Uff, jak gorąco !

W poprzednim wpisie było o niszczycielskich żywiołach, a teraz ciąg dalszy tego nie spokojnego lata. Od miesiąca upał jak diabli, burze i ulewy. . W naszej Polsce, w której do tej pory było zawsze umiarkowanie w każdą stronę, teraz w dzień jest ponad 34 stopnie w cieniu i noc nie daje wytchnienia. Ponieważ są nawoływania,żeby ludzie starsi nie wychodzili z domów jeśli nie muszą, to prababcia Danusia podporządkowała się do zaleceń i z budynku wychodzę tylko o godzinie 7 rano. Dzisiaj, w sobotę, wyszłam już przed 6 rano ponieważ już od tygodnia miałam zachcianki na łakocie i żeby je zaspokoić trzeba było ruszyć do miasta. Niestety, drzwi na dolnym pawilonie były zamknięte, a przecież miały być otwarte dla pracowników; żeby nie musieli wciągać się pod tę przeklętą górę. Jak chciałam wyjść z budynku była godz. 5.50 i już było parno. Wypuściły mnie pielęgniarki przez co znacznie nadłożyłam drogi. Na dłuższy spacer,w normalnych godzinach, wyjdę dopiero we wtorek, jak już wszystko się unormuje i wyciszy. Mam na myśli i temperaturę i burze.

Do tego piekła, które panuje w całej Europie i nie tylko, dołączyła jeszcze ETNA, najdłużej czynny wulkan na świecie. Od 1500 lat pluje co jakiś czas ogniem. Od tego plucia ETNA wyrobiła sobie najwyższy i największy stożek wulkaniczny w Europie. Ognista lawa płynęła i wybuchała w górę, no i oczywiście podporządkowywała sobie coraz większe tereny, niszcząc istniejące u swojego podnóża winnice i całe gospodarstwa.

A u nas – odbył się odpust w naszej kaplicy z okazji święta jej patrona – Maksymiliana Kolbe. Już od dłuższego czasu nie chodziłam do kościółka, ale tym razem poszłam za namową pracowników. Idzie pani – namawiali, jak pani pójdzie to i opisze i my będziemy o wszystkim wiedzieli. Powinniście pójść sami, ponieważ podczas odpustu, jak sama nazwa wskazuje, odpuszczone będą wszystkie grzechy. Będziecie mogli grzeszyć zaczynając od czystej karty. My nie grzeszymy – odpowiedział chór. Dla osoby piszącej usłyszeć, że ktoś chce przeczytać to co ona napisze – to balsam na duszę. Poszłam. Ludzi za wiele nie było, tyle co zawsze w niedzielę, a to był czwartek. Rzuciły mi się w oczy skromne i piękne bukiety kwiatów – mimozy, jeszcze całe w pączkach tworzyły bukiet a po dwa kolorowe kwiatki zdobiły go. Był też piękny duży bukiet lilii, jednak mnie zachwyciły mimozy. Ta skromność pasowała do myśli przewodniej tej mszy. Jak już wszyscy wierni byli gotowi do mszy, pan NIKT odczytał przygotowany przez siebie opis życia Maksymiliana Kolbe, co zostawił po sobie i dlaczego był wzorem zarówno dla współczesnej młodzieży jak i dla naszego Papierza Jana Pawła. Tym wystąpieniem byłam zaskoczona, ponieważ pomimo, że było przygotowane przez pana Jana, a my się nawzajem nie lubimy, to muszę oddać honor, bo wszystko mi się bardzo podobało i opracowanie tekstu i to jak mu się udało ładnie odczytać. Gratuluję. Na zakończenie mszy, ksiądz który prowadził ją gościnnie, zasugerował całowanie krzyża przez każdego obecnego w kościele. Mnie aż zemdliło. Człowieku – pomyślałam, ty nie wiesz co czynisz. Sam stojąc przy ołtarzu kichał, a rozpoczął całowanie i obchód z krzyżem po kościele. Niby przetarł krzyż chusteczką, ale musiałoby być tyle chusteczek ilu było wiernych, najlepiej z jakimś środkiem bakteriobójczym. Nasz ksiądz wiedział, że tak nie może być, zaczął tłumaczyć, że jeśli ktoś nie chce całować krzyża to wystarczy jak się przed nim skłoni. Mnie już w kaplicy nie było. Nie wyobrażałam sobie całowania krzyża jako 30 osoba, ale i odtrącenie krzyża było dla mnie równie nie wyobrażalne, tak więc wolałam zawczasu wyjść.

I to wszystko – NARA !

Żywioły lata 2023r.

Wszystkie żywioły natury uruchomiły swoją niszczycielską działalność latem bieżącego roku. Najpierw były trzęsienia ziemi w Turcji i Japonii, później straszliwie płonęła Grecja, Portugalia , i nawet Hawaje, które całe są otoczone wodą. W ogromnej powodzi znalazła się Słowenia, Niemcy zasypane, jak po bombardowaniu, gradem i częściowo zniszczona przez trąbę powietrzną Polska. To ostrzeżenia natury. Natura pokazała, że żadna wojna nie jest w stanie przebić w swoim okrucieństwie natury. Grecja na prawdę płonęła ogromnym ogniem. Ogień sięgał po korony drzew i brał w objęcia całe budynki. Śmierć w takich płomieniach jest nie wyobrażalna. Nigdzie nie uciekniesz, wszędzie ogromne języki ognia. Jak opowiadali ludzie o płonącej wyspie jaką są Hawaje, to ogarniało człowieka potworne przerażenie. Wyobraźcie sobie niebotyczny sztorm na oceanie a wiatr który z oceanu wchodzi na ląd jest ognisty. Samochody które stawały na drodze ognia eksplodowały jak granaty. Ogień szedł i spalał wszystko, widok po jego przejściu jest tragiczny – popiół i kikuty drzew. Prawdziwa apokalipsa. Żadna pomoc z nieba była niemożliwa, śmigłowce nie mogły ruszyć z pomocą, wiatr je zwiewał. W Słowenii rozjuszona woda pomieszana z błotem niszczyła wszystko co napotkała po drodze. Zabierała ze sobą nie tylko drzewa czy samochody, ale całe budynki płynęły z jej wściekłym nurtem. W Niemczech grad, który wiadomo ma siłę niszczycielską, ale żeby do sprzątnięcia tych lodowych kul trzeba było użyć dziesiątki pługów śnieżnych, to tego jeszcze świat nie widział. Także w Polsce, pomimo zniszczeń, to tylko trąba powietrzna. Człowiek musi się wreszcie opamiętać zacząć myśleć globalnie o naturze a nie tylko o sobie. Jak natura się rozjuszy to cały ludzki dorobek, w jednej chwili, może odpłynąć, spłonąć albo na naszych oczach rozpaść się na kawałki. Musiałam o tym napisać w swoim pamiętniku, przecież to, jak sama nazwa wskazuje – pamiętnik. Piszę go już od 7 lat, a wydarzenia które opisuję sięgają dziewiętnastego wieku, ponieważ dotyczą nie tylko życia w DPSie ale życia moich pradziadków, a przecież ja sama jestem prababcią. Pamiętnik to taka droga do tyłu, w przeszłość, tak więc albo o tym wydarzeniu przeczyta ktoś kiedyś z niedowierzaniem albo…

