Dzień jak co dzień

20 sierpnia otrzymałam odpowiedź od naszej dyrekcji, odnośnie otwarcia nieszczęsnych drzwi na dolnym pawilonie. To już trzecia odpowiedź i zawsze taka sama – NIE, ale proście a będą otwarte. Wszelkie odpowiedzi na nasze skargi mają na celu zniechęcenie nas do pisania w jakiejkolwiek sprawie. Odpowiedzi są tak sformułowane, że jak czyta ktoś obcy to wydają się one całkiem logiczne, natomiast my dobrze wiemy, że to jest pic na wodę, foto montaż. W odpowiedzi czytamy – personel domu kolejny raz przeanalizował kwestie bezpieczeństwa mieszkańców… – nie wiem co ma piernik do wiatraka, a otwieranie drzwi czipem do bezpieczeństwa mieszkańców, ale według dyrekcji ma. Przeprowadzono również indywidualne rozmowy z mieszkańcami – na wszelkie tematy rozmawia się tylko z panią Jadzią Zb. która chociaż ma zupełnie inne zdanie zawsze przytaknie. Na pytanie dlaczego tak się zachowuje, odpowiada, że nie chce robić przykrości pani dyrektor. No to pani dyrektor zrobiła przykrość dla niej. Dalej w piśmie wyjaśnia się, że po ustaleniu z personelem godziny wyjścia, mieszkaniec może wyjść bez przeszkód drzwiami o których mowa. No i oczywiście … po przeprowadzeniu rozmów z mieszkańcami ustalono, że takie postawienie sprawy jest właściwe. To jasne, że z takimi mieszkańcami jak pani Jadzia, która tylko przytakuje. Za to przytakiwanie dostała po nosie – i dobrze jej tak. Otóż, umówiły się z panią Gienią na spacer chcąc wyjść drzwiami o które bezustannie walczymy. ( To znaczy ja walczę na prośbę współmieszkańców ). Zgodnie z instrukcją poprosiły personel o otwarcie drzwi i utknęły pod tymi drzwiami na pół godziny. Mówiłam nie jednokrotnie, że klucz powinien być w kantorku pracowniczym na parterze, ponieważ w tej chwili trzeba po niego biegać trzy piętra wyżej, to do tego potrzebny byłby goniec, wprawiony do takich czynności. Dyrekcja jest ciągle na nie. Na prośbę p. Jadzi, Pani pokojowa poszła na to trzecie piętro, wróciła z kluczem ale nie od tych drzwi. Poszła po raz drugi, niestety nie wiedziała co do czego i wróciła z niczym. Sprawą zajął się sam pan kierownik i uf… udało się. Jadzia już o nic prosić nie będzie, ( i oto chodziło ) bo na samą myśl o wyjściu przez drzwi dolnego pawilonu, dostaje drgawek, ale czy przestanie przytakiwać? Wątpię.

Druga sprawa to afera kwiatowa. Ktoś obłamał piękny krzaczek na grządce Małgosi. ( Napisałam piękny krzaczek ponieważ nie wiem jak nazywa się to cudo. To krzew bez kwiatów ale za to z pięknymi, aksamitnymi, purpurowo czerwonymi liśćmi z czarnym haftem w okół tych liści. Istne cudo ). Ponieważ Małgosia nigdy nie zajmowała się kwiatkami – to naukowiec, a pod namową udało jej się wyhodować duży, piękny krzew to obłamanie tego krzewu zabolało ją bardzo. Od razu wiedziałam, że to robota Felki. Felka to osobnik bez zasad. Jak ktoś się zbliży do jej kwiatków to obrzuca wyzwiskami z całą mocą swojego aparatu gębowego, natomiast jeśli jej się coś podoba to bierze jak swoje bez skrupułów. Tak pokierowałam dochodzeniem, że Felka przyznała się. Tłumaczyła się, że te obłamane gałązki zaniosła do naszego kościoła. Skradzioną rzecz zanieść do kościoła to jak napluć Panu Bogu w twarz. Wpadłam na pomysł jak wyplątać Felkę z tej potwarzy. Ponieważ sprawa oparła się o p. dyrektor, podpowiedziałam, że Felka może wziąć do dyspozycji mój ogródek, i hodować w nim kwiaty z przeznaczeniem na bukiety do kościoła. W ogródku jest już kilka bylin. Ziemia jest bardzo dobra, a ja mogę pomóc w podlewaniu ogródka, ponieważ mogę to zrobić z balkonu, bez wychodzenia z domu. Pani dyrektor zachwyciła się pomysłem i miała z Felką porozmawiać. Ja ze swojej strony obiecałam, że nie wtrącę się w żadnej formie i ani jednym słowem. Felka ma rękę do kwiatów ale przez to już tak obrosła w piórka, że jej nie toleruję.

