Dzień jak co dzień

20 sierpnia otrzymałam odpowiedź od naszej dyrekcji, odnośnie otwarcia nieszczęsnych drzwi na dolnym pawilonie. To już trzecia odpowiedź i zawsze taka sama – NIE, ale proście a będą otwarte. Wszelkie odpowiedzi na nasze skargi mają na celu zniechęcenie nas do pisania w jakiejkolwiek sprawie. Odpowiedzi są tak sformułowane, że jak czyta ktoś obcy to wydają się one całkiem logiczne, natomiast my dobrze wiemy, że to jest pic na wodę, foto montaż. W odpowiedzi czytamy – personel domu kolejny raz przeanalizował kwestie bezpieczeństwa mieszkańców… – nie wiem co ma piernik do wiatraka, a otwieranie drzwi czipem do bezpieczeństwa mieszkańców, ale według dyrekcji ma. Przeprowadzono również indywidualne rozmowy z mieszkańcami – na wszelkie tematy rozmawia się tylko z panią Jadzią Zb. która chociaż ma zupełnie inne zdanie zawsze przytaknie. Na pytanie dlaczego tak się zachowuje, odpowiada, że nie chce robić przykrości pani dyrektor. No to pani dyrektor zrobiła przykrość dla niej. Dalej w piśmie wyjaśnia się, że po ustaleniu z personelem godziny wyjścia, mieszkaniec może wyjść bez przeszkód drzwiami o których mowa. No i oczywiście … po przeprowadzeniu rozmów z mieszkańcami ustalono, że takie postawienie sprawy jest właściwe. To jasne, że z takimi mieszkańcami jak pani Jadzia, która tylko przytakuje. Za to przytakiwanie dostała po nosie – i dobrze jej tak. Otóż, umówiły się z panią Gienią na spacer chcąc wyjść drzwiami o które bezustannie walczymy. ( To znaczy ja walczę na prośbę współmieszkańców ). Zgodnie z instrukcją poprosiły personel o otwarcie drzwi i utknęły pod tymi drzwiami na pół godziny. Mówiłam nie jednokrotnie, że klucz powinien być w kantorku pracowniczym na parterze, ponieważ w tej chwili trzeba po niego biegać trzy piętra wyżej, to do tego potrzebny byłby goniec, wprawiony do takich czynności. Dyrekcja jest ciągle na nie. Na prośbę p. Jadzi, Pani pokojowa poszła na to trzecie piętro, wróciła z kluczem ale nie od tych drzwi. Poszła po raz drugi, niestety nie wiedziała co do czego i wróciła z niczym. Sprawą zajął się sam pan kierownik i uf… udało się. Jadzia już o nic prosić nie będzie, ( i oto chodziło ) bo na samą myśl o wyjściu przez drzwi dolnego pawilonu, dostaje drgawek, ale czy przestanie przytakiwać? Wątpię.

Druga sprawa to afera kwiatowa. Ktoś obłamał piękny krzaczek na grządce Małgosi. ( Napisałam piękny krzaczek ponieważ nie wiem jak nazywa się to cudo. To krzew bez kwiatów ale za to z pięknymi, aksamitnymi, purpurowo czerwonymi liśćmi z czarnym haftem w okół tych liści. Istne cudo ). Ponieważ Małgosia nigdy nie zajmowała się kwiatkami – to naukowiec, a pod namową udało jej się wyhodować duży, piękny krzew to obłamanie tego krzewu zabolało ją bardzo. Od razu wiedziałam, że to robota Felki. Felka to osobnik bez zasad. Jak ktoś się zbliży do jej kwiatków to obrzuca wyzwiskami z całą mocą swojego aparatu gębowego, natomiast jeśli jej się coś podoba to bierze jak swoje bez skrupułów. Tak pokierowałam dochodzeniem, że Felka przyznała się. Tłumaczyła się, że te obłamane gałązki zaniosła do naszego kościoła. Skradzioną rzecz zanieść do kościoła to jak napluć Panu Bogu w twarz. Wpadłam na pomysł jak wyplątać Felkę z tej potwarzy. Ponieważ sprawa oparła się o p. dyrektor, podpowiedziałam, że Felka może wziąć do dyspozycji mój ogródek, i hodować w nim kwiaty z przeznaczeniem na bukiety do kościoła. W ogródku jest już kilka bylin. Ziemia jest bardzo dobra, a ja mogę pomóc w podlewaniu ogródka, ponieważ mogę to zrobić z balkonu, bez wychodzenia z domu. Pani dyrektor zachwyciła się pomysłem i miała z Felką porozmawiać. Ja ze swojej strony obiecałam, że nie wtrącę się w żadnej formie i ani jednym słowem. Felka ma rękę do kwiatów ale przez to już tak obrosła w piórka, że jej nie toleruję.

To byłoby na tyle…

Koniec moich wojaży.

