Sny i wspomnienia…

Zadano mi pytanie czy horror senny potwierdził się w rzeczywistości. Czy lekarz znalazł coś w wynikach co zaważyłoby na moim samopoczuciu. Otóż nie, sen okazał się marą. Wszystkie wyniki mam w normie. Lekarz bardzo cierpliwie wytłumaczył mi zawiłość danych w wynikach. Znalazł jeden drobiazg, który zdziwił i mnie i lekarza – bezbolesne zapalenie ucha. Przecież zapalenie ucha zwykle cholernie boli, a w moim wypadku nic a nic. Może dlatego te sny były takie prorocze, to były takie ostrzeżenia, że może być źle właśnie dlatego, że nie boli. Przyznam się Wam, że od lat modląc się, proszę Bozię o to żeby przejść przez życie bezboleśnie, fizycznie bezboleśnie bo psychicznie to już wszystkie bóle przerobiłam i nie ma na mnie mocnych. No i wymodliłam. I tak źle i tak nie dobrze. Muszę prosić Bozię żeby to jakoś wypośrodkowała.

Kilka dni temu trafiłam w radiu na wywiad z panią Iwoną Pawlovicz – wielokrotną mistrzynią świata w tańcach towarzyskich i jurorką programu telewizyjnego – Taniec z gwiazdami. Przecież to Olsztynianka i to uczennica a później prowadząca, słynną na cały świat szkołę tańca towarzyskiego – Miraż – szkołę która rozsławiła nasze miasto. O latach spędzonych w tej szkole, pani Iwona mówiła bardzo pięknie; mówiła, że nauczyła się w niej nie tylko tańczyć ale i być człowiekiem. I wszystko byłoby pięknie żeby nie fakt że w tym długim wywiadzie nie wymieniła nazwiska założycielki, tej wówczas grupy tanecznej. To Mariola Felska, spod jej ręki wyszło mnóstwo sławnych tancerzy a ona nigdy sławna nie była. Po latach, jej siostra – Karolina Felska kontynuowała pracę o prawie 20 lat starszej siostry, i Karolina już postarała się o rozgłos i dla siebie i dla szkoły, a o Marioli nikt nie pamięta. Dlaczego tak się tym przejęłam – otóż wspominałam kilka wpisów temu ( wpis – deszczowe fryzury ), że w roku 1970 pracowałam w Wojewódzkim Domu Kultury a tam, w tamtym czasie toczyło się burzliwe życie artystyczne: Mariola, od rana do wieczora ćwiczyła swoich tancerzy. W innym pomieszczeniu pan Głuszczak bez wytchnienia pracował ze swoją pantomimą głuchych, która również osiągnęła światową sławę. Zespół Olsztyn jest wszystkim dobrze znany, a swoje pierwsze kroki stawiał w naszym WDKu. gdzie tancerze ostro obrywali od choreografa pana Wojtka Muchlado a śpiewacy byli cierpliwie i taktownie traktowani przez pana Włodzimierz Jarmołowicza. Oczywiście zespół Olsztyn stanowi połączenie zespołu Kolejarz z naszym zespołem. Edek Sulikowski, tworzył filmy para dokumentalne, w jednym z takich filmów nawet zagrałam zakonnicę pracującą w Domu Opieki w Barczewie. Trzeba było ratować film, który miał brać udział w festiwalu ogólnopolskim a na ostatnim zakręcie aktorka która miała grać zakonnicę zachorowała. Edek do mnie – Danka ratuj, masz na to dwie godziny. Dwie godziny – kupa czasu . Co miałam robić, szukać kogoś czy sama zagrać? Wybrałam to drugie. Edek został asystentem jednego ze sławnych reżyserów w Polsce, niestety nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Nie sposób jest nie wspomnieć o harcerskim zespole prowadzonym przez Janusza Laddego, w którym już występowała moja córka – chyba Legenda czy Gawęda, nie pamiętam. I wyobrażacie sobie że to wszystko musiałam ogarnąć jako koordynator działów artystyczno – administracyjnych, a zespoły artystyczne miały jeszcze garderobiane, krawcowe i panią perukarkę – cudowną Lucynkę. Każdy z zespołów prowadził różne szkolenia i konkursy którymi kierował Wydział Kultury Urzędu Wojewódzkiego i obejmował zasięg ogólnopolski – miałam przy tym pełne ręce roboty. Czułam się doceniana ale minęły dwa lata a ja ciągle miałam pobory jako pracownik początkujący – 1000zł. Pani Krystyna z Wydziału Kultury tak mnie chwaliła w domu, że jej mąż za wszelką cenę zechciał żebym zajęła się organizacją kursów języków obcych w MPiK dając mi pobory już jako wykwalifikowanemu pracownikowi – 2200 zł. Nie miałam pojęcia jak się za to zabrać ale lubiłam wezwania. Wyobraźcie sobie, że jak na pierwsze przywitanie roku szkolnego wystarczyła klasa szkolna to już trzeci rok rozpoczynaliśmy w Filharmonii. W MPIK poznałam mamę obu tancerek Felskich, kierowała pracą w czytelni. Karolina była rówieśnicą mojej młodszej córki, miały po 10 lat, także wypady za miasto jakie organizowałam dzieciom już bywały z jej udziałem, zwłaszcza jak jej mama cały dzień musiała być w pracy i nie chciała zostawiać Karolinki samej w domu.

Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia… Wszystkie osoby które znalazły się w moich wspomnieniach, wspominam z ogromną miłością.

I to wszystko – NARA!

Gadu nocą, baju w dzień…

Dobrze, że ludzie ze sobą rozmawiają, nawet o nas samych, tylko szkoda, że przekazują sobie nie sprawdzone informacje o kimś, i temu komuś psują opinię. Ponieważ już się zaliczam do osób najdłużej mieszkających w naszym DPSie to co nie co o współtowarzyszach wiem. Usłyszałam fragment rozmowy, w którym wymienione było imię – Krystyna. Krystyn u nas jest pod dostatkiem, ale jedna z nich właśnie przeszła obok gadułek więc byłam pewna, że o nią chodzi. Nastawiłam ucha i słyszę, że Krystyna o której mowa nadużywa alkoholu. O, pomyślałam sobie, takiej Krystyny to teraz u nas nie ma; kiedyś to i owszem i to nie jedna, ale teraz nie. O kim mówicie dziewczynki – zagaiłam, panie bez żadnych skrupułów określiły osobę nie szczędząc epitetów pod jej adresem. Zabolało to mnie bardzo. Pomyślałam sobie, że jeśli człowiek coś zrobi nie tak, to później może stawać na głowie, a plama zostanie. ( A propos plamy – przypomniał mi się wierszyk który napisałam z przesłaniem dla swojego wnuka 30 lat temu. Wierszyk będzie na końcu, teraz dalej o Krysi ). Krysia kiedyś to i owszem piła, teraz od lat nie pije. I moje kochane panie, Krysia o której mówicie w moich oczach jest wspaniałym człowiekiem, który w imię przyjaźni nie szczędziła czasu i narażając się naszej służbie zdrowia pomogła , swojej sąsiadce. Nie wiem czy któraś z was poświęciłaby się tak jak ona. Wy o tym nie wiecie, ale swego czasu podłość personelu medycznego w stosunku do nas mieszkańców tego DPSu była ogromna. Jak siostra przełożona wydała polecenie – nie pomagać, to większość pielęgniarek z ogromną satysfakcją nawet szkodziła. I to w cale nie było tak dawno, to zaledwie 5 lat temu, czyli, że za tej samej dyrekcji. W tak zwanym międzyczasie zmieniła się tylko szefowa socjalna – i to chwała Bogu, bo poprzednia to był wampir taki sam jak siostra przełożona. W tamtym czasie pielęgniarki nie pomogły ani jednej osobie z udarem. Dyrekcja wychodziła z założenia, że im bardziej podopieczny jest otępiały, bezradny, tym lepiej. A jeśli ktoś z podopiecznych, za bardzo interesuje się tym ich szkodzeniem to należy się zająć delikwentem żeby mu się wszystkiego odechciało. Tak właśnie było z Krysią. I opowiedziałam paniom o perypetiach pani Marii, sąsiadki p. Krysi. Pani Maria miała 95 lat, źle widziała i źle słyszała i to właśnie było powodem żeby jej w niczym nie pomagać a nawet robić z niej durnia. Ponieważ p. Maria była bardzo sympatyczną osobą, w swoim pamiętniku przeznaczyłam jej osobie kilka wpisów. 11 sierpnia 2017 r. we wpisie zatytułowanym – tematy korytarzowe – opisałam bezduszność i chamstwo jej opiekunki, która na tym odcinku pracuje do dziś. Machlojki z kropelkami do oczu, niezbędne w chorobie p. Marii. Przeczytajcie proszę. Przez takie traktowanie pani Maria dostała udaru , a jak nasza służba zdrowia traktuje nas udarowców ( jestem jedną z nich i wiem o czym piszę ) opisałam we wpisie z dnia 22 września 2018 r. we wpisie zatytułowanym – następny proszę – Właśnie wówczas owa Krysia stanęła na wysokości zadania i za to pielęgniarki, w najohydniejszy sposób przeprowadziły rewizję w pokoju p. Krysi. Ponieważ według naszej dyrekcji p. Maria miała za dużo obrońców, wezwano na rozmowę jej wnuka a same nie przyszły na tę rozmowę. Ów wnuk przyjechał do babci z drugiego końca Polski, o tym również pisałam we wpisie z dnia 14 października 2018 r. zatytułowanym plama za plamą . W kontekście tego o czym piszę obecnie, to mój wierszyk o którym wspominałam zatytułowany – brudnopis – to już nie tylko przesłanie dla mojego wnuka ale przypomnienie dla naszych decydentek, które kiedyś zechcą się oczyścić ze swojego brudu ale się nie da.