To byłoby na tyle…

Koniec moich wojaży.

Zakończyłam podróże na rehabilitację do szpitala. Miałam już szczerze dosyć codziennych wyjazdów i głupio mi było, że dokładam pracy kierowcy. Jeśli chodzi o naszych kierowców – woził mnie Pawełek i Krzysiu – to spisali się na najwyższą ocenę. W ostatnim dniu rehabilitacji szpitalnej musiałam jeszcze po południu jechać na prześwietlenie kolana. Głupia sprawa, czas wizyty to godzina 15. Nasz kierowca pracuje do godziny 15.30. Zwróciłam się z prośbą do osoby planującej wyjazdy, żeby załatwiła mi samochód tylko na 5 minut – żeby o godzinie 14. 30 zwiózł mnie z nieszczęsnej, ruchliwej o tej porze ulicy koło naszego DPSu z ominięciem dziurawych chodników na ulicy Oficerskiej, a dalej pójdę i wrócę sama. ( Jeszcze nie tak dawno wychodziłam dolnym wyjściem i pięknym chodniczkiem dochodziłam na przystanek autobusowy, oszczędzając pracę kierowcy. Teraz nie ma ani drzwi otwartych dla nas ani autobusu ). Usłyszałam od pani dyrektor, że Krzysiu mnie zawiezie na miejsce, poczeka na mnie i przywiezie, ale o to muszę prosić go sama – on pani nie odmówi. A zatem szanowna pani dyrektor wie, że byłoby to już po godzinach pracy dlatego o to prosić muszę sama. Nie miałam śmiałości o to prosić. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Zajęłam Krzysiowi tylko 10 minut – 5 min. w jedną i 5 min. w drugą stronę.

,Po tych męczących codziennych wyjazdach do szpitala, z przykrością stwierdziłam, że były one nie konieczna. Wszystkie ćwiczenia jakie wykonywałam w szpitalu mogłabym wykonywać u nas na sali gimnastycznej. Niestety od naszych rehabilitantów usłyszałam (3 lata temu), że nie wiedzą jakie to mają być ćwiczenia. Tak więc teraz już będą wiedzieli i od września, co miesiąc, przez 10 dni w miesiącu, będę te ćwiczenia powtarzała. No, może nie wszystkie, bo nie ma u nas jedynie specjalnego fotela do ćwiczeń karku i rąk, ale wszystko inne jest. Problem będzie tylko w tym, że co 10 minut, trzeba będzie mnie odpinać i przypinać do podwieszek, a tego sama nie zrobię.

A u nas na miejscu, dowiedziałam się, że ktoś obłamuje piękne kwiaty rosnące na grządce Małgosi. Ktoś inny wyrzuca jedzenie z balkonu, zanieczyszczając podwórze pod oknami swoich sąsiadów. Usłyszałam bunt przeciwko osobom nie zaszczepionym na COVID – dlaczego ci ludzie poruszają się swobodnie w okół nas a my o nich nic nie wiemy, gdzie jest osoba odpowiedzialna za nasze zdrowie? Ot, taki dzień jak co dzień, zwykły dzień jak co dzień, drzwi skrzypnęły, zaśpiewał ptak w ogrodzie … płyną chmury, myśl za myślą goni, jakże wolno płynie dla nas czas, a tęsknota dzielnie trzyma straż… – Tak mniej więcej, śpiewał Zbigniew Kurtycz przed laty.

