Tak mi siebie jest żal…

Wyobraźcie sobie, chociaż to wprost nie do wiary, ale w naszym DPS podobno, wszyscy są zdrowi. Nie ma wirusa. Część mieszkańców została nawet zaszczepiona. Oczywiście ci co zachorowali to albo wyzdrowieli albo zmarli, ale chorych już nie ma. Ludzie są wolni, chodzą na ćwiczenia, na spacery, tylko ja muszę do 26 stycznia być w izolacji a później lekarz zdecyduje.

Lekarz na temat Covidu nie powiedział nic, tak więc natychmiast poczułam się wolna. Wybrałam się do Działu Socjalnego, żeby opłacić leki i o dziwo od razu usłyszałam, że za dwa dni mam mieć pierwsze szczepienie. Nie wiem czy to nie za wcześnie, ale ucieszyłam się bardzo, przecież to oznaczałoby, że jeszcze tylko trzy tygodnie do drugiego szczepienia i wolność absolutna. Ale idąc korytarzem spotykałam bardzo zdziwionych ludzi którzy zadawali mi to samo pytanie – to ty żyjesz, wszyscy mówią, że umarłaś. To dobrze, że tak mówią, znaczy to bowiem, że będę żyła długo. Z tej radości, że żyję i jestem na 50% wolna, poszłam na spacer do atrium, a na drugi dzień, swoim starym zwyczajem o godz. 6, 50 byłam już w atrium. Po ćwiczeniach i głębokich oddechach na świeżym powietrzu, poczułam się szczęśliwa a saturacja tlenowa wskoczyła na właściwe tory – 98%. Czekam z niecierpliwością co będzie jutro – zaszczepią czy nie zaszczepią? Zaszczepili! Czekając na swoją kolej do szczepienia pochodziłam po dwóch korytarzach, po dwóch, a jest u nas 11 korytarzy, tylko na tych dwóch korytarzach jest osiem wolnych miejsc, nie pokoi tylko miejsc, a to znaczy, że tyle osób zmarło. Najwięcej osób zmarło na medyku w pokojach dwuosobowych.

Szczepienie było w ogóle nie odczuwalne. Zanim się zorientowałam to pielęgniarka już naklejała plaster. Jak widzi się w telewizji taką grubą igłę, którą wkłuwają prawie całą, to aż przeraża; a u nas była cieniutka igiełka i chyba tylko dotknięcie. Młodziutki lekarz, siedzący przy komputerze z naszymi danymi, raptem na cały głos powiedział – ale z pani szczęściara… Bardzo proszę rozwinąć temat, bo nie rozumiem. A on patrząc w monitor mówi – przeszła pani chorobę bardzo ciężko a skutków ubocznych nie ma żadnych. Teraz życzę spokojnego przeżycia szczepionki. Za bardzo spokojne to przeżycie nie było. Z godziny na godzinę coraz bardziej zaczęła boleć ręka. Na drugi dzień, po nie przespanej nocy, czułam się fatalnie. Nie miałam siły chodzić. Poszłam o świcie do atrium, ale po pół godzinie wróciłam do pokoju i położyłam się. Czułam się tak słaba jak podczas choroby. Było mi potwornie zimno, miałam wrażenie jakbym wpadła do przerębli. Takiego odczucia doznawałam kilkukrotnie i to po parę godzin. Koszmar. Ale wieczorem usnęłam i spokojnie przespałam całą noc. Dzisiaj 30 stycznia nic się nie dzieje ale jestem bardzo osłabiona dlatego łóżko mam w ciągłej gotowości.

