Od ponad roku mieszka z nami pani którą jestem urzeczona. Jest drobniutka, cichutka, delikatniutka – kompletne moje przeciwieństwo. Mimo swoich ponad 90 lat jest śliczniutka. Bardzo dba o swój wygląd. Swoje bujne włosy koloryzuje, żeby wyglądały jak naturalne. Ubiera się kolorowo i bardzo gustownie. Jak gościłam u niej na kawie to byłam wręcz zaskoczona wszystkim, bo wszystko było miniaturowe. Miałam wrażenie, że goszczę u pani Krasnoludkowej. Do maleńkiej filiżanki sypana była kawa z maleńkiego słoiczka, maleńką łyżeczką. Na stole stała maleńka cukierniczka i jeszcze jakieś naczynko dekoracyjne o miniaturowej wielkości. Pani M. mówiła cichutko, jak dla mnie to wręcz szeptem, a przecież była wykładowcą Uniwersyteckim; jakaż cisza musiała być na jej wykładach żeby można było usłyszeć o czym mówi. Ja muszę wytężać słuch żeby ją słyszeć, no fakt słyszę coraz gorzej a jak mówię to zagłuszę wszystko. Ale szczerze, to czuję się zaszczycona, że mogę przebywać czasem w jej towarzystwie. Nie zbliżymy się zbytnio do siebie bo mgiełka zawsze będzie unikać kowadła. Obawiam się, że tak jak ja jestem nią zachwycona to ona mną przerażona, pewnie nigdy nie miała nic wspólnego z ludźmi aż tak wprost. Ale łączy nas wspólny mianownik – to samo zdanie na wszystko co się w okół nas dzieje.
We wtorek 24 listopada zmarł mój najbliższy sąsiad – Pan Józef. Jak dowiedziałam się jak zmarł to od tej chwili modlę się za niego i proszę Bozię o taką samą śmierć. Zmarł „między zupą a kompotem” w trakcie obiadu. Po śniadaniu, jak zwykle,obejrzał w telewizji u sąsiada wiadomości, rozmawiał dłuższy czas z opiekunką, prosząc ją żeby wybrała z konta jego pieniądze i zrobiła mu zakupy, aż tu ciach i po wszystkim. Był to cichutki, prawie nie widzialny człowiek. Nasz Dom traktował jak szpital, chodząc zawsze wyłącznie w piżamie. Po za porannym dzień dobry, nie zamieniłam z nim ani słowa, a jednak żal.