Temat drugi to lekarze którzy stracili zaufanie do Ministra Zdrowia. Od kilku dni trwa dyskusja w telewizji co powiedział Minister Zdrowia i jak na Jego słowa zareagowała Izba Lekarska .Chodzi o kontrolę recept na leki psychotropowe i przeciwbólowe wydawane przez psychiatrów. Kochani, mieszkańcy DPSów już dawno stracili zaufanie do lekarzy psychiatrów zatrudnionych w DPS. Mój blog opisuje działalność naszego psychiatry. Ktoś z podopiecznych zbyt często czegoś się domaga, wkracza psychiatra i to właśnie on sprawia, że niby pacjent ma objawy chorób psychicznych, jeden nie świadomie przyjmie leki psychotropowe, a drugi ulegnie natręctwu psychiatry. Trzeba być cholernie silnym psychicznie żeby mieć odwagę przepędzić lekarza – natręta. Na przykład w moim wypadku Izba lekarska była o tym powiadomiona ale stanęła murem za swoim, i tak jeden z drugim obrasta w piórka. Lekarz, o którym mowa w telewizji, za pośrednictwem Naczelnej Izby Lekarskiej, domaga się od Ministra Zdrowia przeprosin, a ja domagałam się od Izby Lekarskiej żeby zmusiła naszego lekarza psychiatrę – szuję, do przeproszenia mnie; w odpowiedzi usłyszałam, że Izba nie ma takich uprawnień. Wszyscy dobrze wiedzą komu potrafią służyć psychiatrzy. Każdy porządny lekarz powinien dołączyć do protestu pacjentów przeciw szujom którzy psują opinię prawym, oddanym pacjentowi lekarzom. Tyle na ten temat prababcia Danusia.

PS. Mikuś, cały kosz jest pełen listów od ciebie. Chcesz odpowiedzi, napisz po polsku.Ja nie porywam się z motyką na słońce, Ty sam nie potrafisz sklecić kilka słów po polsku, a ode mnie wymagasz odpowiedzi osobistej. Pisałam dziesiątki razy – odpisuję tylko na wpisy w języku polskim na stronach swojego bloga.

NARA.

Dwie Ele…

i każda inna i w wyglądzie, i w charakterze i w podejściu do podopiecznych.

W czwartek rano, jeszcze przed siódmą, szykuję się do swojej codziennej gimnastyki i w tym celu wsiadam do windy żeby pojechać do atrium. Ze schodów korzystać nie mogę ponieważ podpieram się chodzikiem. Tak więc wsiadłam do windy, winda się zamyka i niestety stoi w miejscu. Stary człowiek zamknięty w zepsutej windzie wpada w panikę. Stukam, dzwonię i nic. mijają minuty, nerwy działają i to z ich przyczyny zaczyna brakować powietrza. Winda jest już stara – 45 letnia, jeżdżąca na okrągło i psująca się kilka razy w miesiącu. Po 15 minutach gaśnie światło, ja się uspokajam ponieważ wiem, że Sławek przystąpił do wyswobodzenia mnie. Zawsze zaczyna się od zgaszenia światła w windzie. Są ludzie którzy dopiero po zgaszeniu światła wpadają w panikę. Siedząc w zamkniętej windzie i nie wiedząc co się dzieje na zewnątrz, przyszło mi do głowy, że w takich wypadkach, przystępujący do naprawy windy powinien w pierwszej kolejności powiadomić osobę uwięzioną, że wiemy, słyszymy ciebie i ruszamy z pomocą; to uspokoiło by spanikowanego delikwenta, a ponadto trzeba by poinformować korzystających z windy gdzie włącza się nawiew powietrza, przecież ta stara winda to konserwa. Nie mając pewności jaki przycisk nacisnąć wolę niczego nie ruszać żeby nie pogorszyć sytuacji. Wreszcie wysiadam z windy. Zaczynam od pytania – gdzie w windzie włącza się nawiew powietrza, tak zwaną wentylację. Spytałam o to z dziesięć osób – pracowników – i nikt nie wiedział. Każda z tych osób odsyła mnie z tym pytaniem do Sławka, a on też nie wiedział. No i trafił mnie szlak. Przecież wiem, że coś takiego jest a wszyscy na mnie patrzą jak na przygłupa i nikt nic nie wie. Za chwilę z windy wysiada pierwsza Ela – pokojowa z odcinka przy pralni, wioząc na wózku staruszkę. Pytam ją o przycisk do wentylacji. Pierwsze słyszę o czymś podobnym – odpowiada. Jak to, wozi pani chorych ludzi i nie wie pani jak włączyć nawiew – ciągnę temat. A jak winda zepsuła by się i trzeba by było w niej trochę posiedzieć. Dałabym sobie radę – odpowiada. Pani dałaby radę a czy dałaby radę ta starucha którą pani wiezie. Wstyd, żeby nie zainteresować się tak podstawową sprawą. Rozpętała się między nami ostra wymiana zdań, do tego stopnia, że pokojowa powiedziała, że nie zniży się do mojego poziomu a ja jej na to, że niższego poziomu od tego na którym pani jest to już nie ma. Już zaczęłam wątpić w ten nawiew, może go faktycznie nie ma a ja się czepiam. Widząc drugą Elę, pokojową z odcinka przy stołówce, cała wściekła rzucam pytanie o nawiew w windzie. S p o k o j n i e, zaraz go znajdziemy tylko musimy wejść do windy – odpowiada Ela. Weszłyśmy, Ela pokazała mi przycisk z wiatraczkiem, wcisnęła go i spod sufitu poczułam nawiew świeżego powietrza. Dwie Ele, ta pierwsza, z pozoru bardzo troskliwa a faktycznie podstępna. Poznałam ją jeszcze za życia Jadzi Jel. Ona się nią ” opiekowała”, Tak samo jak Jadzią opiekowała się Panią Marią, najbliższą sąsiadką Jadzi. Obie już nie żyją, za życia często bywałam u tych pań. Jadzia, to była moja sąsiadka z ul. Radiowej, tak że dobrze poznałam opiekę Eli nr. 1 Ela nr.2 , z pozoru szorstka, ostra a w rzeczywistości uczynna i opiekuńcza; mieszkańcy z jej odcinka chwalą ją sobie; jej uczynność poznałam jak jeszcze pracowała na tak zwanym ” dolnym medyku ” , czegoś potrzebowałam właśnie tam, Ela sprawę załatwiła od ręki. Zupełne przeciwieństwa.