Noce w DPSie

Nie tak dawno pisałam, że nie wiadomo dlaczego pielęgniarki rozpoczynają swoją wędrówkę z lekami, nocą. Wiem, że mają obowiązek zaglądać do nas dwa razy w nocy. Robią to około godziny 23 i 4 rano. Jako wizyta sprawdzająca czy wszystko w porządku, to może być i noc, ale leki ? No i jak wchodzą do pokoju nocą, to powinny to robić jak najciszej, nie z hukiem i światłem po oczach. Ale to moim zdaniem. Ostatnią noc grudnia spisałam na straty, jeśli chodzi o spanie. Cały dzień źle się czułam, także jak opiekunka załatwiła mi jakieś leki, a była godzina 22,30 – usiłowałam zasnąć. Raptem błysk latarki po oczach. Wystraszyłam się nie na żarty. Przepraszam, ale muszę zmierzyć pani temperaturę. Ma pani 36,5 , jest dobrze, może pani spać. Zbliżała się godzina 24, tak więc łazienka i lulu. Raptem budzi mnie wędrujące po pokoju światło. Nie zgasiłam światła jak byłam w łazience? Nie to nie możliwe, zawsze i wszędzie gaszę nie potrzebnie zapalone światło. Ale to światło dziwnie chodzi. Jest tu ktoś – pytam. Czy mogę od pani pożyczyć mopa, pyta postać stojąca już z mopem w przedpokoju. Już była w mojej łazience, już wiedziała co jej się przyda, już to sobie wzięła, aż tu babsko się budzi i zadaje pytanie. Nie wiadomo kto to jest, ponieważ teraz wszyscy chodzą zamaskowani. Może pani – odpowiedziałam. Znów usiłuję zasnąć. Za pół godziny – pełnym głosem – oddaję, ale bez dziękuję. Wówczas zwróciłam uwagę, że to wędrujące światło padało przez otwarte drzwi z korytarza. Drzwi to się otwierały to zamykały, a światło wędrowało. Spojrzałam na zegarek – zbliżała się godz. 2 Niestety już o spaniu mowy nie ma. Po pokoju rozchodzi się duszący smród. Najpierw wywietrzyłam pokój – nie pomogło. Szukam przyczyny – a to mop został wykorzystany do śmierdzącej sprawy i zwrócony bez wyprania go. Zanim zlikwidowałam smród była już godzina 4 rano, a o godzinie 4,30 światłem po oczach i pytanie za dziesięć punktów – jak się spało? Natomiast noc następną spędziłam na podłodze w przedpokoju i niestety od 22 do rana nikt nie zajrzał. Nie wiem jak to się stało, że się przewróciłam, po prostu na moment urwał mi się film. Przewracając się potłukłam głowę, uderzając o kant taboretu, i rękę. Do rana usiłowałam doczołgać się do łóżka, jak się to udało to byłam zupełnie wycieńczona. Starzy ludzie nie są w stanie po upadku podnieść się samodzielnie, przeżywałam to wielokrotnie. Co z tego, że mamy w pokojach dzwonki alarmowe, do tego dzwonka trzeba wstać. Jak moja córka dowiedziała się o moim spędzeniu nocy na podłodze zadzwoniła i spytała jak to jest, że jednej nocy bezustannie ktoś przychodził a drugiej nikt. Po tym telefonie, przez całą moją chorobę, czyli przez bite dwa tygodnie, przez całą dobę co dwie godziny, mierzono mi temperaturę i saturację tlenową. Wszystkim opiekunom zakupiono takie naparstki którymi dokonywano pomiarów i termometry. Myślę, że nikt nie nauczył ich jak dokonywać tych pomiarów. U mnie saturacja tlenowa co dwie godziny miała inny procent. Ponieważ zupełnie się na tym nie znam tak więc przyjmowałam do wiadomości i tyle. Aż po długiej przerwie w pracy, wróciła do nas pielęgniarka, którą oceniam bardzo wysoko i to nie tylko ja. Przyszła do mnie spokojnie, tak jakby miała dużo czasu. Zmierzyła ciśnienie, temperaturę, usiadła przy mnie i zaczęła masować mi palce u rąk. Co mnie Pani tak pieści – pytam. Rozgrzewam palce bo chcę zmierzyć u pani saturację tlenową. Zimne palce nie wykażą tego prawidłowo. Od razu saturacja skoczyła do 90%. Owa pielęgniarka zmieniła mi moje podłączenie do tlenu – zamiast rurek w nosie, przez które byłam unieruchomiona, podała mi maseczkę. Wytłumaczyła jak mogę sama podłączać i wyłączyć aparaturę. Czyli, że można swoją pracę wykonywać należycie. Za pół godziny wpada do mnie Agnieszka i chce robić pomiary. Tłumaczę jej, że nie trzeba, przed chwilą wszystko zostało pomierzone. To nic, odpowiada Agnieszka, ja to muszę zrobić, kazali. To ile ci wyszło z tym tlenem – pytam. 77% – odpowiada. To wzywaj pogotowie, bo to jest bardzo zły wynik. Po tej wizycie doszłam do wniosku, że opiekunowie biegając cały dzień po pokojach mierząc saturację, to tylko sieją wiatr. Co dwie godziny pomiary a poza tym wszystkie inne czynności których jest ogrom. I po co to?