Brudnopis

Nie przepiszesz swego życia na czysto, możesz skreślić coś, lub zamazać wszystko i zostawić kartkę w brudnopisie, ale czyste życie tylko przyśni ci się.

Możesz zacząć wszystko od początku, ale plama którą dałeś jest plamą, a te wszystkie zabazgrane linijki już na zawsze w życiorysie zostaną.

Brudnopis brudnopisem zostanie, czyste kartki nic o tobie nie powiedzą. Pisz starannie, krok po kroku idź w życie ale nie siedź jak zając pod miedzą.

Możesz tańczyć, śpiewać, dom budować, lecz pamiętnik swój zapisz starannie, jasnym czołem, czystą dłonią ludzi witaj nowy dzień zaczynaj w hosannie.

I tym przesłaniem kończę – NARA !

I to i sio…

Właściwie to będzie ni to ni sio jeśli nowi czytelnicy zaczną czytać mojego bloga od końca, a takich przybywa. Bardzo chciałabym być zrozumianą dlatego bardzo proszę o przeczytanie tego bloga od początku. Znajdź kalendarz i zacznij od pierwszego wpisu z 2017 roku. Będę o tym co jakiś czas przypominała. Zależy mi bardzo żeby moi czytelnicy wiedzieli o czym piszę i dlaczego w ogóle zaczęłam pisać. Byłam krzywdzona, i nie tylko ja, przez osoby które miały nami się opiekować. To straszne być krzywdzonym przez kogoś od kogo jest się zależnym. Mój blog to moja bardzo skuteczna psychoterapia po przejściach jakich doznałam będąc podopieczną w naszym DPSie. O tym będę bezustannie przypominać. Na szczęście mój blog będzie nawet wówczas jak już mnie nie będzie.