Za kilka godzin, tego samego dnia, w atrium, ma być – piknik owocowy. Tak jak zwykle nie chodzę na żadne tego typu spędy, to tym razem poszłam z ciekawości; wreszcie owoce nie kaszanka czy kiszka ziemniaczana, chociaż i jedno i drugie zapachem pobudza apetyt ale co za dużo to nie zdrowo. U nas jak jest poczęstunek to tylko ciężko strawny. A tu niespodzianka, ogródek pięknie przygotowany na przyjęcie gości, goście przybyli tłumnie, stoły zastawione półmiskami pełnymi owoców, ( śliwki, gruszki, brzoskwinie, banany, arbuz ), owoce przygotowane do spożycia dla mniej lub bardziej sprawnych osób. Są tacki, widelczyki, serwetki i nawet śmietniczki, czyli jest wszystko od A do Z. To była staranność w wykonywaniu pracy. Jeśli chodzi o mnie to zmieniłabym muzykę z biesiadnej na klasyczną. Biesiadna pasuje do kaszanki a do brzoskwini bardziej klasyka. Tłum ludzi rzucił się na półmiski, Owoce znikały w mgnieniu oka. Nie wiem dlaczego ale cieszyłam się tym bardzo, że wreszcie jest coś dla wszystkich. Widać było, że owoców nigdy dosyć.

A teraz odpowiedź na pytanie zadane przez czytelnika – czy namówiłam siostrę swojego znajomego żeby zamieszkała w naszym DPSie. Nawet nie próbowałam namawiać. Już podczas rozmowy telefonicznej zorientowałam się, że czego innego oczekuje rodzina a co innego ma w planach pani Stasia. Stasia jest pewna, że jej córka która mieszka w Kanadzie, po osiągnięciu wieku emerytalnego wróci do Polski i zamieszka z nią, ( a to tylko półtora roku). Natomiast rodzina chciałaby być spokojna, że ich prawie 90 letnia siostra i mama, miałaby stałą opiekę będąc w Domu Opieki. Pani Stasia ma marzenia – życie z liczną rodziną swojej córki. To jest w niej tak silnie zakorzenione, że nie miałabym odwagi tego burzyć. Dlatego wykręciłam się z przyjścia do p. Stasi twierdząc, że nie dam rady wejść po schodach. Myślałam, że jej córka zadzwoni do mnie i ja wszystko wytłumaczę. Niestety nie zadzwoniła. Pewnie zawiodła się na mnie.

To byłoby na tyle – NARA!

Wysiadka zdrowotna współtowarzyszy …

współtowarzyszy niedoli starczej; chociaż Grzesia nazwać starcem nie można. Grzesiu ma 59 lat ale już od trzech tygodni przebywa w szpitalu. Zanim do niego trafił cierpiał od miesiąca. Objawy poważnej choroby zaczęły się od podwójnego widzenia w jednym oku i towarzyszącymi z tym bólami głowy. Niby był leczony, ale to leczenie polegało po prostu na założeniu opatrunku na chore oko, i to wszystko. Cierpieniami Grzesia wreszcie zainteresowały się opiekunki i pielęgniarki ze zmiany po południowej i zawiozły go do szpitala na SOR, na zasadzie – niech go w końcu ktoś porządnie przebada. I przebadali, podejrzewając skutki od kleszczowe i odesłali go na neurologię. Diagnoza okazała się trafna. Odwiedziłam Grzesia w szpitalu, żeby zobaczyć co się dzieje, że tak długo go trzymają. Okazało się, że jest już prawie dobrze, wdrożone leczenie poskutkowało, przede wszystkim Grzesia już nic nie boli, jednak podczas trwania choroby to chore oko zamknęło się bez możliwości otwarcia; i teraz lekarze pracują nad otwarciem chorej powieki. Przez 10 dni będzie podawany lek, który zadziała na jej otwarcie, jednak lek ten bardzo niekorzystnie wpływa na cukrzycę, którą również ma Grzesiu, dlatego właśnie musi być podawany wyłącznie w szpitalu. Grzesiu cały czas leży pod pompą insulinową, która zbija mu cukier. Lekarze są pewni, że za kilka dni do nas wróci z szeroko otwartym okiem i z normalnym, nie podwójnym widzeniem.