Zakończyłam podróże na rehabilitację do szpitala. Miałam już szczerze dosyć codziennych wyjazdów i głupio mi było, że dokładam pracy kierowcy. Jeśli chodzi o naszych kierowców – woził mnie Pawełek i Krzysiu – to spisali się na najwyższą ocenę. W ostatnim dniu rehabilitacji szpitalnej musiałam jeszcze po południu jechać na prześwietlenie kolana. Głupia sprawa, czas wizyty to godzina 15. Nasz kierowca pracuje do godziny 15.30. Zwróciłam się z prośbą do osoby planującej wyjazdy, żeby załatwiła mi samochód tylko na 5 minut – żeby o godzinie 14. 30 zwiózł mnie z nieszczęsnej, ruchliwej o tej porze ulicy koło naszego DPSu z ominięciem dziurawych chodników na ulicy Oficerskiej, a dalej pójdę i wrócę sama. ( Jeszcze nie tak dawno wychodziłam dolnym wyjściem i pięknym chodniczkiem dochodziłam na przystanek autobusowy, oszczędzając pracę kierowcy. Teraz nie ma ani drzwi otwartych dla nas ani autobusu ). Usłyszałam od pani dyrektor, że Krzysiu mnie zawiezie na miejsce, poczeka na mnie i przywiezie, ale o to muszę prosić go sama – on pani nie odmówi. A zatem szanowna pani dyrektor wie, że byłoby to już po godzinach pracy dlatego o to prosić muszę sama. Nie miałam śmiałości o to prosić. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Zajęłam Krzysiowi tylko 10 minut – 5 min. w jedną i 5 min. w drugą stronę.

,Po tych męczących codziennych wyjazdach do szpitala, z przykrością stwierdziłam, że były one nie konieczna. Wszystkie ćwiczenia jakie wykonywałam w szpitalu mogłabym wykonywać u nas na sali gimnastycznej. Niestety od naszych rehabilitantów usłyszałam (3 lata temu), że nie wiedzą jakie to mają być ćwiczenia. Tak więc teraz już będą wiedzieli i od września, co miesiąc, przez 10 dni w miesiącu, będę te ćwiczenia powtarzała. No, może nie wszystkie, bo nie ma u nas jedynie specjalnego fotela do ćwiczeń karku i rąk, ale wszystko inne jest. Problem będzie tylko w tym, że co 10 minut, trzeba będzie mnie odpinać i przypinać do podwieszek, a tego sama nie zrobię.

A u nas na miejscu, dowiedziałam się, że ktoś obłamuje piękne kwiaty rosnące na grządce Małgosi. Ktoś inny wyrzuca jedzenie z balkonu, zanieczyszczając podwórze pod oknami swoich sąsiadów. Usłyszałam bunt przeciwko osobom nie zaszczepionym na COVID – dlaczego ci ludzie poruszają się swobodnie w okół nas a my o nich nic nie wiemy, gdzie jest osoba odpowiedzialna za nasze zdrowie? Ot, taki dzień jak co dzień, zwykły dzień jak co dzień, drzwi skrzypnęły, zaśpiewał ptak w ogrodzie … płyną chmury, myśl za myślą goni, jakże wolno płynie dla nas czas, a tęsknota dzielnie trzyma straż… – Tak mniej więcej, śpiewał Zbigniew Kurtycz przed laty.

Komentarze i inne sprawy

Dostałam kilka komentarzy, jeden był z Rosji, kilka z Niemiec za wszystkie bardzo dziękuję jednak jak już wielokrotnie informowałam – odpisuję tylko na komentarze pisane w języku polskim, a taki też był. Komentarz napisany w języku polskim był chyba od kogoś bliskiego naszej dyrekcji, wywnioskowałam to z pytania, które brzmiało – skąd wiem jak jest w psychiatryku. To takie pytanie sugestia. Już wyjaśniam. Jestem technologiem żywienia ale zanim nim zostałam musiałam napisać i obronić pracę dyplomową, praca nosiła tytuł – żywienie ludzi psychicznie i nerwowo chorych. W związku z tematem musiałam poznać takich ludzi. Otrzymałam od dyrekcji Szpitala Psychiatrycznego pozwolenie na przebywanie w nim ponieważ musiałam sprawdzić jak są żywieni chorzy i porównać z tym jak powinni być. W tym celu zapisałam się na Pobyt Dzienny dzięki czemu przez miesiąc mogłam chodzić po wszystkich szpitalnych oddziałach. Jak sięgam pamięcią to obraz był identyczny jak obecnie u nas w DPSie. Wszystkie drzwi pozamykane i błądzący po korytarzach ludzie z beznadziejną pustką w oczach; czasem przemknął ktoś z normalnym spojrzeniem. Różnicę widzę tylko w pokojach, u nas są pokoje jednoosobowe lub dwu. a w szpitalu były pokoje zbiorowe albo izolatki. Ponieważ pobytem dziennym w Szpitalu byłam zachwycona, to jak u nas już nie wyrabiałam psychicznie, przez to wieloletnie znęcanie się nade mną, wówczas postanowiłam zwrócić się z prośbą o pomoc do ordynatora oddziału dziennego wiedząc, że tam znajdę wsparcie i pomoc.