Komentarze i inne sprawy

Dostałam kilka komentarzy, jeden był z Rosji, kilka z Niemiec za wszystkie bardzo dziękuję jednak jak już wielokrotnie informowałam – odpisuję tylko na komentarze pisane w języku polskim, a taki też był. Komentarz napisany w języku polskim był chyba od kogoś bliskiego naszej dyrekcji, wywnioskowałam to z pytania, które brzmiało – skąd wiem jak jest w psychiatryku. To takie pytanie sugestia. Już wyjaśniam. Jestem technologiem żywienia ale zanim nim zostałam musiałam napisać i obronić pracę dyplomową, praca nosiła tytuł – żywienie ludzi psychicznie i nerwowo chorych. W związku z tematem musiałam poznać takich ludzi. Otrzymałam od dyrekcji Szpitala Psychiatrycznego pozwolenie na przebywanie w nim ponieważ musiałam sprawdzić jak są żywieni chorzy i porównać z tym jak powinni być. W tym celu zapisałam się na Pobyt Dzienny dzięki czemu przez miesiąc mogłam chodzić po wszystkich szpitalnych oddziałach. Jak sięgam pamięcią to obraz był identyczny jak obecnie u nas w DPSie. Wszystkie drzwi pozamykane i błądzący po korytarzach ludzie z beznadziejną pustką w oczach; czasem przemknął ktoś z normalnym spojrzeniem. Różnicę widzę tylko w pokojach, u nas są pokoje jednoosobowe lub dwu. a w szpitalu były pokoje zbiorowe albo izolatki. Ponieważ pobytem dziennym w Szpitalu byłam zachwycona, to jak u nas już nie wyrabiałam psychicznie, przez to wieloletnie znęcanie się nade mną, wówczas postanowiłam zwrócić się z prośbą o pomoc do ordynatora oddziału dziennego wiedząc, że tam znajdę wsparcie i pomoc.

A teraz te inne sprawy. Od tygodnia jeżdżę codziennie do szpitala uniwersyteckiego na terapię po udarową. Wprawdzie dzięki naszej siostrze przełożonej jest ona o 8 lat za późno, ale jest. Co zaobserwowałam podczas tych wyjazdów, otóż to, że nasi kierowcy mają bardzo ciężką pracę. ( Napisałam nasi kierowcy a przecież mamy tylko jednego – Krzysia, jak wiezie nas ktoś inny to jest to zastępstwo ). Do nie zbyt pojemnego samochodu kierowca musi nas załadować razem z naszymi wózkami czy chodzikami. Wpychają takiego delikwenta ważącego 100kg. będącego na wózku i muszą to zrobić umiejętnie bo koło niego musi się zmieścić jeszcze jeden ktoś na wózku i kilka chodzików. Każdy jedzie w inne miejsce. Za każdym razem trzeba wyładować chodziki żeby delikwent mógł być wywieziony z auta. Znów chodziki załadować i jechać dalej, po to żeby zrobić za chwilę to samo. Jak już pięć razy powtórzy się tę czynność to zaczyna się zbieranie delikwentów a po drodze załatwianie różnych spraw służbowo papierkowych albo zakupowych. Te czynności są powtarzane kilkukrotnie w ciągu dnia. A my słyszymy – nie musi pani chodzić pod górkę przecież można do miasta pojechać i wrócić samochodem. Tak może mówić ktoś kto nie ma pojęcia o pracy kierowców. A ponadto, w tym pojeździe są upchani ludzie z różnymi chorobami. Np. w poniedziałek jechała z nami Hania, jechała do szpitala. Po dwudniowym pobycie w szpitalu wróciła i okazuje się, że jest zakaz odwiedzin Hani bo może zakażać. Razem z Hanią jechało 6 osób. Czy ten zakaz nie jest przypadkiem opóźniony. ( To pytanie do przełożonej, odpowiedzialnej za bezpieczeństwo epidemiologiczne w naszym Domu). Dla odmiany w piątek wracałam z terapii razem z osobami które były na rynku po zakupy. Wchodzimy do naszego Domu i co widzimy, rodziny wracające z wizyt w pokojach. Jedna z pań krzyknęła na głos – czy to nie jest bezczelność ze strony dyrekcji ? Są osoby które odwiedzać można a są i takie których niestety nie można. To byłoby na tyle.

