Eksperyment z deszczówką niestety nie udał się po raz drugi. Czekając na deszcz wystawiłam wiaderko w ogródku, jakież było moje zdziwienie jak po ulewie jak diabli w wiaderku była raptem szklanka wody. Ale dobre i to, pomyślałam i oczywiście zmoczyłam włosy i nakręciłam je. Tym razem żadnej rewelacji nie było. Zastanawiam się – czy to możliwe, że deszcz sobotni miał w sobie jakieś inne związki. A może forma moczenia włosów miała znaczenie, nie wiem. W sobotę deszcz moczył moje włosy po kropelce przez ponad godzinę, a tym razem po prostu zmoczyłam końcówki włosów, nakręciłam i wysuszyłam. Owszem, nie jest źle, ale ani puszystości ani obfitości nie ma, jest normalka. W czwartek, deszczową porą, wybrałam się na spacer z zamiarem porządnego zmoczenia włosów .Udało mi się włosy zmoczyć, niestety nie przewidziałam, że one tak szybko wyschną. Zanim przeszłam przez nasze korytarze zaczepiło mnie kilka osób, z którymi zamieniłam po kilka słów. Weszłam do pokoju a tu znów puk, puk i gadu, gadu. W tym czasie włączyła mi się moja suszarka i zanim zabrałam się za włosy to one już były prawie suche. Ta suszarka to ja osobiście, zapomniałam, że jestem piecem. Coś mi się udało wymodzić i wzrosła obfitość i puszystość ale nie aż tak jak za pierwszym razem. Przekonałam się jednak, że włosy muszą być porządnie zmoczone deszczówką wówczas efekty będą.
Idąc w stronę miasta i wracając z niego za każdym razem mijam domy osób które znałam a których już nie ma, a deszczowa pogoda wprowadza nastrój melancholii zwłaszcza jak zbliżam się do domów Marysi i Basi, to dwa ostatnie domy przed naszym DPSem. rozdziela je tylko płot, pod tym płotem robię sobie przerwę w wędrówce i rozmyślam. Marysię poznałam w roku 1970, jak po rozwodzie musiałam zacząć normalnie pracować w pracy ze wszystkimi świadczeniami, a nie tylko prześpiewywać swoje życie, zwłaszcza, że to życie nie należało tylko do mnie ale i do moich córek. To była moja pierwsza praca w biurze, byłam koordynatorem pracy działów artystycznych i administracyjnych w Wojewódzkim Domu Kultury, Marysia była krawcową, niezwykłą krawcową ona wyczarowywała stroje ludowe. To była luźna znajomość. Byłyśmy młode i pochłonięte swoim życiem, swoją rodziną i pracą dla domu. Marysia dodatkowo miała jeszcze na głowie budowę właśnie tego domu. Harowała z mężem od świtu do nocy żeby w przyszłości zapewnić godne życie swoim dzieciom. A życie jak to życie wszystko toczy swoim torem. Dzieci Marysi pozakładały swoje rodziny, mąż zmarł i pomimo, że w tym domu mieszkał tylko syn z żoną dla matki nie starczyło miejsca. Syn oddał matkę do DPSu. Żeby oddał ją do naszego DPSu to byłoby to łagodniejsze dla Marysi, byłaby bliziutko swojego domu i mogłaby przychodzić do niego; ale syn oddał ją do innego miasta, żeby nie zatruwała życia młodym. Basię poznałam jak już przychodziłam do naszego DPSu na pobyt dzienny. Idąc spotykałam ją po drodze; ona opowiadała mi o sobie ja o sobie. Moje opowiadanie kończyło się zawsze namową żeby Basia również zaczęła chodzić do nas na pobyt dzienny, i namówiłam. Basia była wykładowcą uniwersyteckim z literatury nowożytnej. Jej mężem został jej profesor z uczelni jak Basia była jeszcze studentką. Swoje wspólne życie rozpoczęli od budowy domu, później narodzin jej jedynego syna i bardzo szybko śmierci męża, (był starszy od Basi około 30 lat ). W domu razem z Basią, po latach została tylko synowa. Syn zmarł, jedyna wnuczka z rodziną od lat mieszka w Kuwejcie. I następuje analogiczna sytuacja jak u Marysi – za ciasno w jednym domu teściowej z synową, nasz DPS jest zbyt blisko, teściowa zamieniłaby się w natręta. Obie panie- Marysia i Basia, zmarły daleko od swoich ukochanych domów.
NARA!