A teraz te inne sprawy. Od tygodnia jeżdżę codziennie do szpitala uniwersyteckiego na terapię po udarową. Wprawdzie dzięki naszej siostrze przełożonej jest ona o 8 lat za późno, ale jest. Co zaobserwowałam podczas tych wyjazdów, otóż to, że nasi kierowcy mają bardzo ciężką pracę. ( Napisałam nasi kierowcy a przecież mamy tylko jednego – Krzysia, jak wiezie nas ktoś inny to jest to zastępstwo ). Do nie zbyt pojemnego samochodu kierowca musi nas załadować razem z naszymi wózkami czy chodzikami. Wpychają takiego delikwenta ważącego 100kg. będącego na wózku i muszą to zrobić umiejętnie bo koło niego musi się zmieścić jeszcze jeden ktoś na wózku i kilka chodzików. Każdy jedzie w inne miejsce. Za każdym razem trzeba wyładować chodziki żeby delikwent mógł być wywieziony z auta. Znów chodziki załadować i jechać dalej, po to żeby zrobić za chwilę to samo. Jak już pięć razy powtórzy się tę czynność to zaczyna się zbieranie delikwentów a po drodze załatwianie różnych spraw służbowo papierkowych albo zakupowych. Te czynności są powtarzane kilkukrotnie w ciągu dnia. A my słyszymy – nie musi pani chodzić pod górkę przecież można do miasta pojechać i wrócić samochodem. Tak może mówić ktoś kto nie ma pojęcia o pracy kierowców. A ponadto, w tym pojeździe są upchani ludzie z różnymi chorobami. Np. w poniedziałek jechała z nami Hania, jechała do szpitala. Po dwudniowym pobycie w szpitalu wróciła i okazuje się, że jest zakaz odwiedzin Hani bo może zakażać. Razem z Hanią jechało 6 osób. Czy ten zakaz nie jest przypadkiem opóźniony. ( To pytanie do przełożonej, odpowiedzialnej za bezpieczeństwo epidemiologiczne w naszym Domu). Dla odmiany w piątek wracałam z terapii razem z osobami które były na rynku po zakupy. Wchodzimy do naszego Domu i co widzimy, rodziny wracające z wizyt w pokojach. Jedna z pań krzyknęła na głos – czy to nie jest bezczelność ze strony dyrekcji ? Są osoby które odwiedzać można a są i takie których niestety nie można. To byłoby na tyle.

Rozmowy

… jednej pani z drugą panią. Wybrałam się do jednego z DPSów w którym od lat przebywa moja znajoma. Owa znajoma napisała do mnie na bloga i poprosiła żebym do niej przyszła bo nie ma komu się wyżalić. Chodziło o jej sprawy rodzinne. Rodzina, wydawałoby się taka och, ach na każdą prośbę gotowi do pomocy, ale takiej pomocy, która za wszelką cenę zostawi babcię w DPSie, a to skakanie nad babcią to nic innego jak dawanie do zrozumienia – sieć, gdzie ci będzie lepiej, ( chociaż jest jej źle ), spełnimy każdą zachciankę tylko nie przychodź do domu. Nawet jakbyś pobyła u nas tylko kilka dni, to dla nas byłby już problem. Rozmowy z babcią to i owszem, ale nie na spacerze, czy w kawiarni tylko przez telefon. Podczas jednej takiej rozmowy telefonicznej z córką, Zosia – tak ma na imię owa znajoma- zorientowała się, że jej 18 letnia prawnuczka nosi wielki żal w sercu. Żal do swoich rodziców. W tym żalu wykrzyczała ojcu, że pozbawi go praw rodzicielskich. Dla mnie to było oczywiste, że był to krzyk rozpaczy. Krzyk, zobaczcie mnie wreszcie, zainteresujcie się. POMÓŻCIE! – mówi Zosia. Rodzice się rozwiedli. Pozakładali nowe rodziny. Mają dzieci którymi zajmują się z wielką troską, a o niej nikt nie pamięta. Nie ma nikogo kto by ją przytulił i wysłuchał. Miała być oczkiem w głowie a jest piątym kołem u wozu. Zosia postanowiła jakoś pomóc prawnuczce. Jeszcze nie wiedziała jak. Na początek chciała się z nią spotkać. I tu zaczynają się schody. Niestety, dziewczynka mieszka w innym mieście a ona nie ma nawet do niej telefonu. Zadzwoniła do córki z prośbą o telefon do swojej prawnuczki. Nigdy w życiu nie sądziła, że spotka się z odmową. Podobno wnuk zabronił swojej matce dawać telefon do córki babci. Zosia poczuła się jakby ktoś walnął ją obuchem w głowę. Poczuła się wykluczona z rodziny. Nagle zrozumiała, że ta wieloletnia usłużna pomoc we wszystkim to była fałszywka. Poczuła się tak samo odrzucona jak jej prawnuczka. I z takim żalem mówi do mnie – Danusiu, nie wolno wnukom oddawać wszystkiego co masz. Teraz nie mam czym nimi potrząsnąć. Ale jak zaczęłyśmy analizować wszystko za i przeciw to okazało się, że to ich NIE jest niczym w porównaniu z jej ewentualnym NIE. Zosia aż krzyknęła – jednak zemsta jest słodka i przypomni im, tej mojej rodzinie, że ja ciągle jestem ich rodziną i to mocno osadzoną w realiach. Zosia od poniedziałku rusza do adwokata. Umówiłam ją ze swoją adwokat, która podpowiedziała, że takie zachowanie wnuków może świadczyć o ich złych intencjach które doprowadziły do wyłudzenia darowizny w postaci mieszkania. Przecież miało być inaczej. Oj, będzie się działo!

