Żegnaj 2021 Roku

Zbliża się koniec roku i jak zwykle ludzie chcą czy nie, zaczynają podsumowywać całoroczne wydarzenia; a starzy ludzie podsumowują nie wydarzenia z jednego roku ale na ogół z mijającego życia. Cóż możemy podsumować z minionych nawet dwóch lat – smutek, samotność, izolację od świata. Coraz gorsze samopoczucie i coraz mniejsze możliwości. Coraz gorszy wzrok, słuch i sprawność fizyczna. Nawet chodzenie stanowi coraz większy problem. Nie mogę się z tym pogodzić. Na przekór swoim możliwościom idę np. do miasta. Owszem, jeśli idę pomalutku do dotrę do celu, i jak kiedyś do tego celu szłam godzinkę to teraz trzy godziny. Po takiej wyprawie prze dwa dni nie wychodzę z pokoju i zaczyna się kuracja przeciwbólowa. Tak określił moje możliwości ortopeda – na operację za wcześnie, leczeniu kolana nie podlegają, pozostają tylko środki przeciwbólowe. Jestem wrogiem leków przeciwbólowych, dlatego to wielkie szczęście, że w naszym Domu mamy te możliwości leczenia bólu różnymi zabiegami. Ostatnio trochę z tego korzystałam. Żeby odsunąć od siebie myśli o starości i coraz większym niedołęstwie, zanurzam się we wspomnienia, o tym co ja takiego pięknego przeżyłam; i kiedy już mi się wydaje, że nie było nic ciekawego to nagle zaskakuje wspomnienie jak byłam w Teatrze Wielkim w Moskwie na balecie ” Jezioro Łabędzie „, jak w naszym Teatrze Narodowym w Warszawie występowałam. Jak latałam samolotem, szybowcem, jak płynęłam statkiem po morzu czy jeziorach, jak latałam nad wodą wodolotem. Latem były jeziora i pływanie żaglówką z całą rodziną. Zimą wycieczki po górach. A moje wyjazdy za granicę, w prawdzie tylko do krajów Demokracji Ludowej ale tego trochę było. Była też wielokrotnie Jugosławia – wówczas to był kraj kapitalistyczny i wyjazdy do niego dość długo były utrudnione. Były też Niemcy i te niby demokratyczne i te kapitalistyczne. Jak do tego wszystkiego dodam młodość, która jest zawsze piękna i zuchwała, to pozostaje mi tylko zaśpiewać – To były piękne dni, po prostu piękne dni, nie zna już dziś kalendarz takich dat. Niby to nic wielkiego, ot takie tam drobne przyjemności, ale są ludzie którzy i tego nie przeżyli. Wiadomo, że są i tacy dla których są to duperele o których nie warto pamiętać, ale dla nas starych, dzisiejsze daty mówią o zupełnie czymś innym. Spotkaliśmy się w moim pokoju, przy lampce szampana, same prababcie i pradziadkowie i każdy tylko wspominał ostatnie spotkanie z rodziną. Każdy z nas dokładnie pamięta jak dostał od rodziny prztyczka w nos po którym odczuł odstawienie na boczny tor. Jak się jest pra… to już tak jakbyś nie istniał. No chyba, że dożyjesz setki, a to wtedy rodzina i dyrekcja Domu wypina piersi do orderów. Wtedy z bocznego toru przechodzisz, na jakiś czas, na honorowe miejsce, A tak swoją drogą, to czy któreś z nas, tych pra.. pamięta coś takiego jak prababcia czy pradziadek. Zanim zdążyliśmy dorosnąć to już ślad po nich zaginął. Po latach szukamy ich śladów, czyli swoich korzeni, twórców jakiejś gałęzi naszego drzewa genealogicznego i wówczas znów stawiamy ich na piedestał. Wspominamy jacy byli wspaniali ale dopiero jak ich już dawno nie ma, na razie to jesteśmy kulami u nogi, przykrym obowiązkiem. A tak swoją drogą, to przyszło mi do głowy, że jest jeszcze coś czego nie robiłam a chciałabym – nigdy nie byłam wożona rikszą, tak więc jak przyjdzie wiosna to zafunduję sobie przejażdżkę po zakamarkach starego miasta. A na razie to ja muszę usuwać reklamy ze swojego bloga, jest ich od groma i cały czas przybywa. Kończę i ŻYCZĘ ZDROWIA W NOWYM ROKU, obyśmy się pozbyli tych choróbsk, które nas ograniczają, osłabiają i eliminują część społeczeństwa. A tak swoją drogą, jak w młodości ktoś życzył nam zdrowia to kpiliśmy z tego kogoś; dzisiaj chyba już rozumiemy co to znaczy zdrowie.