W komentarzach znalazłam wpis dotyczący naszego wewnętrznego ogródka – dlaczego piszę o ławkach a nic o kwiatkach. I w tym miejscu uzewnętrzni się moja natura, ja inaczej patrzę na wszystko niż większość ludzi. Ogarniam wzrokiem całość i natychmiast przechodzę do szczegółów, i jak dla mnie to kwiatki w atrium to śmietnik kwiatowy, naćpane wszystkiego pełno bez żadnego pojęcia o estetyce i wszystko jakieś chorowite. Swego czasu naszym atrium zajęli się fachowcy od projektowania ogrodów. Drzewa, krzewy zielone i krzewy różane oraz dekoracyjne trawy, wszystko posadzono w odpowiednim miejscu, tworząc tym samym piękny ogród. Wystarczyłoby co roku, w odpowiednim czasie, krzewy i trawy poprzecinać, odżywić nawozami i ziemią a w porze wegetacji podlewać, i to wszystko. Kwiaty które teraz dołączyły do tego ogrodu, zepsuły estetykę; już w ogóle nie widać twórczej pracy architektów. Przy niziutkich krzewach dosadzono, ni w pięć ni w dziesięć sadzonki grabu pospolitego, na razie są nie duże i nie wiele osób je widzi jednak bardzo szybko pokarzą co potrafią. Te sadzonki wzięto z grabu który wyrósł u nas powyżej drugiego piętra. Nasze atrium jest za małe żeby obsadzać je drzewami, ma zaledwie po 30 kroków w każdą stronę, a połowa z tego to wyłożony kostką chodnikową spacerniak. W wyższych partiach krzewów rosną dwa klony , samosiejki ale już jeden ma ponad metr wysokości a drugi ponad dwa metry. są one przy samym murze budynku; jeszcze rok czy dwa i korzenie tych klonów będą niszczyć wszystko w okół. Do już istniejącego ogrodu wystarczyłyby balkony i okna w kwiatach i byłaby piękna dekoracja. Tych okien jest ponad 40 i okalają atrium. Pani, która „opiekuje” się atrium ciągle tylko dosadza jakieś kwiaty nie dbając o wygląd, no i przede wszystkim podlewa tylko to co sama zasadziła, reszta wysycha. Różane krzewy rosną pod rozłożystym drzewem które nie dopuszcza do nich ani słońca ani wody deszczowej, i od kiedy pamiętam nie były one ani podlewane ani odżywiane – to cieniutkie badylki, które resztkami sił wydają kwiaty. Na tym samym klombie kępy, kiedyś pięknych traw a teraz wyschniętego siana. Niestety ja widzę zniszczenie nie piękno. Ale każdemu podoba się co innego – jednemu córka, drugiemu teściowa. Jedni przechodząc koło balkonu Felki, patrzą na niego z zachwytem a ja ze zgrozą – jak można pięknymi kwiatami zniszczyć to piękno, to jest dopiero majstersztyk; okazuje się, że wystarczy każdą z doniczek postawić w nie odpowiednim miejscu, i już tworzy się śmietnik kwiatowy. Ale to jest moje zdanie. Taka już jestem, pewnie szukam dziury w całym. Ale znalazłam w naszym Domu balkony na których są przepięknie wypielęgnowane kwiaty. Np. u Pani Marianny z pokoju 91 – istne cudo, w jednym korytku kwiaty obejmują całe okno balkonowe; mają grube i ciemno zielone łodygi i liście. Podobnie u Pani Eli z p. 98. Jeśli już ktoś bierze się za hodowlę kwiatów to musi o nie dbać. Ja, ponieważ już nie radzę sobie z jakąkolwiek pracą to i kwiatkami się nie zajmuję. Swój były ogródek mam upamiętniony na zdjęciach w telefonie.

Od pewnego czasu miewam bardzo nieprzyjemne sny. ( A kiedyś tak pięknie śniłam ). Pierwszy sen był o bardzo dużej ilości czekolady, W moim domu prowadziłam rzemieślniczą produkcję czekolady, ktoś to robił ja tylko nadzorowałam. Ten ktoś ubabrał czekoladą całe mieszkanie, podłogi i meble. No niby nic, ale ja czekolady nie lubię, wolę cukierki miętowe. Drugi sen to ogromna ilość wody przed którą uciekałam a jej było coraz więcej; z tym, że woda była czyściutka także ten sen zbytnio mnie nie zmartwił ale już trzeci sen przeraził mnie na dobre. Do mojego mieszkania przychodzili ludzie którzy byli wychudzeni, mieli granatowe twarze i nie mieli oczu – horror. Przypomniało mi się, że kilka dni temu odebrałam wyniki badań krwi, wynik potwierdził, że sny są częścią naszego życia. We wtorek pójdę do lekarza skonsultować wyniki.

NARA !

I to i owo !

Jak to różnie z nami bywa, każdy z nas ma inne usposobienie – np. Małgosia, choć twierdzi, że towarzystwo z jej sąsiedztwa ( czyli z dolnego pawilonu ) w większości jej nie odpowiada, że właśnie przez to towarzystwo ona się rozchorowała, to jednak zmienić pokoju nie chce. Ja krótko tam mieszkałam , i mnie również nie odpowiadał fakt, że życie towarzyskie toczyło się na zewnątrz, czyli pod oknami sąsiadów. Ciągle miałam wrażenie, że spacerujący pod oknami ludzie chodzą po moim balkonie. Zasłaniałam okna żeby ich nie widzieć. Z Wandą jest zupełnie inaczej. Od początku mieszkała na dolnym pawilonie i zawsze była osobą w depresji – ponura, nigdy uśmiechnięta, najczęściej nawet nie chętna do jakiejkolwiek rozmowy, aż tu nagle widzę Wandę uśmiechniętą od ucha do ucha. Zmieniła pokój, z dolnego pawilonu przeprowadziła się na odział medyczny i to do pokoju dwuosobowego i się cieszy. Ludzie cieszą się jak z dwójki przeprowadzają się do jedynki a tu proszę, radość, że nie mieszka sama, że w okół niej bez przerwy coś się dzieje. Idąc dzisiaj na śniadanie rozmawiałam z panią Jadzią, z rozmowy wynikło, że ona jest ciągle zdenerwowana i bez przerwy na tabletkach uspakajających. A czym pani się tak denerwuje – pytam. Jak to to pani się nie denerwuje – pyta Jadzia. No i wyszło szydło z worka: Jadzia to osobnik lizus, to zupełnie moje przeciwieństwo. Ja walę między oczy ( na blogu ) i we mnie nic nie zostaje a Jadzia swoje wstrząsy zostawia w sobie i się miota. Ot, tacy my różni jesteśmy.