Rozmowy

… jednej pani z drugą panią. Wybrałam się do jednego z DPSów w którym od lat przebywa moja znajoma. Owa znajoma napisała do mnie na bloga i poprosiła żebym do niej przyszła bo nie ma komu się wyżalić. Chodziło o jej sprawy rodzinne. Rodzina, wydawałoby się taka och, ach na każdą prośbę gotowi do pomocy, ale takiej pomocy, która za wszelką cenę zostawi babcię w DPSie, a to skakanie nad babcią to nic innego jak dawanie do zrozumienia – sieć, gdzie ci będzie lepiej, ( chociaż jest jej źle ), spełnimy każdą zachciankę tylko nie przychodź do domu. Nawet jakbyś pobyła u nas tylko kilka dni, to dla nas byłby już problem. Rozmowy z babcią to i owszem, ale nie na spacerze, czy w kawiarni tylko przez telefon. Podczas jednej takiej rozmowy telefonicznej z córką, Zosia – tak ma na imię owa znajoma- zorientowała się, że jej 18 letnia prawnuczka nosi wielki żal w sercu. Żal do swoich rodziców. W tym żalu wykrzyczała ojcu, że pozbawi go praw rodzicielskich. Dla mnie to było oczywiste, że był to krzyk rozpaczy. Krzyk, zobaczcie mnie wreszcie, zainteresujcie się. POMÓŻCIE! – mówi Zosia. Rodzice się rozwiedli. Pozakładali nowe rodziny. Mają dzieci którymi zajmują się z wielką troską, a o niej nikt nie pamięta. Nie ma nikogo kto by ją przytulił i wysłuchał. Miała być oczkiem w głowie a jest piątym kołem u wozu. Zosia postanowiła jakoś pomóc prawnuczce. Jeszcze nie wiedziała jak. Na początek chciała się z nią spotkać. I tu zaczynają się schody. Niestety, dziewczynka mieszka w innym mieście a ona nie ma nawet do niej telefonu. Zadzwoniła do córki z prośbą o telefon do swojej prawnuczki. Nigdy w życiu nie sądziła, że spotka się z odmową. Podobno wnuk zabronił swojej matce dawać telefon do córki babci. Zosia poczuła się jakby ktoś walnął ją obuchem w głowę. Poczuła się wykluczona z rodziny. Nagle zrozumiała, że ta wieloletnia usłużna pomoc we wszystkim to była fałszywka. Poczuła się tak samo odrzucona jak jej prawnuczka. I z takim żalem mówi do mnie – Danusiu, nie wolno wnukom oddawać wszystkiego co masz. Teraz nie mam czym nimi potrząsnąć. Ale jak zaczęłyśmy analizować wszystko za i przeciw to okazało się, że to ich NIE jest niczym w porównaniu z jej ewentualnym NIE. Zosia aż krzyknęła – jednak zemsta jest słodka i przypomni im, tej mojej rodzinie, że ja ciągle jestem ich rodziną i to mocno osadzoną w realiach. Zosia od poniedziałku rusza do adwokata. Umówiłam ją ze swoją adwokat, która podpowiedziała, że takie zachowanie wnuków może świadczyć o ich złych intencjach które doprowadziły do wyłudzenia darowizny w postaci mieszkania. Przecież miało być inaczej. Oj, będzie się działo!