Wigilia – 24 XII 2021r.

Dzień ten od rana zachwycił pogodą. Było bielutko, wszystko obsypane śniegiem i przytrzymywane lekkim mrozem – 3 stopnie. Był Św. Mikołaj z prezentami i to całkiem, całkiem te prezenty, szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się aż tak. A już zupełnie nie spodziewaliśmy się aż tak bogato zastawionych stołów przy których zasiedli wszyscy ci którzy chcieli spotkać się z innymi. Było naprawdę odświętnie. Stoły pięknie udekorowane, krótkie przesłanie od naszego Księdza i życzenia od Pani Dyrektor, a później śpiewanie kolęd. Śpiewali wszyscy i to gromko. Pierwszy dzień Świąt przywitał nas przepiękną pogodą – od świtu słońce, padający śnieg i 7 stopni mrozu. W naszej stołówce śniadanie nie dość, że na bogato to i bardzo pięknie podane. Wszyscy byli zachwyceni i z życzliwym nastawieniem dnia wczorajszego, bardzo mili w stosunku do siebie.

Ja natomiast, zarówno poranek przed Wigilią jak i przedpołudnie świąteczne, przeznaczyłam na usuwanie reklam z mojego pamiętnika. Aż trudno uwierzyć tych reklam było 198. Jedna apteka podała mi chyba cały skład swoich leków razem z ich opisem. Nie wiem czy to możliwe żeby ktoś na zmianę przez 6 dni i pięć nocy wypisywał informację o lekach. Przy każdej, pojedynczej reklamie była podana godzina i oczywiście data, jej wpisania. Pierwszy wpis był umieszczony 19 grudnia o godzinie 10,48 a ostatni 24 grudnia o godz. 12, 50. W tych 198 reklamach, 8 było od kogoś innego. Każdą reklamę usuwałam pojedynczo, ponieważ nie chciałam przeoczyć jakby wśród tych reklam znalazł się jakiś wpis od osoby prywatnej. Jakbym te wszystkie reklamy, które dostaję od kilku dni, zostawiła na blogu to zajęły by one kilkanaście stron. Czy ci reklamodawcy nie widzą, że ja nie umieszczam reklam? Czy sądzą, że może się skuszę i umieszczę? NIE CHCĘ ZAŚMIECAĆ SWOJEGO PAMIĘTNIKA.

Zdrowych i pogodnych Świąt życzę wszystkim moim czytelnikom!

Rocznica Stanu Wojennego

Od kilku dni i w radiu i w telewizji mówi się o przeżyciach ludzi na wiadomość o ogłoszeniu Stanu Wojennego. Każdy z wypowiadających się opowiadał o swoim bohaterstwie czy strachu, które przeżył 40 lat temu. Prawie każdy poruszał temat braku teleranka w telewizji a zamiast niego obraz munduru generalskiego. A ja tę datę kojarzę jak coś co mnie wybawiło z opresji. 13 grudnia, to była niedziela, a 12 grudnia zadzwonił do mnie znajomy z prośbą czy nie zagrałabym z nimi w brydżyka, bo jak zwykle brakuje czwartego. Każdy brydżysta zna ten ból i każdy, jeśli może, ratuje sytuację. Tak więc umówiliśmy się, że około godziny 18 przyjadą po mnie a po graniu będę odwieziona do domu. Okazało się, że brydżyk ma być rozgrywany w domu kogoś kogo nazwałam swoim satelitą, to pan o którym pisałam w kilku wpisach – Danuśka, czyli skąd to naręcze kwiatów i Danuśka 1,2,3. Do głowy mi nie przyszło, że ów pan zaplanował zemstę na mnie za upokorzenia których ode mnie doznał. Brydżyk się skończył, nawet nie zauważyłam kiedy dwaj gracze wyszli. Zaczęłam się ubierać a Leszek objął mnie i wytłumaczył, że nie wyjdę od niego wcześniej niż rano i to wtedy kiedy on powie, że możemy już iść. Przestraszyłam się nie na żarty. Jeszcze nigdy niczego nie robiłam wbrew swojej woli. Nagle dzwonek do drzwi, kto tam? Milicja Obywatelska – weszli, pokazali jakąś kartkę i Leszek posłusznie, bez żadnego sprzeciwu, nawet bez jednego słowa, ubrał się i wyszedł. Wychodząc powiedział tylko – Danulka, klucze są w szufladzie. Nie wiedziałam co to było. Poczułam się wolna ale i ogłupiała. Musiałam odtajać i do domu wybrałam się dopiero o świcie. Szłam przez zaśnieżone miasto; śniegu było tak dużo, że nie było widać czy ktoś idzie po drugiej stronie ulicy, czy nie. Szłam rozmyślając co to było. Przez moment pomyślałam nawet, że to koledzy Leszka wywinęli mu takiego psikusa i poczułam do nich wdzięczność. Dopiero przed domem spotkana patrol MO która wyjaśniła mi co to za dzień. Nie bardzo rozumiałam co to znaczy ale cała szczęśliwa byłam w swoim domu; a z Leszkiem, to nawet w brydża przestałam grywać.