Z Małgosią jest gorsza sprawa, ona nie chce pomocy. Twierdzi, że się leczy, ale moim zdaniem jest z nią coraz gorzej. Małgosia ma uraz na wszelkie odgłosy. Nikt nie może do niej się odezwać bo ona łapie się za głowę i każe odejść. Jak zobaczyłam to po raz pierwszy to pomyślałam, że boli ją głowa i taki głos jak mój może ją drażnić. Ale po pewnym czasie okazało się, że i Krysi głos ją boli i Tomka i całej reszty znajomych. Bliżej niż ze mną Małgosia jest z Basią i Gienią, ale są to, jak dla mnie, takie trochę oziębłe przyjaźnie. Wiedzą, że z Małgosią jest źle, potwierdzają to zdecydowanie, ale nie mają zwyczaju wtrącać się w czyjeś życie. Pomóż jej, mówi do mnie Basia, jesteś otwarta i konsekwentna to przebijesz ten chiński mur jakim otoczyła się Małgosia. Od Gieni usłyszałam to samo, ona się nigdy i do nikogo nie wtrąca. Czyli, że łączą ich tylko konwenanse a ja myślałam, że to przyjaźń. Nie mogę nie robić nic. Spróbowałam ponownie porozmawiać z Małgosią. Podchodząc do niej zaczęłam mówić cichym głosem żeby jej nie urazić. Małgosiu, widzę, że potrzebujesz izolacji od otoczenia – oj, tak, tak, Danusiu. Są na to dwa sposoby – mechaniczny, czyli zatyczki do uszu i owinięcie głowy miękkim szaliczkiem, który ciebie odizoluje od otoczenia, albo skorzystanie z Pobytu Dziennego w Szpitalu Psychiatrycznym . Polecam, korzystałam i jestem pełna podziwu fachowości lekarzy i umiejętności terapeutów. Małgosia się zirytowała i z krzykiem do mnie – przecież moja córka jest psychiatrą, nie muszę korzystać z usług innych. Pomyślałam sobie – albo to kiepska córka, albo kiepski z niej psychiatra. a powiedziałam – z tobą jest coraz gorzej, to widzimy my, życzliwi dla ciebie ludzie pomimo ,że stworzyłaś przed nami mur, chcemy ci pomóc, tylko nie wiemy jak. Małgosia złapała się za głowę i kazała mi odejść. Spróbuję jeszcze raz, tylko, że nie wiem jak. Powiem jej, że jeśli zdecydowałaby się pójść na Dzienny Pobyt, to gotowa jestem pójść razem z nią, żeby dodać jej otuchy. Na prawdę, byłam i jestem zachwycona pobytem na tym Oddziale i uważam, że każdy człowiek powinien co jakiś czas skorzystać z pomocy tego typu fachowców. Chociaż w żadnym razie nie polecam naszego psychiatrę z naszego DPSu jego nie nazwę fachowcem tylko szują, która powinna mieć odebrane prawa zbliżania się do ludzi, nie mówiąc o ich leczeniu. Jaki jest nasz psychiatra opisuję w kilku swoich wpisach na blogu, mianowicie – wpis z 21 marca 2018r. zatytułowany Blog i dezorganizacja pracy. Z dnia 7 maja 2018r. zatytułowany – Naśladowcy Kaszpirowskiego i we wpisie Codzienność z dnia 23 marca 2019r. jako drugi temat jest wspomniane o aktywności naszego psychiatry. To, że u nas ludzie z dnia na dzień zapadają w jakąś ospałość, niemoc, apatię, to wyłącznie zasługa naszego psychiatry i jego szastanie lekami które usypiają albo doprowadzają do zachowań szaleńczych – jak moją sąsiadkę z ul. Radiowej, którą w kaftanie bezpieczeństwa zabrał do siebie na zamknięty oddział psychiatryczny. On wypisuje w nadmiarze takie leki a pielęgniarki ( znam przypadki trzech pielęgniarek, w tym dwóch już byłych) , które podawały leki na sen i okradały śpiących podopiecznych. Opisałam to na przykładzie Gieni, której podano za dużą dawkę po której Gienia wprawdzie się obudziła ale straciła mowę i złote pierścionki. Trochę takich podłych ludzi już ubyło z naszego Domu ale została jeszcze czwórka, trzech wysoko postawionych i jedna z tych podłych pielęgniarek. Mam nadzieję, że los ich odpowiednio ukarze, bo ja to mogę co najwyżej opisać i liczyć na to, że ktoś im się wreszcie do tyłka dobierze. Przez takich właśnie ludzi, w razie tąpnięcia psychicznego, nie mamy się do kogo zwrócić. Musimy szukać pomocy na zewnątrz, bo nasz psychiatra nie pomaga nam tylko nas wykańcza. Och, jak chciał mnie wykończyć, czułby się zasłużony u naszej pani dyrektor, a ja im pokazałam gdzie babcia koszyk nosi, albo jak kto woli pokazałam gdzie się zgina dziób pingwina.

To byłoby na tyle – NARA!

Wizyta w LAURENTIUSIE.

Od lat nie wyjeżdżałam nigdzie, a ponieważ w Laurentiusie byłam kilkukrotnie przed laty, i zawsze było bardzo elegancko, tak więc postanowiłam, że zobaczę jak jest teraz. W odpowiedzi na mój podziw zawsze słyszałam – co się pani dziwi, przecież to jest prywatny Dom Opieki, stać ich na znacznie więcej niż nas. U nas, jak w żadnym innym Domu, dominuje bylejakość w organizacji jakichkolwiek spotkań czy imprez. Nikt nie wykazuje staranności w organizacji pracy, i ta bylejakość jest akceptowana przez panią dyrektor. Ona widzi jak jest u innych a nie widzi, że u nas to byle co. Już na samym wstępie odczuliśmy, że wyjazd zorganizował nasz Dom – na pierwszych kilometrach objawiło się niechlujstwo – samochód którym jechaliśmy jadąc gubił śruby od koła. Musieliśmy wysiąść i zaczekać na drugi samochód. Jechaliśmy samochodem który stał w garażu nie wykorzystywany do jazdy. Kompletny laik wiedziałby, że przegląd takiego samochodu jest konieczny. A u nas jest – jakoś to będzie, Nie było, był cud, że nic nam się nie stało. Od kilku dni było wiadomo, że samochód musi być gotowy do drogi – ale kto by się tym przejmował. Przypomniał mi się Sylwester sprzed wielu laty, zorganizowany w naszej stołówce, przy organizacji którego również nie przewidziano np. że w godzinach porannych, pomimo że to grudzień, będzie świeciło słońce. Przygotowano sfilmowaną kronikę wydarzeń z opisami, które miała odczytywać pani socjalna. ( Taki program na Sylwestra ) ale i tu niedbalstwo dało o sobie znać – nie wzięto pod uwagę, że pomieszczenie w którym miała być wyświetlana kronika ma z trzech stron oszklone i nasłonecznione okna, że okna nie mają żadnych zasłon, a impreza rozpoczęła się o godzinie 10 rano. To był nie wypał pierwsza klasa. Pani dyrektor przyszła do mnie prosząc żebym coś zaśpiewała. Niestety ja do wszystkiego szykuję się bardzo starannie, a byle jakie śpiewanie mogła zaintonować sama. Takich niewypałów można liczyć na pęczki. Ale wróćmy do Laurentiusa . Organizatorzy przygotowali dla swoich gości, dzień japoński, także już od wejścia były widoczne w mnogości kwiaty kwitnącej wiśni i magnolii, a cały personel krzątał się przystrojony w kimona. ( Wszystko przygotowano własnym sumptem ). Stoły rozstawiono pod namiotami i pięknie nakryto. Na stołach nie było nic nadzwyczajnego, a udawane sushi było, według mnie, nie smaczne ( niestety nie znam oryginalnego smaku sushi, może taki właśnie ma być ), ale wszystko wyglądało pięknie. Różne gry i zabawy nawiązywały do tradycji kraju kwitnącej wiśni. Jeśli w tym wszystkim był koszt na który nas nie byłoby stać to prowadząca – zawodowa artystka przygotowana do tej roli perfekcyjnie. Nasze panie stale prowadzące wszelkie spotkania, musiałyby się trochę napracować żeby pokazać, że coś potrafią, bo chyba już wiedzą, że prymitywne wygłupy i krzyki to nie rozrywka. Jedna z naszych podopiecznych, w podsumowaniu powiedziała krótko – w porównaniu z tym co jest tu, to u nas barachło. Każdy ktokolwiek wejdzie na podwórze przed Laurentiusem to z miejsca jest zachwycony widokiem, przestrzenią pięknie zagospodarowaną. U nas też tak mogłoby być. Mamy przepiękne tereny tylko niestety zaniedbane. Pani dyrektor swoje rządy rozpoczęła od wypowiedzenia użytkowania samowolnie powstałych ogródków na naszym terenie. Dopatrzyła się w dokumentacji, że rozległy teren przy budynku mieszkalnym, który kiedyś należał do naszego DPSu, jest nadal naszą własnością. Natychmiast pozbyła się „dzikich lokatorów ” użytkowników tych ogródków.. I na tym poprzestała. Po prostu wyrzuciła ludzi żeby pokazać kto tu rządzi – i co? i nic. Myśleliśmy, że coś powstanie na tym terenie, jakiś spacerniak z ławeczkami, a został, po latach nie użytkowania – busz. Teren ten wymagałby tylko odnowienia płotu, ale tego sięgającego aż do lasu ( pani dyrektor na pewno nie wie, że taki płot był ), rozplantowania terenu i odrestaurowania pięknych schodów. Pod naszym Domem również są piękne schody, niestety zaniedbane jak wszystko u nas. Cały ten teren jeśli byłby zadbany, byłby piękniejszy od tego przy Laurentiusie. Nie mogę nie wspomnieć z czym my pojechaliśmy w gości; otóż naszą wizytówką była skacowana Felka, która obrzygała krzewy w pobliżu naszego namiotu. Ludzie przychodzili do nas z pytaniem – to chyba wasza tam tak zanieczyszcza? A co na to pani dyrektor – podchodziła głaskała, czule zwracając się per pani Feluniu. A pani Felunia na podtrzymanie swojego ciągłego rauszu, wyciągała buteleczkę z torby i siorbała. Przykro było patrzeć zwłaszcza, że obok Felki siedział Grzesiu, który rzekomo nadużywał za co był karany i pomiatany przenoszeniem z pokoju do pokoju. Jego nikt nigdy nie widział w takim stanie w jakim bywa nagminnie Felka. Pani dyrektor wyjechała wcześniej a wyjeżdżając powinna była zabrać ze sobą swoją Felunię. Poprzednio, oczkiem w głowie obu dyrektorek była pani NIKT, również alkoholiczka, która miała zwyczaj rabowania wszystkiego ze stołów. Na takie okoliczności dawne chórzystki zabierały ze sobą jak największe torby. Jak kiedyś zaczęły się szarpać to wszystko co było na stole pozalewały kawą, herbatą i napojami. Miało to miejsce w Biskupcu, tam również było wiadomo kto przy tym stole siedział. Nie na darmo mówi się, że u nas to jest przechowalnia alkoholików. Co jakiś czas dajemy temu dowód wszem i wobec, a ci najgorsi alkoholicy są do czegoś bardzo potrzebni naszej dyrekcji. Bo są alkoholicy jeszcze honorowi, i zupełne barachło bez honoru – takich się hołubi.