Wracając od Zosi, musiałam się spieszyć; zostawiłam kartkę w drzwiach, że wrócę około dwunastej, a to już było po dwunastej. a jeszcze kawał drogi przede mną. Spotkanie po latach jest zawsze czasochłonne. Żeby po dojściu do DPSu nie szukać kogoś kto otworzy mi drzwi ( nasze więzienie jest zawsze zamknięte ) wybrałam drogę na skróty ale prowadzącą pod zawsze otwarte drzwi. Nigdy więcej tej drogi. Były to leśne wertepy, pełne korzeni drzew i szyszek pod nogami i na dodatek pod stromą górę. Chodzik, na ogół musiałam wnosić. Zziajana wchodzę na korytarz naszego Domu a tu ludzie siedzący pod stołówką zasypują mnie pytaniami. A czas leci i kartka w drzwiach jest. Było tyle pytań, że kartkę wzięłam dopiero po obiedzie, czyli po 13.30. Były w tej grupie dwie nie znajome panie – nowe mieszkanki i z wielkim zainteresowaniem wypytywały mnie – jakim cudem byłam na zewnątrz. Przecież z tego więzienia nikt nie może wyjść. Jedna z pań nazwała nasz Dom więzieniem a druga oddziałem zamkniętym w psychiatryku. Obie te panie miały rację. My, nasz dom również nazywamy i tak i tak, a to dlatego, że dyrekcja domu to chyba uciekinierki z psychiatryka, które zwyczaje szpitalne zastosowały u nas. Logiki w ich postępowaniu brak. Nas tylko by zamykali. Do jednych mieszkańców przychodzą całe rodziny i mogą wejść nawet do pokoju mijając wiele innych pokoi. Inni mają całkowity zakaz na tego typu zachcianki. Mnie obsztorcowano za spotkanie z rodziną w ogródku, kilkadziesiąt metrów od naszego Domu; Małgosia ma pokój przez który można wyjść na zewnątrz i ona to robi, ale jak spytała czy mogłaby gościć u siebie córkę, to usłyszała, że w żadnym wypadku. Córka Małgosi mogłaby wejść i wyjść nie wchodząc do budynku, ale jest nie. Córka Małgosi jest lekarzem i wie jak ma się zachować, ale nasza emerytowana pielęgniarka – siostra przełożona, wie lepiej. Są osoby które mogą wychodzić z budynku, inne pomimo, że nie są chore umysłowo, nie mogą. Witka za jednorazowe wypicie alkoholu próbowali wykończyć. Jurek pije codziennie, robi awantury i nikogo to nie obchodzi. Jurek idąc do sklepu po alkohol zostawia drzwi otwarte, a przez nie można wejść na teren budynku.

DROGA DYREKCJO ! Moglibyście ustalić w jakich godzinach drzwi w dolnym pawilonie będą otwarte z klucza i dać czipy osobom które według was mogą wychodzić. Np. przed południem otwieracie drzwi w godzinach od 10 do 12 i po południu od 16 do 18. Wszyscy byliby zadowoleni, a to nasze więzienie byłoby tak jakby dla osadzonych z lżejszymi wyrokami.