Wreszcie uwolniłam się od panów zasypujących mnie wpisami nie w polskim języku. Pewnie dowcip, który mówił o 80 urodzinach dziadka poruszył wyobraźnie panów. Zrozumieli, że kobietę po osiemdziesiątce możesz oglądać ze wszystkich stron a ona zawsze będzie panią po osiemdziesiątce.

Pani Róża zadała mi pytanie – jakim cudem pan Bogdan poznał mnie po siedemdziesięciu latach nie widzenia się, przecież z dziecka stałam się staruszką. Długo nie wiedziałam o co chodzi. Nie mogłam sobie przypomnieć kiedy pisałam o Bogdanie, kim był Bogdan i jak zatytułowałam wpis wspominając go. To pytanie pani Róży świadczy o tym, że ciągle przybywa mi czytelników i każdy nowy czytelnik jest w innym momencie czytania mojego bloga. Wreszcie znalazłam, to pytanie dotyczyło wpisu zatytułowanego – samotne wyjścia do miasta. Ja również bardzo się zdziwiłam widokiem Bogdana w tym samym miejscu co sprzed siedemdziesięciu laty i faktu, że wiedział kim ja jestem. Otóż, Bogdan jako dziecko mieszkał z rodzicami przy tym skwerku przy którym dwa razy spotkaliśmy się. O tym dowiedziałam się dopiero teraz, po latach. Wszystkie okna ich mieszkania wychodziły na ten skwerek. Stół, przy którym Bogdan z bratem odrabiali lekcje, stał pod oknem. Jego brat do chwili obecnej mieszka w mieszkaniu po rodzicach, tak więc jak Bogdan przyjeżdża do Olsztyna to zawsze zatrzymuje się u brata. Tego dnia którego spotkaliśmy się to jego brat, ponieważ mnie znał, pokazał mu mnie przez okno, ze słowami – patrz tam siedzi twoja koleżanka z IV B. Bogdan, sam z siebie na pewno by mnie nie rozpoznał. Brat chciał mu sprawić frajdę, i sprawił nie tylko jemu.

Wracamy do naszego DPSu : Grzesiu otworzył chore oko i znów chodzi uśmiechnięty; chociaż uśmiechy to Grzesiu zawsze dawkuje. W naszym atrium, po latach, robi się całkiem ładnie a to dlatego, że sezonowy pracownik pomalował wszystkie stoły i ławki w których wcześniej zostały wymienione wyszczerbione deski. Jeszcze żeby tak w listopadzie zestawiono meble ogrodowe pod zadaszenie to oszczędziłoby zniszczeń; zwłaszcza, że w atrium jest takie zadaszenie. Za poprzednich rządów tak robiono. Przydałoby się żeby wentylacje w windach działały cały czas, ponieważ niestety każdy kto korzysta z windy zostawia po sobie zapach nie zawsze przyjemny, na ogół jest to zapach zużytych pampersów. Windą są wożone w ogromnych ilościach śmieci. Po sobocie i niedzieli śmieci wydzielają obrzydliwy zapach, który na długo zostaje w windzie. Tymi samymi windami wozi się posiłki wystawione na otwartym blacie, które i wydzielają ale i pochłaniają zapachy. O tym pisałam nie jednokrotnie, ale kierownictwo na ogół z wind nie korzysta to i nie wie i nie chce wiedzieć jak jest.

A na świecie – natura znów przypomniała o sobie, chociaż nikt jeszcze o niej nie zapomniał. Tak nie dawno Grecja płonęła a teraz tonie po straszliwych burzach i powodzi. Tak jak przed miesiącem płomień sięgał dachów domów to teraz woda sięga pierwszego piętra. W Maroku trwające 20 sekund trzęsienie ziemi zabiło tysiące osób. U nas też nie za bardzo jak zwykle – mamy już zaawansowany wrzesień a upały nie odpuszczają. Temperatura w dzień dochodzi do 30 st.

I to wszystkie to i owo. NARA !