Wracając od Zosi, musiałam się spieszyć; zostawiłam kartkę w drzwiach, że wrócę około dwunastej, a to już było po dwunastej. a jeszcze kawał drogi przede mną. Spotkanie po latach jest zawsze czasochłonne. Żeby po dojściu do DPSu nie szukać kogoś kto otworzy mi drzwi ( nasze więzienie jest zawsze zamknięte ) wybrałam drogę na skróty ale prowadzącą pod zawsze otwarte drzwi. Nigdy więcej tej drogi. Były to leśne wertepy, pełne korzeni drzew i szyszek pod nogami i na dodatek pod stromą górę. Chodzik, na ogół musiałam wnosić. Zziajana wchodzę na korytarz naszego Domu a tu ludzie siedzący pod stołówką zasypują mnie pytaniami. A czas leci i kartka w drzwiach jest. Było tyle pytań, że kartkę wzięłam dopiero po obiedzie, czyli po 13.30. Były w tej grupie dwie nie znajome panie – nowe mieszkanki i z wielkim zainteresowaniem wypytywały mnie – jakim cudem byłam na zewnątrz. Przecież z tego więzienia nikt nie może wyjść. Jedna z pań nazwała nasz Dom więzieniem a druga oddziałem zamkniętym w psychiatryku. Obie te panie miały rację. My, nasz dom również nazywamy i tak i tak, a to dlatego, że dyrekcja domu to chyba uciekinierki z psychiatryka, które zwyczaje szpitalne zastosowały u nas. Logiki w ich postępowaniu brak. Nas tylko by zamykali. Do jednych mieszkańców przychodzą całe rodziny i mogą wejść nawet do pokoju mijając wiele innych pokoi. Inni mają całkowity zakaz na tego typu zachcianki. Mnie obsztorcowano za spotkanie z rodziną w ogródku, kilkadziesiąt metrów od naszego Domu; Małgosia ma pokój przez który można wyjść na zewnątrz i ona to robi, ale jak spytała czy mogłaby gościć u siebie córkę, to usłyszała, że w żadnym wypadku. Córka Małgosi mogłaby wejść i wyjść nie wchodząc do budynku, ale jest nie. Córka Małgosi jest lekarzem i wie jak ma się zachować, ale nasza emerytowana pielęgniarka – siostra przełożona, wie lepiej. Są osoby które mogą wychodzić z budynku, inne pomimo, że nie są chore umysłowo, nie mogą. Witka za jednorazowe wypicie alkoholu próbowali wykończyć. Jurek pije codziennie, robi awantury i nikogo to nie obchodzi. Jurek idąc do sklepu po alkohol zostawia drzwi otwarte, a przez nie można wejść na teren budynku.

DROGA DYREKCJO ! Moglibyście ustalić w jakich godzinach drzwi w dolnym pawilonie będą otwarte z klucza i dać czipy osobom które według was mogą wychodzić. Np. przed południem otwieracie drzwi w godzinach od 10 do 12 i po południu od 16 do 18. Wszyscy byliby zadowoleni, a to nasze więzienie byłoby tak jakby dla osadzonych z lżejszymi wyrokami.

