upomniałam. Na te zajęcia przydział dostała Agatka, niestety nie ma jej już dawno. Chwilę poprowadziła zajęcia ze mną Ania, ale tylko chwilę. Już prawie rok jak nie mam zajęć. Poprosiłam Natalką żeby ustaliła ze swoją szefową chociaż jedną godzinę zajęć raz w miesiącu. Zważcie – jedną godzinę w miesiącu. Natalka przyszła z informacją, że od teraz każdy pierwszy wtorek miesiąca, o godzinie 14 będę miała zajęcia komputerowe w bibliotece. Jeśli by się coś zmieniło to odpowiednio wcześnie ustalimy zmiany i inny dzień. I co? I lipa zajęć nie ma. Właśnie w pierwszy wtorek miesiąca grudnia Natalka dostała wolny dzień od pracy i nikomu nie przyszło do głowy żeby mnie o tym poinformować, albo po fakcie przeprosić i zgodnie z umową ustalić inny termin. Pierwszy wtorek stycznia wypada w Nowy Rok. To są te tak zwane prztyczki w mój nos. Tak właśnie wyglądają moje zajęcia komputerowe o których dyrekcja informuje, że je mam. Jak myślicie mam je czy nie? Biedulki jeszcze się nie domyśliły, że ja to cholernie twardy orzech do zgryzienia i dzięki takim zachowaniom mam o czym pisać. CAŁUJ Ę !
Ku pamięci
Pani Wiesia, to ona była tą iskrą która spowodowała wybuch złości u naszego księdza. Zaczynam podejrzewać, że złość była spowodowana nie tylko kazaniem dla młodzieży w Kościele Parafialnym ale i faktem, że w ostatniej drodze nie towarzyszył jej nasz ksiądz tylko ktoś zupełnie inny. Nic więc dziwnego, że po reprymendzie nie zaprosił nas do modlitwy za zmarłą koleżankę. Myśli o życiu Wiesi nie dają mi spokoju. Do wysłuchania jej życiorysu nakłoniły mnie kiedyś dwie sprawy – rozmowa z jej córką sprzed ośmiu laty i odpowiedź Wiesi na pytanie – kiedy się urodziła? Kiedyś córka pani Wiesi dłuższą chwilę czekała na matkę u mnie. Wyczułam oschłość w wypowiedziach o matce i bracie. Zaczęłam drążyć temat i okazało się, że ona jako dziecko została oddana do Domu Dziecka a brat nie. Nie bardzo wierzyłam w to co usłyszałam, pani Wiesia była zawsze miła i delikatna, na pewno kochająca swoje dzieci. Postanowiłam dowiedzieć się wersji wydarzeń u źródła. Rozmowę z Wiesią zaczęłam właśnie od zapytania o datę urodzenia. Wiesia zamiast mi odpowiedzieć podała mi swój dowód osobisty. Przeleciało przeze mnie uczucie zawodu, że w ten sposób ona chce zamknąć temat, okazało się, że nie, że to początek długiej, tragicznej historii. Historii której jej córka nie znała dlatego odczułam chłód w wypowiedziach o matce. Tak więc postanowiłam wszystko opisać i dać córce do przeczytania. Pierwsze wrażenie córki to był wstyd, że ma matkę analfabetkę, później jednak serce skruszało a rozum ogarnął tragizm życia matki. Ze swojego dzieciństwa z domu rodzinnego, Wiesia pamiętała tylko dwa wydarzenia, jak siedząc na kolanach u ojca spytała go – tato ile ja mam lat? A tato odpowiedział – urodziłaś się tak jakoś zimą; nie wiem trzy czy cztery lata temu. Potem już nigdy więcej ojca nie widziała, poszedł na front. Drugie wydarzenie to – leżąca na podłodze matka cała w kałuży krwi i ona tuląca się do niej też cała w jej krwi i bardzo głodna. Później, od najwcześniejszego dzieciństwa ciężka praca w obcych domach. Zawsze głodna , brudna i oberwana. Nikomu z tych ludzi u których pracowała nie przyszło do głowy żeby czegoś to dziecko nauczyć. Jeśli kazali coś zrobić to miałam robić i już bo darmozjada nie będą trzymać. Pamiętam kiedyś – mówi Wiesia – umyłam się w rzece żeby jakoś wyglądać i uciekałam od swoich chlebodawców jak dalej. Trafiłam do miasta i do rodziny w której byłam potrzebna żeby opiekować się dziećmi. Zaczęłam też poznawać ludzi. To moje,, nie wiele ode mnie starsze koleżanki, zorientowały