Poruszany przeze mnie, w poprzednim wpisie, temat naszych wind i śmieci nimi wywożonych, zainteresował moich czytelników. Kochani, ja pisałam, że jest to sprawa na kilka głów nie na jedną. Nie wiem jak często są wywożone śmieci – bo jeśli codziennie to przy zorganizowaniu drugiego punktu zbiórki śmieci, można by wywozić co drugi dzień. To znaczy jednego dnia z jednego punktu, drugiego dnia z drugiego i wyszłaby ta sama cena. Nie wiem ile kosztuje taka wywózka. Może bardziej opłacałoby się kupić taką małą ciężarówkę ze specjalną siatką osłaniającą platformę, czyli samochód do wywożenia śmieci. Wówczas nie potrzebne byłyby kontenery, bo worki ze śmieciami lądowałyby bezpośrednio na platformie, a po zapełnieniu jej byłyby wywożone przez naszego pracownika na wysypisko. To wszystko jest do przeanalizowania i oszacowania wszystkiego za i przeciw. Do tego jest właśnie potrzebny Samorząd Mieszkańców, który z dyrekcją Domu, jak z partnerem przegada każdy temat. Pracownik tego nie zrobi, bo nie ma odwagi dyskutować i zmusić Dyrekcję do myślenia, a podopieczny może to zrobić bo to on jest pracodawcą, czego nikt z Dyrekcji nie bierze pod uwagę.

Kochani moi, dużymi krokami idą święta – tak więc zdrowych i spokojnych świąt, życzy Wam prababcia.

Windy i bakterie

Od tygodnia nie zaglądałam do mojego pamiętnika a tu zatrzęsienie wpisów. Niestety wszystkie w obcych mi językach. Przykro mi ale reakcji z mojej strony nie będzie. Przepraszam.

Był jeden wpis w języku polskim i dotyczył naszych spraw codziennych – windy jako rozwoziciele zarazków. Ktoś podpisujący się – Krystyna zasugerował mi żebym nie tylko wytykała błędy ale i podpowiadała wyjście z patowej sytuacji. Ponieważ kiedyś, całkiem nie dawno, poruszałam temat otwierania drzwi zewnętrznych na dolnym pawilonie w celu umożliwienia nam mieszkańcom wychodzenia z budynku bezpośrednio na chodnik a nie jak dotąd na jezdnię, bez biegania personelu po klucz od tych drzwi trzy piętra w górę i w dół, i sprawa, tak pół na pół, została załatwiona to i teraz powinnam coś zasugerować, a nuż bez unoszenia się honorem uznają podpowiedź za sensowną i zmniejszą ilość przenoszenia zarazków windami. Kochani, nasza dyrekcja nigdy nie przyzna się do faktu, że mieszkaniec, czyli ich podopieczny może jeszcze logicznie myśleć, na tyle logicznie, że te propozycje można zastosować z korzyścią dla wszystkich. Poruszałam sprawę ciucholandu w sklepiku, sprawę klucza do drzwi wyjściowych w nowym pawilonie; obie sprawy zostały załatwione prawie tak jak jak sugerowałam, ale ile dostałam za to po głowie to moje. Dostawałam pisma w tej sprawie poniżające mnie, bo górą musi być dyrekcja. Ciągle, w każdym piśmie do mnie, podkreśla się, że mieszkam w Domu przeznaczonym dla ludzi chorych. To stwierdzenie brzmi tak, że co ja tutaj robię albo, że jestem na tyle chora, że kudy mi do logicznego myślenia. Jak myślicie, dlaczego u nas nie ma Rady Mieszkańców? A no dlatego, że dyrekcja Domu musiałaby ich chociaż trochę posłuchać, nawet z ironicznym uśmieszkiem na ustach ale posłuchać, a to byłoby poniżeniem dla dyrekcji. No bo jak mogą tak wybitne umysły słuchać takich półgłówków jak my. Każde pismo od dyrekcji i to do każdego z nas, potwierdza powyższe zdanie. A wracając do naszych wind którymi wozi się śmieci i zaraz po nich jedzenie, to proponuję: śmieci wywozić w różnych miejscach, omijając windy.