Dzień dobry małego dżentelmena

W sobotę, zaraz po śniadaniu, wybrałam się na SOR okulistyczny; ponieważ po powtórnym badaniu wymazu z oczu okazało się, że gronkowiec nadal jest, a zatem wizyta u okulisty była konieczna. Na SOR miałam bliziutko, kilka metrów przez las i kilkaset metrów po ulicy Fałata. Zaraz po wyjściu z lasu, przy znajomym domku zobaczyłam dziewięcioletniego chłopca, który na mój widok wyprężył się i elegancko skłonił mówiąc mi – dzień dobry. Szok, takie dzień dobry w wykonaniu dziewięciolatka? Skąd wiem, że ów chłopiec ma dziewięć lat ? Już wyjaśniam, w tym celu muszę sięgnąć pamięcią jedenaście lat wstecz. Często chodziłam na spacery po ulicy Fałata. Miałam taką swoją trzygodzinną trasę na spacery z psem i jeśli byłam na ul. Fałata to znaczyło, że za pół godziny będę w domu. Jeszcze nie mieszkałam w DPSie, ale mój pies był wzięty z naszego DPSu i bardzo lubił na moment do niego wpaść, ale tylko na moment. Któregoś dnia przechodząc koło domu owego chłopczyka ( jego jeszcze nie było na świecie ) zobaczyłam wybiegającego z niego pana ( to przyszły dziadek), który coś wyrzucił do lasu. A ja, jak to ja od razu na niego siadłam – tak, wszystkie śmieci aby dalej od siebie. A on na to – nie wtrącaj się do nie swoich spraw, ty moherowy berecie. Nie byłam mu dłużna i nazwałam go aksamitnym kapeluszem. Ponieważ często przechodziłam koło tego domu to i zwyczaje mieszkańców poznałam dość szybko. Rodzina prawników, z jednym siedemnastoletnim synem i babcią na przyczepkę. Jak tylko tata z mamą wsiadali do samochodu żeby gdzieś wyjechać to już z za winkla widać było grupę kolegów nastolatka. Wchodzili całą czeredą do garażu ,drzwi od garażu zawsze były szeroko otwarte, ze sobą mieli skrzynkę piwa i natychmiast robili zrzutkę na pół litra. Jeszcze wówczas sklep był na końcu ulicy, a więc bliziutko. Tak było za każdym razem i dość często. Przy okazji bezpośredniego spotkania z ojcem nastolatka, powiedziałam mu – aksamitku, zwracaj większą uwagę na swojego syna. A on na to – moherku, a ty znów się wcinasz. Jak zamieszkałam w DPSie, okna z mojego pokoju wychodziły na ” Leśną Chatę” czyli na miejscówkę ludzi chorych na alzhejmera. Któregoś dnia zobaczyłam jak mój aksamitek z żoną i z maleńkim, kilkumiesięcznym dzieckiem, przywożą swoją babcię do nas. Zaczęliśmy się spotykać dość często. Zaprzyjaźniliśmy się, no może to za duże słowo, ale rozmawialiśmy często i z sympatią. Odnośnie baczniejszej uwagi na swojego syna – przyznał mi rację, bo okazało się, że to kilkumiesięczne dziecko to synek niesfornego nastolatka, a obecny dżentelmen z pięknym dzień dobry. Nastolatkowi garaż służył do różnych celów, za które małolat nie miał zamiaru ponosić odpowiedzialności. Któregoś dnia, szesnastoletnia dziewczyna podrzuciła pod dom dziecko z liścikiem – umiałeś zrobić to zechciej wychować. Rodzice nastolatka wzięli to dziecko z wielką miłością i zostali jego rodziną zastępczą. Chyba na stałe, bo lata mijają a mały dżentelmen wita przechodzących koło jego domu z wielkim szacunkiem. Chyba wita tak wszystkich bo przecież mnie nie zna, to tylko ja go znam.

Muszę słów kilka o młodziutkiej pani doktor z SORu. Myślałam, że do gabinetu wpadnę i wypadnę, przecież miałam diagnozę z laboratorium a nawet dwie diagnozy; brałam pod uwagę też fakt, że nie będę przyjęta, przecież SOR służy pacjentom po nagłych wypadkach. A tu niespodzianka, pani doktor stwierdziła, że ona nie jest od leczenia zaświadczeń diagnostycznych tylko od leczenia oczu. Przebadała moje oczy na wszystkie strony. Wyjaśniła, co w nich się dzieje. Wypisała leki. Wytłumaczyła, że to moje złe widzenie to nie starość tylko gronkowiec i korona wirus jednocześnie i pouczyła mnie co mam robić żeby zachować ten stan albo nawet go poprawić. Żeby udrożnić kanaliki które nie przepuszczały płynów muszę poza antybiotykiem i kropelkami, który mi wypisała, robić ciepłe okłady na oczy i masaże gałki ocznej. Dając mi opis stanu moich oczu, dała mi również skierowanie do okulisty na kontrolę.

TAK ZACHOWUJĄ SIĘ PIĘKNI LUDZIE. Oby ich było jak najwięcej. Wyobrażacie sobie jakie życie byłoby piękne.

Spacerkiem w okół Domu

Pierwsza napotkana osoba po wyjściu z Domu, no i oczywiście po przejściu jezdni- ale z górki, była nasza Małgosia. Spotkałam ją spacerującą po chodniczku przed Domem. Małgosia idąc bez przerwy oglądała się za siebie; domyśliłam się, że to przez pozostawione otwarte drzwi od swojego pokoju. I to jest dowód na kiepskie myślenie naszej kadry kierowniczej. Nie chcą nam ponownie udostępnić czipów do samodzielnego otwierania i zamykania drzwi, twierdząc, że już wiele osób ma te czipy i moglibyśmy mieć nieproszonych gości, a faktu, że przez otwarte drzwi kilkunastu pokoi mogliby by ludzie przejść i chodzić po budynku dowolnie, to już dyrekcja nie bierze pod uwagę. Bez przerwy ktoś z tych pokoi jest na spacerze; mają oficjalne zezwolenie od dyrekcji. Mieli je nawet wówczas jak my byliśmy pozamykani w pokojach ze względu na Covit. Bardzo wiele osób o tym wie. Wystarczyłoby wyjść od strony stołówki i niezauważonym wejść, przez gościnnie otwarte drzwi, mając do dyspozycji wszystkie pokoje w naszym Domu. Są wszak że kamery, ale jak sama pani dyrektor mówiła – one służą nam po czasie. Wiele bezsensownych decyzji widzi się na każdym kroku. N.p. w dniu moich imienin przyszła do mnie rodzinka, którą przyjęłam w ogródku pod lasem, pod tak zwanym „grzybkiem „, za co dostałam reprymendę od pani kier. socjalnej. Dlaczego, a no dla tego, że nie poprosiłam łaskawie o możliwość przyjęcia gości. Jak idę z nimi na spacer to nie muszę się tłumaczyć a jak usiadłam przy stole, pod lasem, to już tak. W ramach wyjaśnień usłyszałam – ponieważ ogródek ten należy do posesji DPS. Nie ważne, że w soboty i niedziele korzystają z niego różne osoby nie będące powiązane z nami. Te osoby mogą bo ich dyrekcja nie widzi a moich gości widziała. Na drugi dzień widzę jak pani socjalna oprowadza rodzinę nowo przyjętej osoby, po całym naszym Domu. To jednak można ? Ostatnie nasze spotkanie z panią dyrektor zakończyło się takim właśnie pytanie – to można czy nie można, bo nic nie rozumiem – stwierdził Bolek.