Znikający podopieczni

Dostałam bardzo miły wpis od Pani Alicji – dziękuję. Pyta Pani, czy Helenka o której pisałam, że zmarła, jest tą którą Pani znała. Niestety tak. Tak więc jak Pani widzi, to dobrze, że Pani mama od nas uciekła. Była króciutko moją najbliższą sąsiadką. Kto wie co by było gdyby była jeszcze z nami. Teraz to nikt nic nie wie, siedzimy w swoich pokojach jak w więzieniu, wprawdzie luksusowym więzieniu, ale jednak. Ja więcej widzę co dzieje się w innym skrzydle budynku niż na naszym korytarzu. Przez okno zobaczyłam, że jest przeprowadzany remont pokoju na tak zwanym medyku, a to znaczy, że ktoś ” zwolnił ” pokój. Pytam pracowników – czy tam ktoś zmarł? Dużo osób zmarło – usłyszałam w odpowiedzi. Jest mi bardzo przykro, że nawet nie wiem kto. Chociaż o jednej osobie dowiedziałam się przy okazji – zmarła pani NIKT, mój wróg numer 1, wróg który kierował wszystkimi świństwami. Czy wiecie, że zrobiło mi się bardzo przykro. Przecież nasz DPS bez niej, to już zupełnie nie to. To był diabelsko silny wróg, podły, zawzięty ale i nie głupi a przebiegły ponad wszystko. Dopiero teraz dowiedziałam się dlaczego, i ta dyrekcja i poprzednia wolała we wszystkim jej ustąpić, żeby się tylko nie narazić. Otóż ona owszem podpisała każde świństwo, czy to na pracownika, czy mieszkańca, ale ze wszystkiego robiła notatki i w ten sposób miała dyrekcję w garści. Przecież ona, jako podopieczna Domu, mogła nie rozumieć, nie wiedzieć, a dyrekcja niestety musi wiedzieć co robi. Przez 10 lat życia w naszym DPSie, było mi bardzo ciężko, upadałam i podnosiłam się, niestety miałam bardzo dużo wrogów, bezwzględnych, prostackich do bólu. Już ich nie ma. Została tylko siostra przełożona i jej jeden żołnierz. Będzie mi smutno bez prężenia muskułów. Nie udało im się wykończyć mnie przy okazji pandemii, to sama jestem ciekawa co teraz wymyślą. Takie drobne świństewka jak nie zawiezienie mnie, na SOR po wypadku w ogródku, zlekceważenie doznanego przeze mnie udaru z utratą mowy, odwołanie zabiegów po udarowych, czy wreszcie trzymanie mnie przez 4 godziny pod atrapą tlenową, kiedy ledwie oddychałam, jakoś przeżyłam, a to dlatego, że jestem pod najwyższą ochroną tych tam w niebiosach.