1 Drzwi w nowym pawilonie, które są przy schodach i prowadzą na tyły budynku, ( nie wykorzystywane do niczego ) można wykorzystać do wynoszenia śmieci z parteru .

2. Pierwsze piętro nowego pawilonu oraz łącznik starej części z nowym pawilonem, może korzystać z przejścia na tyły budynku przez palarnię.

3. Drugie piętro nowego pawilonu, całe pierwsze piętro starego budynku, oraz parter i pierwsze piętro tak zwanego medyka dolnego, może korzystać z drzwi wychodzących na zewnątrz budynku przy Leśnej Chacie. ( Chociaż byłaby wykorzystywana winda zewnętrzna ).

3. Całe drugie piętro korzystałoby z drzwi głównych, czyli tak jak dotychczas.

Obowiązywałby kategoryczny zakaz wnoszenia śmieci, różnych odpadów sanitarnych oraz brudnej pościeli do jakiejkolwiek z wind. I ludzie skorzystaliby na tym i windy przedłużyłyby swoją żywotność. To jest tylko pomysł jednej głowy. Do tak poważnej sprawy przydałoby się logiczne myślenie przynajmniej kilku głów, jako, że zawsze trzeba analizować i to za i to przeciw, wychodząc z założenia, że co kilka głów to nie jedna.

Pierwszy śnieg.

Dzisiaj – 29 listopada spadł śnieg. Spadł dość obficie, jest pięknie, ale niestety ja zimą będę uziemiona. Zachciało mi się ładnego, lekkiego chodzika to teraz muszę cierpieć. Ten mój piękny chodzić staje dęba z byle powodu. Już wiem, że do lasu to z nim nie pójdę, bo każda najmniejsza nawet szyszeczka powoduje, że chodzik staje dęba. Nie przypuszczałam, że nawet trochę zlepionego śniegu to dla mojego chodzika trudność. Żeby rano pochodzić w atrium będę musiała najpierw odgarnąć śnieg inaczej mój chodzik nie pojedzie. No i tak wygląda moja zamiana dobrego na lepsze.