Drugą spotkaną osobą była pani mieszkająca w budynku po sąsiedzku. Budynek ten kiedyś należał do naszego DPSu Ponieważ po latach stał się drogi w utrzymaniu dyrekcja zrzekła się tego majątku. Ludzie tam mieszkający porobili sobie pod domem ogródki. Warunki na ogródki cudowne. Ta idylla trwała przez wiele lat, dopóty, dopóki nasza obecna dyrektorka nie dopatrzyła się, że pole na którym są te ogródki jest własnością DPSu. Nakazała ogródki zlikwidować. Żal było właścicieli ogródków ale myśleliśmy, że w miejscu ogródków powstanie piękny, duży wybieg dla mieszkańców DPS. Niestety i ogródków nie ma i wybiegu nie ma. Przez 8 lat powstał na tym miejscu busz. Jeśliby od razu po likwidacji ogródków przystąpiono do zrobienia spacerniaka, to pracy nie byłoby dużo, tylko porobienie ścieżek. Szerokich trój poziomowych ścieżek. Teren sięgający lasu, cały ogrodzony z pięknymi schodami – wszystko poszło w ruinę. A za tę ruinę opłaty wnosić trzeba. Poprzednia dyrektorka to nawet oddzieliła ogródki dodatkowym płotem, na zasadzie – niech sobie mają. To są skutki braku Samorządu Mieszkańców, który by doradził. Taki konwent seniorów. Nasza szefowa wybrała obstawienie się karierowiczami, którzy nie myślą ani o mieszkańcach ani o mądrym rządzeniu. U nas nie szanuje się nikogo i niczego. Wywiozą ludzi przed budynek, postawią wózki na betonie i myślą, że to jest opieka. Co z tego, że nad głowami są parasole, ale pod nogami nagrzany beton. A to nasze atrium, jak sama nazwa wskazuje to jest pomieszczenie okolone budynkiem. W nim się chodzi jak w kieracie; żeby pochodzić 10 minut trzeba klomb obejść około 10 razy. Jak ktoś zapali papierosa to dym roznosi się po całym atrium. To nie są warunki na spacery. Kwiatki owszem są ale pod nogami beton. A mogło być tak pięknie.

Przegląd bloga pod kontem opieki w DPSie.

,Przegląd rozpoczęłam od Części II rozdziału 2, czyli od końcówki pracy poprzedniej dyrektorki i początku pracy nowej. Ta końcówka to tylko pół roku, a w ramach ” opieki ” działo się bardzo dużo. Np. doprowadzenie do bankructwa finansowego pana Zygmunta Marczew. Pan Marczew. był człowiekiem niepełnosprawnym fizycznie a dyrekcja złapała się za jego finanse jakby był upośledzony umysłowo. Mam pełną dokumentację starań pana Marczew. o odsunięcie dyrekcji Domu od jego finansów. Nic nie pomogło. Wpłacił swoje pieniądze do naszego depozytu, duże pieniądze za wiele lat pracy podczas wojny, w Niemczech; emerytura wpływała co miesiąc bezpośrednio do depozytu a on nie miał nic do powiedzenia. Jak zmarł, to żeby nie Antoś – nasz mieszkaniec, pan Marczew. nie miałby nawet nagrobka . Antoś za wcześnie zaczął rozrabiać i Dyrekcja Domu w pośpiechu załatwiła mały dziecięcy pomnik a faktura opiewała na czterokrotnie wyższą cenę.

Drugą osobą którą nasza Dyrekcja „opiekowała się szczególnie troskliwie” był pan Eugeniusz Łazic. Znęcano się nad tym człowiekiem bez żadnych zahamowań. Upadlano go na każdym kroku. Serce nie wytrzymało tej ” opieki ” pan Eugeniusz zmarł na zawał serca na oczach kilkudziesięciu osób, podczas zebrania na którym znęcano się nad nim szczególnie, a którym kierowała p. dyrektor i siostra przełożona, jednak pomocy mu nie udzielono.

