Lata pięćdziesiąte

Już myślałam, że nie będę miała o czym pisać, jednak jak trafił mi się dzień kiedy poczułam w sobie odrobinę wigoru, ( po przespaniu 12 godzin ) i w którym to dniu krzątałam się bezustannie i w tej krzątaninie wyszłam na korytarzowy spacer, ( w tym względzie już nie wiele mogę ), to i temat się znalazł. Chodząc naszym korytarzowym labiryntem czytałam wizytówki na drzwiach. Nagle jedno nazwisko przykuło moją uwagę. Postanowiłam wejść i przywitać się z panią o tak pięknym nazwisku. Wchodząc tak właśnie powiedziałam, że po przeczytaniu tak pięknego nazwiska musiałam poznać osobę zwłaszcza, że w swojej bardzo wczesnej młodości znałam pana o tym nazwisku a pan ów jest bardzo mocno związany z moim życiorysem. Pani, bardzo schorowana i z trudem mówiąca spytała – a jak brzmi pani nazwisko ? Powiedziałam. A owa pani na to – w młodości znałam Danusię o tym nazwisku, śpiewającą Danusię. To musiałam być ja, nikt inny. A pan o którym mówiłaś to brat dziadka mojego męża – powiedziała moja nowa znajoma. I zaczęły się opowiadania wspominające młodość. Nasze rozmowy przerwała wizyta córki pani u której byłam. jak wychodziłam to usłyszałam cichy głos – Danusiu, przychodź do mnie. Oczywiście, że przyjdę.

Jak już pisałam Pan z lat mojej bardzo wczesnej młodości, wręcz dzieciństwa, mocno wrył się w mój życiorys, ma w nim poczytne miejsce. Znajomość z nim opisałam w swoich rodzinnych korzeniach a na blogu we wpisie zatytułowanym – wszyscy razem w Olsztynie. To był rok 1953, miałam 12 lat i byłam solistką kapeli podwórkowej. Co wieczór na naszym podwórku rozbrzmiewała muzyka i śpiewy, które usłyszał ów pan, idąc ulicą Warmińską ze swoim przyjacielem i współtowarzyszem pracy na niwie kulturalnej. Ciekawość przywiodła obu panów na nasz „koncert.” Od tej pory zainteresowanie moim głosem połączyło się z ich pracą. To on zaprowadził mnie do Szkoły Muzycznej, do Rozgłośni Polskiego Radia i uczulił moją nauczycielkę śpiewu żeby dbała o rozwój mojego głosu. To dzięki niemu już jako czternastolatka miałam koncert radiowy, którego wysłuchali niemalże wszyscy olsztyniacy bo był nadawany przez megafony po kilka razy w całym naszym mieście. Niestety później nastąpiła długoletnia przerwa w naszej współpracy a spotkaliśmy się ponownie w roku 1970. Pracowałam wówczas w WDK a ów Pan ( między innymi ) przyczynił się do przyznani mi na Dzień Działacza Kultury, nagrody Urzędu Wojewódzkiego. To był rok 1972.