NARA !

Interwencja Telewizji Polsat…

Program nadany 5 lipca br. a interwencja dotyczyła kilkunastoletniego oczekiwania na mieszkanie matki z trójką dzieci. To żadna nowość, że ludzie oczekują latami na mieszkanie komunalne. O tym co dzieje się z mieszkaniami komunalnymi z odzysku opisuję na swoim blogu. Wszystkie moje najgorsze przeżycia dotyczyły faktu, że nie oddałam swojego mieszkania kolekcjonerom mieszkań, czyli dyrekcji Domu Opieki w którym przebywam. Wszyscy dyrektorzy Domów Opieki, w całej Polsce, tworzą mafię i zagarniają dobytek swoich podopiecznych, zwłaszcza mieszkań. Za to, że o tym pisałam straszono mnie latami. Straszono Sądem, Szpitalem Psychiatrycznym. Straszyła mnie tak samo dyrekcja Domu jak i Prezydent Miasta, twierdząc, że pisząc bloga szkaluję dobre imię naszego DPSu. Czyli, że bloga czytali i tym samym zezwalali na zawłaszczanie mieszkań. Już w Części I w rozdziale III VI, VII i IX swojego bloga pisałam o niezdrowym zainteresowaniu się moim mieszkaniem. W czasie kiedy robiono wszystko żeby mnie złamać Urząd Gminy naszego miasta stracił kilka albo i kilkanaście mieszkań. W rozdziale VI opisałam nieludzkie postępowanie dyrektorki Domu dla niewidomych, która gnębioną przez siebie kobietę trzymała w tym Domu jako przynętę do załatwiania dla siebie mieszkań komunalnych. Dyrektorka rabowała wręcz te mieszkania bez żadnych skrupułów i rządziła tym Domem do swoich osiemdziesiątych urodzin. Nikogo to nie obchodziło; obchodziłam ja, że o tym pisałam. Teraz pomnóżcie tych wszystkich dyrektorów w całej Polsce, przez ich lata pracy a iloczyn pokarze ile mieszkań poszło w nie powołane ręce, tysiące. To wszystko dla tego, że nami rządzą osoby mające wypaczone ambicje. Ich ambicją jest jak najwięcej zawłaszczyć, a po mnie choćby potop.

Teraz z innej beczki. Uśmiałam się jak dowiedziałam się co zrobiła Irena – pensjonariuszka naszego Domu. Irenka, przewróciła się i nie mogła się podnieść. To u nas normalka. Stasiu jak się przewrócił w swojej łazience to na tyłku podjechał pod mój pokój i walił lachą aż się obudziłam i pomogłam. Ja upadałam wiele razy i tak jak Danusia namordowała się żeby mnie podnieść to aż strach wspominać; a Irena, ponieważ łatwiej jej było sięgnąć po telefon niż do guziczka alarmowego zadzwoniła pod 112. W życiu nie wpadłabym na taki pomysł. No, ale pomogło. Nasi mieszkańcy mają pomysły, że głowa mała. Chyba już o tym pisałam jak podczas pandemii Jadzia J. zadzwoniła pod numer pod którym można było zamówić u wolontariuszy jedzenie i zrobiła to. Samochód z jedzeniem stał długo pod naszym Domem, konkretnie pod moim oknem i trąbił. Nie wiedziałam o co chodzi, później okazało się, że to pomysł Jadzi. Dlaczego to zrobiłaś – pytałam, a ona na to – bo mi nie smakowała nasza kolacja.