List do SANEPIDU

Jestem mieszkanką DPS, aktualnie chorą na COVID ale z przekazanym do Was wywiadem nie zgodnym z prawdą. Przełożona pielęgniarek, odpowiedzialna za nasze zdrowie, wybielając siebie zwaliła moją chorobę na rzekome kolędowanie w dniu wigilii.

Otóż jeszcze w grudniu, na naszym korytarzu nie było ani jednej chorej osoby. Raptem zachorowała pani Julia, która z pokoju wychodziła tylko w nocy żeby pochodzić po korytarzu. Julię przeniesiono na inny oddział. Po niej dowiadujemy się, że pani Helenka, która tylko czasem otwierała drzwi ze swojego pokoju na korytarz, zachorowała i zmarła. ( Pani Helenka uczestniczyła w naszym śpiewaniu kolęd w wigilię ). Nie minęło kilka dni jak padłam ja i mój sąsiad jednocześnie. Ja to chociaż otwierałam czasem drzwi od swojego pokoju, nie chodziłam nigdzie; a mój sąsiad odkąd u nas zamieszkał to nie wstał z łóżka. Dopiero jak choroba trochę zelżyła i powoli zaczęło wracać myślenie zaczęłam też analizować co się dzieję. Pierwsza rzecz jaka zwróciła moją uwagę to potworne zimno które co wieczór około godziny 20 z mojego pokoju robiło zamrażarkę. Jeszcze jak nie było minusowej temperatury to było jako tako. Przy minusowej temperaturze jedną noc wytrzymałam pod kołdrą i trzema kocami a w drugą noc ubrałam się w palto i poszłam na zwiady. Daleko nie musiałam iść. W pokoju, na przeciw mojego były szeroko otwarte drzwi i okno balkonowe. Weszłam żeby pozamykać i odkryłam, że to pomieszczenie służy za pokój do przechowywania używanej odzieży ochronnej. Odzież była zrzucona w łazience a późnym wieczorem wietrzono pokój z wirusów. Wirusy, przy pierwszym podmuchu wbijały w pokoje na przeciwko, czyli w mój p. 88 i pokój sąsiada 89. A mnie ciągle proszono żebym nie wychodziła z pokoju, powtarzała mi to w kółko pani dyrektor, najwyraźniej była świadoma tego co może się stać i marzyło jej się pozbycie się mnie.

W poprzednim wpisie dokładnie opisałam jak zachorowałam i jak ze mną postępowano. Niestety tych co opiekowali się mną troskliwie opisać nie mogę ponieważ wówczas nieprzyjemności ze strony Dyrekcji byłyby gwarantowane.