To byłoby na tyle z miłych wspomnień które przywołało spotkanie z nową znajomą. Już w pierwszym dniu naszego spotkania poskarżyła mi się, że w życiu nie przypuszczała, że w Domu Opieki, pomimo zapisania się na wizytę do lekarza na dzień kiedy lekarz przyjmuje wizyta zostanie przełożona o tydzień. Nasz lekarz przyjmuje tylko we wtorki, a tak się złożyło, że we wtorek 24 września pan doktor miał tak dużo pacjentów, że wizytę u pani przełożył na za tydzień. Ponieważ obiecałam, że będę przychodziła do swojej nowej znajomej, tak więc zgodnie z umową na drugi dzień wybrałam się do niej; i znów skarga – od dłuższego czasu dzwoni przywołując pomocy i nikt do niej nie przychodzi. Jak zobaczyła mnie to zawołała – Danusia, biegnij po pielęgniarkę. Nie pytałam o nic tylko poszłam ( bo już dawno nie biegam ) po pielęgniarkę, uprzedzając, że to potrwa ponieważ będę musiała jechać dwiema windami i przejść dobrych kilkadziesiąt metrów. A jeśli winda byłaby zepsuta, co zdarza się bardzo często, to pomóc nie mogłabym wcale. I w ten sposób chciałabym zwrócić uwagę na niedorzeczność wykonywanej pracy przez siostrę przełożoną. Wszystko co dotyczy nas chorych podopiecznych zależy od ustaleń przełożonej. DZWONKI ALARMOWE – na ogół nie zdają egzaminu. Owszem zapala się światełko w pokoju przed gabinetem pielęgniarek ale w nim na ogół nikogo nie ma. Zapala się też światełko nad drzwiami pokoju chorej ale i tu nie bardzo ono kogokolwiek interesuje – opiekunka obsługuje 40 pokoi i może być wszędzie i to w pokoju nie na korytarzu. Tak więc skutecznie alarmować mogą tylko współtowarzysze niedoli. Jak poprawić ten stan rzeczy wymaga pomyślunku a tego już od emerytowanej pielęgniarki, czyli przełożonej oczekiwać nie można. Jej się już nie chce. Ona od lat bazuje wyłącznie na swoich znajomościach. A ponadto – jak można tak bardzo chorą osobę zakwaterować tak daleko od służby zdrowia. Jeśli nawet pielęgniarki, jakimś cudem natychmiast podjęły by interwencję, to od nich np. do pokoju pani o której mowa, jest daleka droga a i windy są bardzo często zepsute. Niejednokrotnie pisałam na swoim blogu o problemie przywoływania pomocy do któregoś z chorych. Pisałam o p. Irence która pomimo to, że miała pokój na tym samym piętrze co cała nasza służba zdrowia to szybciej dodzwoniła się na numer 112. Pisałam nie dawno o p. Heniu który zniecierpliwiony przywoływaniem pielęgniarki zadzwonił do domu swojej znajomej i ta w środku nocy, z drugiego końca miasta przyjechała z pomocą. Ale czy kogoś to obchodzi. Tu wszyscy cierpią, wszyscy czegoś chcą a osoba odpowiedzialna chce mieć święty spokój.

I to byłoby na tyle – NARA !

Pożegnanie nie tylko lata…

Od kilkunastu dni miałam problem z komputerem, ostatni wpis musiał opublikować mi wnuk, który ma możliwość prowadzenia mojego bloga. Chciałam żeby koniecznie wpis był opublikowany terminowo, ponieważ jak tylko opóźnię publikację to natychmiast sypią się na ten temat komentarze. Oczywiście wytłumaczyłam wnukowi co dzieje się z moim laptopem, a nie działo się nic, nie reagował na nic. Kursor chodził po pulpicie ale nic nie odpowiadało na jego kliknięcia. Nie otwierało się nic. Wnuk uznał, że komputer się zawiesił i należy go wyłączyć na jakiś czas. Wyłączyłam na całą noc, nic nie pomogło. Po południu druga zmiana naszych opiekunów robiła obchód i opiekun zadał mi pytanie – jak samopoczucie? Odpowiedziałam, że bardzo złe i oczywiście wyjaśniłam że to z powodu komputera. A więc musimy temu zaradzić, dla poprawy samopoczucia naszej podopiecznej. Na pulpicie zaczęły się ukazywać różne tabele, różne informacje i diagnoza została wystawiona. Nie korzystała pani dotąd z myszki, – bo nie lubię tej myszy – odpowiedziałam. I córka i wnuk co jakiś czas kupowali mi myszki a ja je oddawałam komu się dało ponieważ nie umiałam i nie lubiłam posługiwać się myszką. Ale skoro ją pani ma to proszę pokazać co pani potrafi z nią robić. Boże, jak ta mysz zaczęła latać po pulpicie, widać było, że nie tylko ja jej nie lubię, ona mnie po stokroć bardziej. Proszę się nie martwić okiełznamy to zwierzę. Znów pokazały się tabelki i mysz została okiełznana. Niestety nie dla mnie. Na drugi dzień zaczęłam robić miejsce dla ” myszy”. Cały stół teraz zajmuje mysz. Jej ciągle jest mało miejsca. Nie wiem czy kiedykolwiek ją polubię. Teraz pisanie na komputerze mnie męczy a jeszcze tydzień temu to była sama przyjemność. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę co to znaczy korzystając z myszy wrzucić do kosza około setki komentarzy, tyle dostaję codziennie. Muszę poprosić opiekuna, żeby zablokował wszystkie wpisy obcojęzyczne bo inaczej to klikanie myszą mnie wykończy. Na ratunek z okiełznaniem myszy i laptopa przyszedł wnuk. Zaniósł sprzęt do serwisu, poprosił o szybką naprawę ,bo to piątek a babcia potrzebuje laptopa na sobotę; serwisant stanął na wysokości zadania, ale za to zadanie wysoko sobie policzył, wnuk miał gest i w ten oto sposób mogę pracować na komputerze po staremu, czyli bez myszy.