Wczoraj odwiedziła mnie osoba której nie spodziewałabym się nigdy w życiu. Ledwie ją znałam no i oczywiście nie poznałam. To pani Marysia, siostra Janusza o którym pisałam na blogu – 28 października 2018 r. w rozdziale zatytułowanym – Sąsiedzi 2. Pisałam o jego bujnym życiu, o mnogości żon i kochanek i o groteskowym jego starcie do mnie. Ten start oczywiście był falstartem który zamienił się w wieloletnią przyjaźń z nim, jego żonami i kochankami. Jego siostrę znałam o tyle o ile Ze smutkiem opowiedziała mi, że już nie żyją te wszystkie żony i kochanki; o śmierci Janusza to wiedziałam i pisałam o sądzeniu się wszystkich żon i dzieci o spadek. Wszystko przemija a z perspektywy wszystko jest groteską.

Odwiedził mnie również gość z przeszłości i to dalekiej przeszłości, to znajomy z dzieciństwa, jeszcze z lat czterdziestych ubiegłego wieku. Po wojnie, nasze rodziny przyjechały tym samym transportem z Wilna i później zamieszkały w tym samym domu przy Al. Warszawskiej. Przyszedł żeby się dowiedzieć jak mi się żyje w tym DPSie , bo jego siostra, która mieszka sama, a nie powinna, planuje coś ze sobą zrobić, może właśnie zamieszkać w naszym Domu. Niestety jej piękna córka, która również do mnie przyszła, mieszka na stałe w Kanadzie a z mamą coś trzeba zrobić. Zaprosili mnie do niej żebym rozmawiając zachęciła do zamieszkania w naszym DPSie. Ponieważ tak odległe wspomnienia rodzą natychmiastową sympatię tak więc w najbliższy wtorek wybieram się w gości i będę namawiała.

I to byłoby na tyle – NARA !

Lektura…

Pomimo, że byłam usilnie namawiana na wstąpienia do klubu ” kryminalistek ” , kryminałów czytać nie będę. Jeszcze nie zdarzyło mi się żebym nie przeczytała książki polecanej mi przez kogoś; zawsze ją przeczytałam i później stwierdzałam czy ta pozycja podobała mi się czy nie. Kryminał który dostałam z polecenia, przeczytałam w 1|3 a dalej to mnie aż odrzucało. Nie idzie mi czytanie kryminałów i romansów. Także jak w prezencie imieninowym dostałam autobiografię Tiny Turner to rzuciłam się na nią jak hiena na padlinę, chociaż Tina Turner, jako piosenkarka wcale mnie aż tak bardzo nie interesuje. Z przyjemnością posłucham jednej czy dwóch , bardziej znanych utworów i mam zdecydowanie dosyć. Moje ulubione, za graniczne piosenkarki to Houston, Dion, Streisand, Mathieu. Autobiografię Tiny przeczytałam z przyjemnością, jeśli można nazwać przyjemnością czytanie o straszliwych przeżyciach z mężem – damskim bokserem. Podziwiam ludzi którzy tak uparcie dążą do sławy, a jednocześnie dziwię się tym ludziom, i to wszystkim, nie tylko Tinie – po co aż tak, przecież to straszliwie trudne życie. W biografii Tiny znalazłam kilka punktów wspólnych z moją biografią : pierwszy publiczny występ w wieku czterech lat, mąż przemocowiec i trzeci punkt wspólny to szwindel. Tak w Szwajcarii nazywają po udarowe zawroty głowy z upadkami. Tina, ostatnie lata życia spędziła w Szwajcarii u boku ukochanego mężczyzny. Szwajcarią była zachwycona.

W czasie bytności w naszej bibliotece, szukając lektury dla relaksu natknęłam się na biografię Krystyny Sienkiewicz i poprosiłam Kasię o tę książkę. Kasia ze smutkiem odpowiedziała mi, że już ją odłożyła dla pani Małgosi. Zaczęłam szperać dalej i natknąwszy się na biografię Wojciecha Pokory powiedziałam – no to niech będzie Pokora. A Kasia w śmiech. Spojrzałam na nią pytającym wzrokiem. Okazało się, że jakiś czas temu te same słowa słyszała z ust Małgosi. Za chwilę do biblioteki wchodzi Małgosia – położyła przeczytaną lekturę, wzięła biografię Krystyna Sienkiewicz i wyszła. Czy mogę zobaczyć co zwróciła Małgosia? Kasia podaje mi książkę i patrzy na mnie z tajemniczą miną. Czytam tytuł – Dzieci Hitlera, w tym momencie parsknęłam śmiechem, przecież czytałam ją trzy tygodnie temu. Żeby bez umawiania się czytać tę samą lekturę i biorąc ją w ręce mówić te same słowa? Szczerze – dla mnie to zaszczyt, że pomimo takiej przepaści intelektualnej ( Małgosia była wykładowcą uniwersyteckim ), mamy te same zainteresowania literaturą i takie same poglądy na większość spraw.

Jeszce jeden zaszczyt mnie spotkał, jak zupełnie nieznajomy mi pan, podopieczny naszego Domu, przyszedł do mnie ze skargą i prośbą o pomoc. Prośbę spełniłam i wszystko poszło po jego myśli. Byłam bardzo zdziwiona, że nie mógł sam załatwić tak oczywistej sprawy jak zawiezienie go do lekarza. Szłam, do osoby odpowiedzialnej w bojowym nastawieniu, na zasadzie – no jak tak można, przecież to bardzo chory człowiek oczekujący od pani pomocy. Jakież było moje zdziwienie jak usłyszałam – mówisz masz, samochód do dyspozycji wraz z opiekunem. Nasi mieszkańcy to już nie w pełni rozumieją co się do nich mówi i chyba nie mają cierpliwości w dogadaniu się, ale dobrze, że wiedzą do kogo można przyjść ze skargą.

Jeszcze słówko do Mikusia, który uparcie do mnie pisze oczekując odpowiedzi i jej nie ma i mieć nie będzie. Dziesiątki razy pisałam, że odpisuję tylko na treści pisane w języku polskim i tylko na swoim blogu. Ja nawet nie wiem w jakim języku pan do mnie pisze.