Deszczowe fryzury…

Eksperyment z deszczówką niestety nie udał się po raz drugi. Czekając na deszcz wystawiłam wiaderko w ogródku, jakież było moje zdziwienie jak po ulewie jak diabli w wiaderku była raptem szklanka wody. Ale dobre i to, pomyślałam i oczywiście zmoczyłam włosy i nakręciłam je. Tym razem żadnej rewelacji nie było. Zastanawiam się – czy to możliwe, że deszcz sobotni miał w sobie jakieś inne związki. A może forma moczenia włosów miała znaczenie, nie wiem. W sobotę deszcz moczył moje włosy po kropelce przez ponad godzinę, a tym razem po prostu zmoczyłam końcówki włosów, nakręciłam i wysuszyłam. Owszem, nie jest źle, ale ani puszystości ani obfitości nie ma, jest normalka. W czwartek, deszczową porą, wybrałam się na spacer z zamiarem porządnego zmoczenia włosów .Udało mi się włosy zmoczyć, niestety nie przewidziałam, że one tak szybko wyschną. Zanim przeszłam przez nasze korytarze zaczepiło mnie kilka osób, z którymi zamieniłam po kilka słów. Weszłam do pokoju a tu znów puk, puk i gadu, gadu. W tym czasie włączyła mi się moja suszarka i zanim zabrałam się za włosy to one już były prawie suche. Ta suszarka to ja osobiście, zapomniałam, że jestem piecem. Coś mi się udało wymodzić i wzrosła obfitość i puszystość ale nie aż tak jak za pierwszym razem. Przekonałam się jednak, że włosy muszą być porządnie zmoczone deszczówką wówczas efekty będą.

Idąc w stronę miasta i wracając z niego za każdym razem mijam domy osób które znałam a których już nie ma, a deszczowa pogoda wprowadza nastrój melancholii zwłaszcza jak zbliżam się do domów Marysi i Basi, to dwa ostatnie domy przed naszym DPSem. rozdziela je tylko płot, pod tym płotem robię sobie przerwę w wędrówce i rozmyślam. Marysię poznałam w roku 1970, jak po rozwodzie musiałam zacząć normalnie pracować w pracy ze wszystkimi świadczeniami, a nie tylko prześpiewywać swoje życie, zwłaszcza, że to życie nie należało tylko do mnie ale i do moich córek. To była moja pierwsza praca w biurze, byłam koordynatorem pracy działów artystycznych i administracyjnych w Wojewódzkim Domu Kultury, Marysia była krawcową, niezwykłą krawcową ona wyczarowywała stroje ludowe. To była luźna znajomość. Byłyśmy młode i pochłonięte swoim życiem, swoją rodziną i pracą dla domu. Marysia dodatkowo miała jeszcze na głowie budowę właśnie tego domu. Harowała z mężem od świtu do nocy żeby w przyszłości zapewnić godne życie swoim dzieciom. A życie jak to życie wszystko toczy swoim torem. Dzieci Marysi pozakładały swoje rodziny, mąż zmarł i pomimo, że w tym domu mieszkał tylko syn z żoną dla matki nie starczyło miejsca. Syn oddał matkę do DPSu. Żeby oddał ją do naszego DPSu to byłoby to łagodniejsze dla Marysi, byłaby bliziutko swojego domu i mogłaby przychodzić do niego; ale syn oddał ją do innego miasta, żeby nie zatruwała życia młodym. Basię poznałam jak już przychodziłam do naszego DPSu na pobyt dzienny. Idąc spotykałam ją po drodze; ona opowiadała mi o sobie ja o sobie. Moje opowiadanie kończyło się zawsze namową żeby Basia również zaczęła chodzić do nas na pobyt dzienny, i namówiłam. Basia była wykładowcą uniwersyteckim z literatury nowożytnej. Jej mężem został jej profesor z uczelni jak Basia była jeszcze studentką. Swoje wspólne życie rozpoczęli od budowy domu, później narodzin jej jedynego syna i bardzo szybko śmierci męża, (był starszy od Basi około 30 lat ). W domu razem z Basią, po latach została tylko synowa. Syn zmarł, jedyna wnuczka z rodziną od lat mieszka w Kuwejcie. I następuje analogiczna sytuacja jak u Marysi – za ciasno w jednym domu teściowej z synową, nasz DPS jest zbyt blisko, teściowa zamieniłaby się w natręta. Obie panie- Marysia i Basia, zmarły daleko od swoich ukochanych domów.

NARA!