W tygodniu została odprawiona msza za duszę naszej stu jedno latki Pani Tamary. Zmarła zaraz po wojnie była śpiewaczką operową, później nauczycielką śpiewu w Szkole Muzycznej, aż wreszcie jej dyrektorem. W czasie kiedy prowadziłam w naszym Domu radio a w nim kącik melomana muzyki klasycznej, ściśle współpracowałam z Panią Tamarą. Była mi wyrocznią muzyczną. Do każdego utworu dopowiedziała jakąś anegdotę, jakąś ciekawostkę przez co ten kącik melomana stawał się ciekawy. Ostatnie lata całkowicie była pochłonięta modlitwą. Moim zdaniem msza odprawiona za P. Tamarę powinna mieć trochę inny charakter. W ogóle msze w naszej kaplicy i za nas mieszkańców powinny być bardziej osobiste. Zamiast kazania kilka słów powinni o niej powiedzieć jej bliscy znajomi. Powinno być dużo muzyki która towarzyszyła zmarłej całe życie. Ale to jest moje zdanie.

My chyba nic nie potrafimy zrobić tak jak należy od początku do końca. Ostatnio hucznie ogłoszono spotkanie w atrium z okazji pożegnania się z latem. Pogoda była piękna, ludzi było mnóstwo i wpadka organizatorów. Całe spotkanie polegało na tym, że poczęstowano nas babką ziemniaczaną i kompotem. I to wszystko, kompletnie nic więcej, żadnego śpiewania czy jakiegoś choćby słowa na temat. I to byłaby wpadka pierwsza, a druga to że nawet babki zabrakło. Opinia wyrażana przez większość gości tego spotkania – to była żałoba po lecie.

I to byłoby na tyle – NARA !

Ćwierkający wrzask.

Jak wiecie codziennie raniutko wychodzę do atrium żeby sobie poćwiczyć w cichości i na świeżym powietrzu, oddychając pełną piersią. Za każdym razem, jak tylko przekroczę próg dzielący budynek od ogrodu, słyszę ptasi wrzask. Aż trudno uwierzyć, że może być aż tak głośno od ptasiego ćwierkania, zwłaszcza, że w tym roku, zupełnie nie wiem dlaczego, w atrium są tylko maleńkie ptaszki, takie ciupeczki mniejsze od wróbelków, (to raniuszki sprawdziłam w internecie) a wrzeszczą jakby ich tam było setki. Jeszcze dziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jak tylko przekroczę owy próg wrzask cichnie jak ręką uciął. To takie – ciach i jest cichutko. No czyżby te ptaszynki bały się mnie, no bo przez całe 40 minut jak jestem w atrium jest cisza jak makiem zasiał. Mnie się nie boi żaden zwierzak, kocham wszystko i co skacze i co fruwa. Muszę odkryć tę tajemnicę, dlaczego te świergotki cichną na mój widok. Zaczęłam przychodzić do atrium coraz wcześniej i po kilku dniach sprawa się wyjaśniła, ” one mają ustawione zegarki na godzinę 6, 30 , o której musi być koniec harców „. Oczywiście żartuję, ale codziennie o godz. 6. 30 ptasi wrzask milknie. Chciałam napisać koncert nie wrzask, ale to nie jest koncert, to taka kakofonia, mieszanina dźwięków, która kończy się co do sekundy o godzinie 6. 30.