W niedzielę oglądając telewizję natknęłam się na program o wiewiórkach. Przypomniały mi się moje przygody z wiewiórkami. Kilka lat temu, ale już mieszkając w DPSie, codziennie raniutko chodziłam z kijkami do lasu żeby sobie poćwiczyć. Zimą zabierałam ze sobą jakąś karmę dla zwierząt, mógł to być wysuszony na sucharek chleb czy owoce i warzywa, co mi się udało zdobyć, a zdobywało mi się dość dużo, bo codziennie niosłam dwie siatki jedzenia. Najpierw przyglądałam się tropom zwierząt a później rozkładałam jedzenie. Pierwsza dostawała śniadanko sarenka i jakieś zajączki. Piszę jakieś ponieważ zajęcy nie widziałam natomiast sarence przyglądałam się codziennie z przyjemnością. Schodziłam kilkadziesiąt metrów niżej i za chwilę widziałam jak biegnie na śniadanko rozradowana sarenka. Tę radość było w niej widać po każdym skoku. Ona biegnąc wiedziała, że śniadanko na nią czeka. Jak powiedziałam mieszkańcom naszego domu, że sarenka jest w ciąży, to dostawała takie łakocie, że hej. Jeden z panów chodził codziennie na rynek pod koniec dnia i przynosił całe torby warzyw i owoców. Sarenka zjadała nie wiele, resztę zostawiała albo na później albo swoim kompanom. Po śniadanku pięknie sprzątała swoją stołówkę – grabiła kopytkiem tak że było idealnie czysto. Któregoś dnia, jak zwykle ćwiczyłam przy pieńku ze ściętego drzewa, jak co jakiś czas spadała mi na głowę mała szyszka. Pierwsza, druga, przy trzeciej zaczęłam się rozglądać co się dzieje. Nagle usłyszałam taki świst jak przy strzelaniu z bata. Świst powtarzał się. Za chwilę spada mi na głowę szyszka i powtarza się świst. Wreszcie zorientowałam się, że to wiewiórka. Ten świst jak z bicza to głos wiewiórki, a to rzucanie we mnie szyszkami to zmuszenie mnie żebym zwróciła na nią uwagę. Tak więc pogadałyśmy sobie i zrozumiałam, że wiewióreczka miała pretensje dlaczego wszystkim przynoszę jedzenie a dla niej nie. Jedzenie dostawały sarenki, zajączki, dziki, ptaki nawet myszy polne, które porobiły otwory w ziemi i ściągały tam chleb. Dziki wyczuły chlebek pod ziemią, to któregoś dnia tak się dokopywały do niego, że wykopały cały ogromny pień z korzeniami. Wyglądało to jakby ten pień wykopała koparka, był ogromny. Dogadałam się z wiewiórką i zaczęłam przynosić razowy chlebek ze słonecznikiem, pokrojony w kosteczkę i wysuszony. Kładłam go w widocznym miejscu i świstałam przywołując wiewiórkę. Przychodziła i pięknie chrupała chlebek trzymając go w łapkach jak orzeszek. Ja robiłam swoje – czyli ćwiczyłam, ona czy on wiewiór spokojnie się zajadał. Kto pierwszy skończył ten po świstał i odchodził. Tę zabawę zakończyłam jak syn poprzedniej dyrektorki zaczął mnie atakować. Bałam się, że znając mój rozkład dnia, dopadnie mnie bez skrupułów. Dlatego zmieniłam marszrutę i zaczęłam chodzić na swoją starą dzielnicę, gdzie i ludzie dobrze mi znani i cały park w kamerach. Inną przygodę z wiewiórką miałam bardzo dawno temu. Jeszcze w dzieciństwie, miałam wiewiórkę w domu, która nie wiadomo skąd znalazła się na zabetonowanym podwórku przy ulicy Warmińskiej. Centrum miasta, podwórko z kamienia a tu wiewiórka, to ją wzięłam do domu. Brat przyniósł z lasu maleńkie drzewko i trochę szyszek, tatuś kupił orzechy które zawiesiliśmy na tym drzewku. Wiewiórka skakała po gałązkach i sprawiała wrażenie szczęśliwej. Wiewiórka spała ze mną na jednej poduszce. Kiedyś brat zechciał się zamienić ze mną miejscem do spania, bo był ciekaw czy ona idzie do mnie czy na to posłanie. Wiewiórka poszła na swoje stałe posłanie. Brat wiercąc się w łóżku, nie chcący położył się na wiewiórce i niestety tego samego dnia wszystkie dzieci z całej dzielnicy centrum płakały za wiewiórką idąc w kondukcie pogrzebowym. Dzieciaków było mnóstwo. Każde dziecko miało zrobiony z gałązek krzyżyk. Szliśmy od ulicy Warmińskiej do tunelu i tam pochowaliśmy naszą Basię. Chodziliśmy na ten grób codziennie i modliliśmy się na głos. Dowiedział się o tym ksiądz prowadzący z nami lekcje religii i pięknie pokierował sprawą, tłumacząc, że nasze modlitwy będą miały większą moc jak będziemy się modlić w kościele. I w ten sposób zaczęliśmy chodzić codziennie po lekcjach do kościoła. W czasie wakacji zapomnieliśmy o naszych zwyczajach.

PS. Znów dostałam wpis niestety nie w języku polskim, przepraszam ale nie odpisuję na nie.