się, że ja nic o sobie nie wiem. Że tym imieniem ktoś mnie nazwał i tak zostało. Byłam bez nazwiska, daty urodzenia i bez adresu. Dziewczyny pracowały w kuchni internatu szkolnego i tam miały pokój. Zabrały mnie do siebie i zaprowadziły do kierownika. Opowiedziały mu wszystko o mnie. On pozwolił mi zostać i zajął się wyrabianiem dokumentów, a moim koleżankom kazał nauczyć mnie chociaż kilku liter i cyfr. Tak powstał dokument w którym nie ma ani jednego słowa prawdy. Nie chodziłam do szkoły i nie nadawałam się do żadnej szkoły, przecież nie umiałam nic i nie wiedziałam nawet, że trzeba się uczyć, a jak się dowiedziałam to wstydziłam się tego, że nic nie umiem. Dzisiaj, pani z którą byłam na spacerze, powiedziała takie zdanie – jak komuś wiatr w oczy rano to i po obiedzie. I tak było z Wiesią. U niej wiatr wiał w oczy rano, po obiedzie i z wieczora. Musiała być bardzo ładną dziewczyną bo jeszcze teraz, chociaż była po osiemdziesiątce, była ładna. Ucieszyła się jak pierwszy chłopiec który ją zobaczył od razu poprosił o rękę; na dodatek wszystko o niej wiedział – to brat jednej z koleżanek. Szkoda tylko, że ta koleżanka powiedziała wszystko o niej bratu, a nie powiedziała Wiesi , że to pijaczyna. Szybko dorobili się dwójki dzieci i nawet się nie obejrzała jak została wdową. Syn miał wówczas 4 latka a córka roczek. Na szczęście sąsiadka – staruszka, zaproponowała jej zamieszkanie u siebie razem z dziećmi, w ten sposób Wiesia dorobiła się mieszkania, nie mieszkała już na przyczepkę w rodzinie byłego męża. Do póty ta pani żyła to wspólnie jakoś dawały sobie radę, jednak jak staruszka zmarła to Wiesia musiała wziąć dodatkowe prace żeby utrzymać rodzinę. Poszła nawet rozładowywać wagony z węglem i to przepłaciła zdrowiem. Dostała bardzo ciężkiego zapalenia płuc. Nie przytomną zawieziono do powiatowego szpitala daleko od miasta w którym mieszkała. Dzieci porozwożono do różnych Domów Dziecka, oczywiście na czas choroby matki. Córka miała wówczas 5 lat i dobrze zapamiętała wielką tęsknotę za domem i żalem, że nikt ją nie odwiedza. Każde z nich umierało z tęsknoty i każde myślało, że zostało porzucone. Matka leżała w szpitalu 4 miesiące. Po wyjściu ze szpitala najpierw odebrała syna żeby razem z nim przygotować dom na przyjście córeczki. Tak więc jak córka wróciła to zapamiętała fakt, że brat i matka byli w czystym ciepłym domu a ona była w sierocińcu. Ten żal rozdarł jej serce na 50 lat. Dopiero ja 8 lat temu przyniosłam jej artykuł z naszego kwartalnika w którym opisałam życie jej mamy. Jeszcze długo nie mogła przetrawić tych informacji, dopiero dwa lata temu serce córki zmiękło. Ostatnie 10 lat Wiesia spędziła w naszym Domu. Za to, że utrzymywała ze mną kontakt była szykanowana przez niektórych pracowników i mieszkańców. Kierowca Kuba – syn poprzedniej dyrektorki gnębił ją a na pytanie dlaczego tak się zachowuje odpowiadał wprost – bo jest pani sąsiadką Danuty S. Zawsze jak miał ją zawieźć do lekarza specjalisty to oznajmiał, że zepsuł mu się samochód. Mieszkanka – Maria Kar. która dzisiaj już nie wie o co chodzi na tym świecie – przyszła do Wiesi i powiedziała wprost, że jeśli będzie miała ze mną jakikolwiek kontakt to nie będzie miała życia w tym Domu. Wiesia powiedziała mi – Danusia nie przychodź do mnie bo ja już nie mam życia. Od tej pory w jej pokoju nie byłam ale pomagałam we wszystkim w czym mogłam. Podczas jej ostatniej choroby w szpitalu byłam, w pokoju nie. Nawet w końcówce jej życia jeszcze jej dokuczano. Moje ostatnie z nią spotkanie było na pogrzebie. Oczywiście po za mną z naszej placówki nie było nikogo.
Ps. Imię bohaterki zmieniłam.