. Idąc korytarzami naszego Domu o tak wczesnej porze, zauważyłam, że Pani Dyrektor również po nich błądzi. Czyżby chciała sprawdzić czy słusznie lituję się nad trudem pracy opiekunów, pokojowych i pracowników kuchni, którzy już od godziny 6 rano zasuwają nie pracują. O tej porze wszyscy bardzo intensywnie pracują; przerwę, jeśli mogą sobie na nią pozwolić, robią dopiero o godzinie 11, czyli po 5 godzinach pracy a ci którzy pracę rozpoczynają o godzinie 7.30, jeśli się nie spóźnią, zasiadają do stołu biesiadno – śniadaniowego już o godzinie 8. Czy nie mogliby zjeść śniadanie w domu i dopiero wybrać się do pracy? Po co przychodzą na godzinę 7.30, po to żeby zjeść śniadanie a potem po nim pozmywać i posprzątać – dyrektorska rozrzutność zezwalająca na taką fanaberię. Przykro mi, ale jeśli mi się coś nie podoba to wytykam to bez względu na stosunki łączące mnie z osobnikami o których piszę; a rozpoczęcie pracy od śniadania denerwuje mnie bardzo. Chociaż dzisiaj zauważyłam, że panie przychodzące do pracy na 7.30 i pracujące w ciągu dnia zaledwie 3 godz. 15 min. zaczęły pomagać innym pracownikom – wywoziły z sali gimnastycznej mieszkańców jeżdżących na wózkach. Dobre i to, a zauważyłam to ponieważ byłam w tym czasie w sali widowiskowej na – nie wiem na czym – z ogłoszenia wynikało, że miała to być prezentacja czegoś tam i wspólne śpiewanie zorganizowane przez pracownika, tak było napisane. Ponieważ tym pracownikiem był pan który już prowadził podobne spotkanie i tamto spotkanie podobało mi się, więc wybrałam się i tym razem. I co? I wtopa. Ekran był nawet przygotowany do wyświetleń czegoś czego nie było. Sala przygotowana do oglądania i wspólnego śpiewania a tu nic z tych rzeczy. Pan pobrzdąkał na gitarze nucąc dla siebie tylko znane piosenki, nadające się wyłącznie do słuchania w klubo-kawiarni, czyli bez widowni i specjalnego zainteresowania. W klubo- kawiarni bywalcy zachowują się swobodnie : jedni prowadzą dyskurs, inni grają w karty, inni po prostu sobie rozmawiają, a jeszcze ktoś inny brzdąka sobie na gitarze i nuci, na zasadzie, chcecie to słuchajcie. I właśnie to co było nam przedstawione miało taki charakter dowolności. Wprawdzie u nas nikt nie rozmawiał ale za to kilka osób spało. Przekonałam się, że nie mogę przed Panią Dyrektor chwalić wykonawców. Jak tylko poprzednio pochwaliłam to natychmiast usłyszałam, że w związku z tym Pan X będzie występował. Kiedyś pochwaliłam chór Uniwersytetu III Wieku, to po jakimś czasie chór wystąpił u nas z tej samej okazji, a jak z tej samej okazji to i z tym samym repertuarem, przecież to chór, jeden utwór ćwiczą przez kilka miesięcy. Żeby dać godzinny koncert muszą sięgać do znanego repertuaru i jak dla mnie to wtopa.

Muszę jednak też pochwalić, naszą dyrekcję, że wreszcie korzystamy z taniej apteki. Wprawdzie po wieloletniej walce toczonej przeze mnie, po której już zrezygnowałam z nadziei, że może być lepiej – a tu jednak. Cieszy mnie to bardzo bo to zbiegło się z czasem, kiedy to ja już samodzielnie do miasta nie chodzę, tak więc spokojnie leki i wszelkie suplementy kupuję w naszej nowej aptece. DZIĘKUJĘ w imieniu wszystkich mieszkańców.

T byłoby na tyle – NARA !