To byłoby na tyle – NARA

Gimnastyka…

to jest kolejna rzecz którą szanowna pani dyrektor postanowiła zniszczyć, twierdząc wszem i wobec, że chce zwiększyć liczebność ćwiczących. Mamy salę gimnastyczną w której swego czasu gimnastyka odbywała się codziennie, tłumnie uczęszczana. Panie socjalne, powiedzmy – Natalka i Dorotka, wówczas na ich miejscu był ktoś inny, chodziły po pokojach zapraszając na gimnastykę; jednym tylko przypominały, innych przyprowadzały lub przywoziły i oddawały w ręce fizjoterapeutek – na tym stanowisku pracowały trzy osoby. Fizjoterapeutki sprawdzały wydolność fizyczną nowo przybyłych i podczas ćwiczeń mówiły co dana osoba wykonywać może a czego nie powinna. Przy cięższych stanach chorobowych jedna z terapeutek nie odstępowała danej osoby. Dla osób sprawniejszych fizycznie zorganizowano gimnastykę dodatkową. O godzinie 11 była gimnastyka na krzesełkach a o godzinie 12 na materacach. CODZIENNIE ! Na czym polega niszczenie tak podstawowej i koniecznej czynności jaką jest gimnastyka – otóż najpierw zmniejszono częstotliwość z pięciu dni tygodniowo do dwóch. Zlikwidowano jeden etat fizjoterapeuty. Panie socjalne przestały zapraszać na gimnastykę. Coraz częściej gimnastyki nie było w ogóle, także ludzie zaczęli się od niej odzwyczajać. Teraz, ni z tego ni z owego, gimnastyka ma być na placu przed budynkiem nie w sali gimnastycznej. Na betonie okolonym jezdnią i parkingiem – Pani dyrektor podczas gimnastyki trzeba oddychać i to pełną piersią, to 50% prawidłowej gimnastyki. Na dodatek na tym betonowym placu nie ma jakiegokolwiek zadaszenia, tak więc być albo nie być zależne będzie od kaprysów pogodowych i nie tylko – w pierwszym dniu przeznaczonym na taką gimnastykę, Dorotka miała wolny dzień od pracy to gimnastyki nie było, tak ni z gruszki ni z pietruszki, przecież Dorotka nie ma nic wspólnego z gimnastyką. W drugim dniu zapomniano o gimnastyce i z kilkoma podopiecznymi wybrano się na wycieczkę, o pozostałych ćwiczących nawet nie pomyślano. Tak wygląda wszystko co wymyśli pani dyrektor, coś jej strzeli do głowy, zrobi to albo i nie, a za chwilę to na pewno będzie NIE. Kochani pomyślcie, czy z wszystkiego co dzieje się w naszym Domu, przypadkiem nie najważniejsza jest rehabilitacja i po prostu gimnastyka. Owszem czytanie podopiecznym książek jest też ważne, ale na pewno nie tak jak gimnastyka. Stary człowiek po kilku godzinach bezruchu nie może się podnieść z krzesła, nie może utrzymać łyżki, nie może samodzielnie skorzystać z toalety. Likwidując gimnastykę codzienną, pani dyrektor skazuje swoich podopiecznych na pogłębianie się kalectwa. Pupilki pani dyrektor – Natalka i Dorotka, nie wiele robiąc mają jeszcze do dyspozycji dwie stażystki. Kiedyś po kilkoro stażystów przychodziło na rehabilitację i na salę gimnastyczną. Nawet ci co chodzą na wszystkie zajęcia organizowane przez panie socjalne, śmieją się z tych zajęć. Jeden pan do drugiego pana woła – Rysiu, idziesz na szła dzieweczka do laseczka? Bo to są bzdety nie niezbędne zajęcia. Zajrzałam do pracowni plastycznej – były trzy osoby z podopiecznych i socjalna z asystentką; a na sali gimnastycznej od godziny 7,30 już są zajęcia, mogą to potwierdzić pracownice które przychodzą na salę gimnastyczną na pogaduszki, bo do godz. 9 nie mają co robić.

Druga, również ważna rzecz jak gimnastyka, to są leki i apteki w których je kupujemy. Obrzydło mi poruszanie tego tematu z dyrekcją, tak więc zaapeluję tylko do naszych mieszkańców. Jeśli macie możliwości kupna leków w innych tańszych aptekach to róbcie to. Leki na receptę są porównywalne w różnych aptekach, natomiast wszystko co jest bez recepty jest dwukrotnie droższe od aptek najtańszych. Jest ich kilka w naszym mieście, dojazd do nich jest wygodny, obsługa fachowa. Nie korzystajmy, jeśli to możliwe z aptek wybieranych przez naszą dyrekcję, ponieważ dyrekcja jak zwykle myśli o sobie, o swojej kieszeni nie o nas. Każda z aptek bardzo chętnie zajęłaby się takim pacjentem jak podopieczni DPSu, Nie wiecie przypadkiem dlaczego nas obsługują tylko te droższe apteki? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami.

To byłoby na tyle- NARA !

Imieniny.

Wczoraj nie napisałam nic pomimo soboty – obchodziłam imieniny przez cały Boży dzień. Przed południem spotkałam się w salce terapeutycznej ze współtowarzyszkami niedoli. Kasia przygotowała wszystko na to spotkanie tak żeby nam było miło; i było miło. Prezentów dostałam tyle, że nigdy się tego nie spodziewałam. Nie dość, że było ich dużo to jeszcze na dodatek były drogie, a to przecież zobowiązuje. Nie wiem czym sobie na to zasłużyłam. Prezenty były i od mieszkanek i od personelu. Przeżyłam w tym Domu parę ładnych lat i nigdy czegoś podobnego nie było, jeśli coś było to to coś było wręcz odwrotne. No ale i wśród mieszkańców i wśród personelu, nie ma już starej wiary. Po południu było spotkanie z rodziną ( szkoda, że ciągle nie z kompletną ). Znów były prezenty i serdeczności; no i wreszcie poznałam swojego piątego prawnuka. Pomiędzy najstarszą prawnuczką a tym najmłodszym jest 20 lat różnicy. Tylko patrzeć i mogę zostać praprababcią. Pomimo to chyba jestem ciągle młoda, chociaż ja tego nie widzę, ale w komentarzach uparcie dostaję listy od Mikiego, Piszę mu, że odpisuję wyłącznie na listy pisane w języku polskim, ja nawet nie wiem w jakim języku on do mnie pisze. Pewnie jest tak samo mądry jak ja i więcej rzeczy nie umie niż umie – w komputerze oczywiście. W każdym razie pod wieczór byłam wykończona tym dniem i już o godzinie 19 padłam w bety.