Trzecia osoba która była pod ” szczególną opieką” to pani Maria. Tak się nią zajmowano, że popełniła samobójstwo. Tłumaczono, że miała depresję, że trudno było ją upilnować. Jeśli w DPS nie ma osób umiejących zajmować się ludźmi chorymi na depresję to takich ludzi nie należy przyjmować . Był zatrudniony psychiatra, ale w DPS psychiatra to pomocnik w niszczeniu nie w leczeniu ludzi. Pani Maria powiesiła się w swoim pokoju.

Po przeczytaniu kilku rozdziałów pamiętnika uświadomiłam sobie, że nie tylko ja byłam całymi latami nękana, poniżana, napastowana. Na de mną znęcano się ponieważ nie otrzymano mojego mieszkania w brew życzeniom. Pan Zygmunt miał za dużo pieniędzy i nie miał rodziny. Pan Eugeniusz założył Zrzeszenie Osób Poszkodowanych przez DPSy. Dlaczego tak postąpiła pani Maria to nie wiem. Była jeszcze pani Lodzia która ogłosiła strajk głodowy bo nic jej się nie podobało w tym Domu. Każdy kto zgłaszał jakiekolwiek pretensje to już nie miał życia do końca swoich dni. Obecna dyrektorka przyczyniła się do zatruwania życia : Witkowi, Antosiowi, Justynowi, Irenie – koleżance Justyna. Pani Tamarze, Józi i Krysi, których eksmitowała z ich ulubionych pokoi w brew ich woli. No i tragicznie pomogła w wykończeniu pani Kown. którą w kaftanie bezpieczeństwa odwieziono do szpitala psychiatrycznego, gdzie ordynatorem był zatrudniony u nas psychiatra. Córka tego samego dnia zabrała ją do domu, była pewna, że coś mamie podano; mama nigdy tak się nie zachowywała – mówiła córka.

Znam ból nękania i nie dziwię się, że ludzie nie wytrzymują. To tylko ja mam kamienną wytrwałość i cały czas pokazuję tym niby ludziom ” gdzie babcia koszyk nosi „. Przecież za mnie się brały same szychy od dyrektorów MOPSU, po dyrektorkę Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej, Prezydenta Miasta, obie dyrektorki naszego DPSu, pielęgniarki na czele z siostrą przełożoną, lekarz psychiatra, personel średni naszego Domu i kilka zdeprawowanych mieszkanek – i co, i nic. Dalej robię swoje a gnębicieli uważam za karłów ludzkich. Wszystkie te karły to nasi ” opiekunowie ’.

Jeszcze tak dla uśmiechu. Wczoraj zaczepia mnie nasz Zygmunt i swoim starym zwyczajem mówi mi ile ma lat i że jest kawalerem. To jego stara śpiewka – Danusia, ja mam 67 lat – mówi Zygmunt. A ja mam 80 – odpowiadam. Zygmunt aż usiadł z wrażenia na podłodze – 80, to ty jesteś bardzo stara, Boże, taka stara to była tylko moja mama a ona już dawno nie żyje.

Prawda to czy fałsz

Spotykam p. Gienię a ona z radością informuje mnie, że dowiedziała się o możliwości wychodzenia z Domu przez drzwi z dolnego pawilonu – a jest to wyjście o które walczymy. Drzwi mają nam otwierać nasze opiekunki albo pokojowe. W niedzielę sprawdzam – prawda to czy fałsz – niestety fałsz. Może dlatego, że to niedziela tak więc poczekamy do poniedziałku.

Piszecie dużo o moim gronkowcu, że miałam szczęście, że ktoś mi powiedział i że ja chodzę i że sama mogłam tym się zająć, przecież mógł mi on zniszczyć organizm doszczętnie. Jednak bardzo mnie martwi fakt, że tego cholernego gronkowca nabawiłam się jak cały nasz Dom był w rzekomym reżimie sanitarnym. Nawet ćwiczyłam na balkonie, nie wychodziłam nigdzie. Gronkowiec dostaje się do organizmu przez pokarm, dotyk, drogą kropelkową, jest w glebie, w wodzie, zostaje na różnych przedmiotach. Mógł być wszędzie, jednak mimo wszystko ktoś musiał mi go zafundować. Posiłki podawane były przez osoby nie koniecznie przestrzegające ten reżim. Był również jakiś czas, kiedy posiłki były przywożone. Ciekawa jestem czy Pan Doktor powiadomił SANEPID o przypadku gronkowca. ( Dwie chore osoby na zakaźną chorobę to już epidemia, nie wierzę, że chora byłam tylko ja ). Chyba jednak nie powiadomił, bo to trochę za późno. Wiele osób już w tym czasie zmarło. Nie wiadomo czy nie przy pomocy gronkowca, czy on nie przyspieszył tego odejścia. Mimo swoich 80 lat mam jednak bardzo silny organizm no i nie złe myślenie, choć do koła słyszymy, że jesteśmy głupi i zapominający. To już nie pierwsza diagnoza którą sobie sama wystawiłam a specjaliści potwierdzili. Nasz lekarz nie ma dla nas czasu. Przyjmuje raz w tygodniu a przecież w tym Domu mieszkają sami chorzy i starzy ludzie. Z nami bez przerwy coś się dzieje.