Dzień dobry małego dżentelmena

W sobotę, zaraz po śniadaniu, wybrałam się na SOR okulistyczny; ponieważ po powtórnym badaniu wymazu z oczu okazało się, że gronkowiec nadal jest, a zatem wizyta u okulisty była konieczna. Na SOR miałam bliziutko, kilka metrów przez las i kilkaset metrów po ulicy Fałata. Zaraz po wyjściu z lasu, przy znajomym domku zobaczyłam dziewięcioletniego chłopca, który na mój widok wyprężył się i elegancko skłonił mówiąc mi – dzień dobry. Szok, takie dzień dobry w wykonaniu dziewięciolatka? Skąd wiem, że ów chłopiec ma dziewięć lat ? Już wyjaśniam, w tym celu muszę sięgnąć pamięcią jedenaście lat wstecz. Często chodziłam na spacery po ulicy Fałata. Miałam taką swoją trzygodzinną trasę na spacery z psem i jeśli byłam na ul. Fałata to znaczyło, że za pół godziny będę w domu. Jeszcze nie mieszkałam w DPSie, ale mój pies był wzięty z naszego DPSu i bardzo lubił na moment do niego wpaść, ale tylko na moment. Któregoś dnia przechodząc koło domu owego chłopczyka ( jego jeszcze nie było na świecie ) zobaczyłam wybiegającego z niego pana ( to przyszły dziadek), który coś wyrzucił do lasu. A ja, jak to ja od razu na niego siadłam – tak, wszystkie śmieci aby dalej od siebie. A on na to – nie wtrącaj się do nie swoich spraw, ty moherowy berecie. Nie byłam mu dłużna i nazwałam go aksamitnym kapeluszem. Ponieważ często przechodziłam koło tego domu to i zwyczaje mieszkańców poznałam dość szybko. Rodzina prawników, z jednym siedemnastoletnim synem i babcią na przyczepkę. Jak tylko tata z mamą wsiadali do samochodu żeby gdzieś wyjechać to już z za winkla widać było grupę kolegów nastolatka. Wchodzili całą czeredą do garażu ,drzwi od garażu zawsze były szeroko otwarte, ze sobą mieli skrzynkę piwa i natychmiast robili zrzutkę na pół litra. Jeszcze wówczas sklep był na końcu ulicy, a więc bliziutko. Tak było za każdym razem i dość często. Przy okazji bezpośredniego spotkania z ojcem nastolatka, powiedziałam mu – aksamitku, zwracaj większą uwagę na swojego syna. A on na to – moherku, a ty znów się wcinasz. Jak zamieszkałam w DPSie, okna z mojego pokoju wychodziły na ” Leśną Chatę” czyli na miejscówkę ludzi chorych na alzhejmera. Któregoś dnia zobaczyłam jak mój aksamitek z żoną i z maleńkim, kilkumiesięcznym dzieckiem, przywożą swoją babcię do nas. Zaczęliśmy się spotykać dość często. Zaprzyjaźniliśmy się, no może to za duże słowo, ale rozmawialiśmy często i z sympatią. Odnośnie baczniejszej uwagi na swojego syna – przyznał mi rację, bo okazało się, że to kilkumiesięczne dziecko to synek niesfornego nastolatka, a obecny dżentelmen z pięknym dzień dobry. Nastolatkowi garaż służył do różnych celów, za które małolat nie miał zamiaru ponosić odpowiedzialności. Któregoś dnia, szesnastoletnia dziewczyna podrzuciła pod dom dziecko z liścikiem – umiałeś zrobić to zechciej wychować. Rodzice nastolatka wzięli to dziecko z wielką miłością i zostali jego rodziną zastępczą. Chyba na stałe, bo lata mijają a mały dżentelmen wita przechodzących koło jego domu z wielkim szacunkiem. Chyba wita tak wszystkich bo przecież mnie nie zna, to tylko ja go znam.

Muszę słów kilka o młodziutkiej pani doktor z SORu. Myślałam, że do gabinetu wpadnę i wypadnę, przecież miałam diagnozę z laboratorium a nawet dwie diagnozy; brałam pod uwagę też fakt, że nie będę przyjęta, przecież SOR służy pacjentom po nagłych wypadkach. A tu niespodzianka, pani doktor stwierdziła, że ona nie jest od leczenia zaświadczeń diagnostycznych tylko od leczenia oczu. Przebadała moje oczy na wszystkie strony. Wyjaśniła, co w nich się dzieje. Wypisała leki. Wytłumaczyła, że to moje złe widzenie to nie starość tylko gronkowiec i korona wirus jednocześnie i pouczyła mnie co mam robić żeby zachować ten stan albo nawet go poprawić. Żeby udrożnić kanaliki które nie przepuszczały płynów muszę poza antybiotykiem i kropelkami, który mi wypisała, robić ciepłe okłady na oczy i masaże gałki ocznej. Dając mi opis stanu moich oczu, dała mi również skierowanie do okulisty na kontrolę.

TAK ZACHOWUJĄ SIĘ PIĘKNI LUDZIE. Oby ich było jak najwięcej. Wyobrażacie sobie jakie życie byłoby piękne.