Jak zachorowałam

Bardzo jestem wdzięczna za pamięć o mnie i życzenia powrotu do zdrowia. Były serdeczne a więc się spełniły. Gorzej z poradami jak należy się zachowywać podczas choroby. Kochani, ani jeden krok ani gest nie zależy od ciebie tylko od tego jak przechodzisz chorobę. Ja na dwa tygodnie padłam. Radzicie mi dużo spacerów. Od marca ubiegłego roku byłam na spacerze 5 razy po godzince i to pod nadzorem. W Domu Opieki nie żyjesz jak chcesz tylko pod dyktando nie zawsze mądrych ludzi. Od kilku miesięcy nie wychodziłam nawet z pokoju, twierdzono, że uchroni to mnie przed zakażeniem, tak więc nie wychodziłam i właśnie przez to zachorowałam. Otóż, nasze najmądrzejsze kierownictwo pozwoliło sobie na wykorzystanie pokoju po zmarłym mieszkańcu ( pokój równo na przeciwko mojego ) i zrobienie z tego pokoju magazynu wirusów, bo jak inaczej nazwać pomieszczenie w którym zrzuca się używaną przez cały dzień odzież ochronną i to taką którą się zakłada idąc do najcięższych przypadków, czyli kombinezony z kapturami. Póki leżałam prawie nie przytomna to nic na ten temat nie wiedziałam ale jak zaczęłam myśleć, zwróciłam uwagę, że co wieczór mój cieplutki dotąd pokoik, zamienia się w zamrażarkę. Narzucałam na siebie co się da – kołdrę i trzy koce na raz, aż wreszcie postanowiłam iść na zwiady. Założyłam palto i ciepłe buty – po to żeby wyjść na korytarz, było takie przenikliwe zimno. Daleko nie musiałam iść. W pokoju na przeciwko było szeroko otwarte okno i drzwi na korytarz. Weszłam żeby to pozamykać i zobaczyłam składowisko ochronnej odzieży używanej zrzuconej w łazience, a wietrzenie służyło wywianiu wirusów. Wyobraźcie sobie – korytarz szerokości dwóch kroków, po obu stronach korytarza pokoje w których drzwi wiszą w powietrzu, w szparach pod drzwiami można przekazywać przesyłki, a tu wietrzenie. Pierwszy podmuch zawsze był skierowany na mój i sąsiada pokój, tak więc zachorowaliśmy jednocześnie. Sąsiad, który nigdy nawet nie wstał z łóżka. I tak jak w grudniu na naszym korytarzu byli wszyscy zdrowi to już w styczniu posypało się. Najpierw zachorowała pani Julia, która niczego nie świadoma wychodziła co noc na spacer po korytarzu. Po niej zachorowała pani Helenka, która miała zwyczaj oglądać świat przez otwarte drzwi na korytarz, nie chodziła nigdzie. Jeszcze w Wigilię śpiewała z nami kolędy a za tydzień już nie żyła. Dyrekcja wysłała wywiad do SANEPIDU w mojej sprawie, że zachorowałam bo kolędowałam, to zabrzmiało tak jakbym chodziła od pokoju do pokoju. Tak więc musiałam całą sprawę opisać i to sprostowanie na piśmie wysłać do SANEPIDU. Nie wiem czy ktoś za to odpowie ale jak narobiłam szumu to chociaż magazynu wirusów nie wietrzą. Mam wrażenie, że przełożona, czyli moja psychofanka, wiedziała co robi i miała okazję pozbyć się mnie przy okazji pandemii. Jak natlenienie mojego organizmu spadło poniżej 80% przysłała do mnie pielęgniarkę, swojego ostatniego oddanego żołnierza żeby mi podłączyć tlen. Wyobraźcie sobie pielęgniarka z 40 letnim stażem pracy nie umiała tego zrobić. Leżałam dwie godziny pod atrapą – bidulka nie zauważyła, że kabelki były odłączone. Ja się dopiero zaczęłam dusić. Na szczęście weszła do mnie opiekunka. Zawołała ową pielęgniarkę, jak powiedziałam jej, że cokolwiek robiąc należy robić to starannie, to zaczęła wykrzykiwać, że taką pacjentkę jak ja to najlepiej odesłać do szpitala. Proszę mnie nie straszyć szpitalem, bo to tylko byłby wstyd dla naszego DPSu, że nie umiecie dotlenić pacjenta. Proszę obejrzeć aparaturę czy wszystko jest w porządku, zmierzyć mi saturację i przyjść za godzinę sprawdzić jak się sprawy mają. Zrobiła tak. Za godzinę natlenienie wzrosło o 10 % ale wychodząc odłączyła kabel i znów leżałam pod atrapą. Powiadomiłam o tym Dyrektorkę, ale rozmowa z nią to jak rzucanie grochem o ścianę. _ Jak myślicie, mam prawo podejrzewać o działanie z premedytacją? Ta pielęgniarka to jedna z trzech takich gestapowców – dwie już odeszły, została tylko ona – Te trzy panie brały zawsze nocne dyżury po których zawsze komuś coś się stało. To one miały dyżur jak Gienia w jedną noc straciła mowę i złote pierścionki.