Uroczystości wrześniowe

upamiętniające tragiczne wydarzenia 1939r. rozpoczęłam 1 września z rana wysłuchując w tv Polsat przemówienia Prezydenta Rzeczypospolitej z okazji 85 rocznicy wybuchu II wojny światowej. Wstęp przemówienia mnie przeraził, to była wielominutowa wyliczanka kogo to Prezydent wita i jak to jest szanowna osoba, ale jak Pan Prezydent przeszedł do meritum sprawy, czyli do wspomnień sprzed tych 85 laty, byłam owym wystąpieniem zachwycona. W życiu nie słyszałam takiego pięknego przemówienia żadnej głowy państwa. Nie jestem zwolenniczką naszego Prezydenta ale tym razem zachwycił mnie. Prezydentowi łamał się głos a mnie nie jedna łezka wypłynęła. Po tym przemówieniu byłam jakaś uduchowiona tak więc postanowiłam pójść do kościoła, pomimo,że już chyba od roku nie byłam, no ale przecież u nas ma być uroczysta msza. Nic w niej uroczystego nie widziałam ani nie słyszałam. To, że ksiądz wspomniał w kilku słowach dzień 1 września sprzed 85 lat, to chyba zupełnie nic wielkiego, tak należało. To, że przed ołtarzem stał bukiet biało czerwony z chorągiewką, to też nic wielkiego, no i trzeci i chyba najważniejszy akcent uroczystości to obecność Pani Dyrektor. Żeby Pani Dyrektor zabrała głos podkreślając wagę tego dnia, to mszę uznałabym za uroczystą, ale Ona nic, siedziała jak myszka w kąciku, ludzie Ją nawet nie widzieli. Na występ naszych mieszkańców, który odbył się 2 września w kaplicy, nawet nie poszłam. Słuchać staruszków którzy będą mówili wierszyki jak dzieci z podstawówki, to nic przyjemnego.

Dostało mi się od czytelniczki, która stwierdziła, że za bardzo obrosłam w piórka skoro już zwalniam ludzi z pracy. Z wpisu wynika, że najchętniej wzięłabyś mnie na szafot. Kochana, ja jeszcze nie zwalniam, dopiero sugeruję. Myślę, że jesteś pracownikiem naszego Domu i z tych co to chwalą władzę, ja niestety władzę obserwuję i krytykuję. po to żeby właśnie ona nie obrastała zbytnio w piórka. Tak było zawsze. Na pewno pracując od kilku lat chciałabyś dostać podwyżkę, chciałabyś żeby nie trzeba było nikogo wyręczać w pracy, żeby grafik pracy i urlopów był ułożony przez kogoś z głową. Jeśli tak to powinnaś mnie popierać. Po co płacić nierobom. Terapeutka powinna umieć zachęcić podopiecznych do współpracy a nawet do pracy. Takie zajęcia jak przegląd prasy, na które przychodzą trzy osoby, a które odbywają się codziennie, z powodzeniem mogą być prowadzone przez mieszkańca. Czytanie książek również może prowadzić mieszkaniec z dobrą dykcją i w miarę dobrym wzrokiem. Spotkania literackie bardzo lubi prowadzić Pani Dyrektor – co stoi na przeszkodzie żeby był to stały punkt Jej programu. I już jest etat bez zatrudnienia terapeutki. A takie głupotki jak bingo czy milionerzy spokojnie może poprowadzić mieszkaniec; tylko trzeba takiego mieszkańca znaleźć i zachęcić do pracy a nie jak taki ktoś już sam się znalazł to na szafot z nim.

4 września byłam u ortopedy. Zarejestrowałam się do prywatnej kliniki; owszem lekarz mnie przyjął na Fundusz i zbadał i zdiagnozował zalecając zastrzyki w kolano jako, że na operację to już jestem za stara a kolano cholernie boli. Niestety nie wzięłam pod uwagę, że gabinety prywatne nie wypisują recept a jeden zastrzyk bez recepty to koszt 700 zł. Wpadłam na pomysł, że spróbuję na to samo skierowanie zapisać się do Polikliniki; nie zaszkodzi być zbadaną i zdiagnozowaną przez dwoje lekarzy, właśnie wybieram się do kliniki żeby się zarejestrować. W Klinice jest honorowana legitymacja – Dzieci Wojny, przyspieszająca terminy przyjęć, zobaczę czy uda mi się ta kombinacja. Nie udała się; ponieważ już raz byłam u lekarza na tym skierowaniu to skierowanie zostało wykorzystane. We wtorek pójdę do naszego pana doktora z przeprosinami, że jedno skierowanie do ortopedy zmarnowałam i będę prosić o drugie. W Poliklinice mam obiecane, że jak przyjdę z nowym skierowaniem to wizytę będę miała w ciągu tygodnia. Tak więc zdążę się zorientować czy cena zastrzyku na receptę i bez recepty będzie miało dużą różnicę, jeśli nie będzie różnicy, bo np. zastrzyk nawet na receptę jest pełnopłatny, bo tak może być, to wówczas wykorzystam termin na dzień 16 października ustalony w klinice prywatnej na przyjęcie zastrzyku.

I to już wszystko – NARA !