Pomimo iż na żadne imprezy, organizowane przez naszych, nie chodzę, to wszystko o nich wiem. Ludzie przychodzą do mnie i mówią wprost – są to imprezy dla debili. My bardzo lubimy terapeutki organizujące imprezy, ale niech one przekażą organizację imprez komuś innemu, albo bardziej się przyłożą, będziemy wówczas lubić je jeszcze bardziej. Piszę o tym ponieważ o naszych imprezach wyrobiłam swoje zdanie już dawno i jest ono zbieżne z recenzentami. Niestety pod tym względem, nasza dyrekcja jest zupełnie nie wymagająca. Pewnie ma nas za debili. Widziałam wiele występów których wykonawcami byli mieszkańcy DPSów. Wiele tych występów mnie zachwyciło. Nie trzeba być artystą żeby zachwycić widownię, ale w każdym geście czy słowie, przekazywanym ze sceny, musi być serce, a to serce, wykrzesać z wykonawcy, musi reżyser. Nasze reżyserki odzwyczaiły się od jakiejkolwiek pracy i wszystko olewają, pozwala im na to głównodowodząca. Jedna z pań opowiada mi, że jak dowiedziała się, że będzie grill, to aż ślinka jej pociekła na myśl o kiełbasce z grilla. Nie mogła się jednak tej kiełbaski doczekać bo najpierw były występy, występy których ja się wstydziłam, choć nie wiem dlaczego, przecież nie występowałam – mówi mi owa pani. Podczas występów odechciało mi się kiełbasek, straciłam apetyt.

W naszym Domu jest klub kryminalistek; zostałam do tego klubu wciągnięta – przykro mi ale bez przekonania. Sama nazwa bardzo mi się podobała, dotyczy ona osób czytających kryminały, tak więc musiałam zacząć od kryminału. Przeczytałam 150 stron ” Zasady trzech sprzeciwów ” niestety bez apetytu. Odkładam na bok ten obowiązek przynależności do klubu, ponieważ w prezencie imieninowym dostałam biografię Tiny Turner i to interesuje mnie bardziej. Do kryminału wrócę ale później.

To byłoby na tyle – NARA !

Spożywanie posiłków…

Chodzi o kosy, które mają prawdziwy raj żyjąc w naszym atrium, a my możemy sycić oczy oglądając to ich życie. Ludzie kochają ptaszki, a te ptaszki to i kombinować potrafią. Rano, ćwiczę sobie w atrium i co widzę – z pokoju na pierwszym piętrze, przez otwarte okno wychodzi maleńka ptaszynka, otrząsa się tak jakby się przeciągała i próbuje sfrunąć na dół, nie bardzo jej to wychodzi tak więc trochę frunie trochę spada i później przestraszona chowa się w kąt. W jaki sposób trafiła tak wysoko nie wiem, ale spała sobie na pewno spokojnie. Za chwilę widzę jej mamę, która z robaczkiem w dzióbku szuka swojego maleństwa. Zawołać nie może bo śniadanko ucieknie, zagląda więc w każdy kąt, aż wreszcie znalazła zgubę. Zaczyna się nauka spożywania posiłków. Mama uczy swojego dzieciaczka rozdziobywania robaczka nie połykania w całości. Kładzie go na ziemi, pazurkiem przytrzymuje a maluch wydziobuje go spod łapki mamy. W telewizji widziałam, że ptasi rodzice wkładają do rozdziawionych dzióbków swoich pociech, całe robaczki, jednak nasza ogrodowa mama wolała nauczyć swoje dziecko delektowania się posiłkiem. Pierwszy raz w życiu widziałam też z bliska arcydzieło wybudowanego gniazdka. Nasza pracownica przycinała krzewy i z tych krzewów wybrała gniazdo i położyła je na ziemi. Mogła to zrobić ponieważ już dawno było po wylęgu i ptaszynki już nawet fruwają. To misternie wykonane arcydzieło nie przypadło do gustu obserwowanej przeze mnie ptaszynie, wolała łóżko wodne w pokoju na pierwszym piętrze. Jak to łóżko wyglądało po takim noclegu to już inna sprawa. W każdym razie już okna na noc są pozamykane.

A teraz o możliwości dotarcia na posiłki do naszej stołówki. Dyrekcja niby wszystko ogarnia a jednak nie widzi, że są problemy z przywożeniem ludzi jeżdżących na wózkach , do stołówki na posiłki. Ponieważ ludzie sobie na wzajem pomagali tak więc uznano, że problemu nie ma. Jednak starym ludziom ręce wysiadają od ciągłej pomocy i zaczynają się wymigiwać od tej pracy. Tak więc ta praca spadła na opiekunów i pracowników kuchni. Jedni do stołówki przywożą drudzy po posiłku wywożą, każda z tych osób zajmując się tym odrywa się od innych bardzo ważnych obowiązków. To przywożenie zajmuje im dużo czasu ponieważ winda w tym czasie jest non stop zajęta a przecież są u nas pracownicy wolni od jakichkolwiek obowiązków w tym czasie. Pisałam już kiedyś, że są pracownice które całkiem niepotrzebnie przychodzą do pracy na 7,30 ponieważ pracę zaczynają o godz. 9,00 a są też pracownicy, którzy przychodzą do pracy na godz. 6 rano i od razu zakasują rękawy i rzucają się w wir pracy bo inaczej nie wyrobią się z robotą. Są to opiekunowie i pokojowe, no i oczywiście pracownicy kuchni. W tym czasie opiekunowie i pokojowe mają huk roboty muszą pomóc w porannej toalecie w przybliżeniu około trzydziestu podopieczny każda. Muszą ogarnąć pokoje i przygotować wszystko do śniadania. Rozwieść śniadanie po pokojach, w międzyczasie zawieść na stołówkę ” sekcję ” wózkową, którą wcześniej trzeba było umyć i ubrać. Tym którzy korzystają z posiłków w pokojach pomóc w jedzeniu. Po posiłku, w stołówce, sekcją wózkową zajmują się pracownicy kuchni bo inaczej siedzieliby w tej stołówce bez końca. Pokojowe i opiekunki muszą pozbierać po pokojach naczynia i sprzątnąć po posiłku. Po wywiezieniu ze stołówki znów zajmują się nimi pokojowe, opiekunki czy współmieszkańcy. Przywożą ludzi na zajęcia czy rozwożą po pokojach. I ciągle jeszcze daleko jest do godziny 9, 00 a już tyle pracy zostało wykonanej. A są pracownicy którzy przyszli do pracy półtorej godziny temu i jeszcze nie skalali się pracą, piją kawkę, opowiadają co śniły i palą papieroski. Naprawdę tę pracę należy sprawiedliwiej rozdzielić. Kiedyś, ta sama dyrekcja zleciła pracownicom socjalnym przywożenie do stołówki osób tego wymagających. Panie socjalne robiły kanapki komu trzeba, pomagały w zebraniu naczyń po posiłku i rozwoziły na zajęcia albo do pokoju. Trwało to niestety bardzo krótko. Dlaczego tak krótko?

I to wszystko – NARA !