Dopiero po kilku dniach wybrałam się do Działu Socjalnego, żeby wyjaśnić sprawę wychodzenia z naszego Domu, w dowolnie wybranym czasie, przez drzwi z dolnego pawilonu. Z tego co usłyszałam wnioskuję całkowity brak szacunku do ciężko pracujących ludzi w naszym DPSie. To dowolne wychodzenie dotyczy wyłącznie dni roboczych – od poniedziałku do piątku w godzinach pracy, czyli od 7 do 15 w sobotę i niedzielę nie powinno nam się zachciewać żadnych spacerów. O wyjście w dni powszednie możemy poprosić pracowników socjalnych, opiekunkę lub pokojową która jest na naszym rewirze i oni ” chętnie ” nam te drzwi otworzą. Nikt z nas, waszych podopiecznych, nie ośmieli się prosić nikogo o taką przysługę, ponieważ po klucze od tych drzwi pracownik musiałby wspiąć się trzy piętra wyżej, albo jechać dwiema windami; przejść przez cały labirynt korytarzy i wrócić taką samą drogą zostawiając na ten czas swoje obowiązki, a jest ich huk. Jak spytałam panią kierownik socjalną czy te klucze nie mogłyby znajdować się na stałe w kantorku przy tych właśnie drzwiach, to usłyszałam, że w żadnym wypadku. Czyli, że sprawa pozostaje bez zmian ponieważ my w przeciwieństwie do dyrekcji DPSu, szanujemy pracę ludzi ciężko pracujących i nie będziemy dokładać im roboty, a nas chcących korzystać z tych drzwi jest około15 osób. Trzeba nie mieć za grosz wyobraźni żeby wpaść na pomysł ganiania pracowników po budynku. Taka niestety, jest filozofia naszej kadry kierowniczej w stosunku do nas podopiecznych i do swoich podwładnych – niby mamy wszystko co trzeba, a jednak tego nie mamy. Dają nam to czego wziąć nie możemy.

Od Pani kierownik usłyszałam jeszcze, przypomnienie, że to jest Dom Opieki, nie mieszkanie socjalne. Że przychodząc tu wypełnialiśmy dokumenty świadczące o tym, że wymagamy całodobowej opieki. Nic to, że ta opieka polega wyłącznie na zamknięciu nas i na różnych zakazach.

W następnym wpisie pozwolę sobie na przypomnienie jak ta opieka wyglądała przez wszystkie lata kiedy tu mieszkałam; a w związku z tym muszę przewertować cały swój pamiętnik. Dobrze, że go mam przynajmniej nic nie ulegnie zapomnieniu.

Odpowiedź na pismo…

Jak zwykle odpowiedź na pismo dotyczące wypuszczania nas przez „nowy pawilon” czyli z ominięciem niebezpiecznej jezdni, przyszła na tak zwany ostatni gwizdek. Jak ludzie zaczepiali mnie pytając czy dostałam odpowiedź to mówiłam – poczekajcie cierpliwie ponieważ odpowiedzi przychodzą zawsze na ostatnią, możliwą chwilę. Chyba przez ten czas pisma nabierają mocy a odpisujący ważności. Odpowiedź usatysfakcjonowała mnie tak pół na pół. To będzie taka sama sytuacja jak teraz- szukanie chętnych którzy nam te drzwi otworzą, a w sobotę i niedzielę chętnych będzie brak bo nawet ludzi do pracy brakuje; ale ponieważ nacisk kładłam na niebezpieczeństwo chodzenia jezdnią to już po niej chodzić nie muszę. Pewnie już w ogóle chodzić nie będę. Pożyjemy, zobaczymy. Myślę, że to będzie wyglądało jak łapanka – złapiesz opiekunkę to wyjdziesz z domu, nie złapiesz to nie wyjdziesz.

Ty, Danusia to chociaż masz komu się poskarżyć – mówi Franuś. Masz tego swojego bloga i wszystkie żale w nim wyłuskasz, a reszta mieszkańców nie mają do kogo pójść na skargę. Nikogo nie obchodzimy. Nikt dla nas nie ma czasu. Podczas choroby Marianny opiekowałem się nią – mówi Franuś. Ona chyba miała udar bo straciła mowę. Nikt się tym nie zainteresował. Pomagałem jak mogłem ale przykro, że tak jest w Domu Opieki. Na szczęście Marianka wyzdrowiała, jestem z siebie dumny – mówi Franuś. Do tej rozmowy dołączyła Małgosia – jesteśmy traktowani jak zło konieczne, bo przecież jesteśmy głupi i nagminnie zapominamy o tym, że wszyscy tak bardzo nam pomagają. Ostatnio była jakaś impreza przed budynkiem – mówi Małgosia. Widziałam jak terapeutki podchodziły do ludzi i coś szeptały na ucho. Później dowiedziałam się, że tak właśnie są zapraszane wyjątkowe osoby. Jak poruszyłam temat pytając – dlaczego mnie nikt nic nie powiedział o tej imprezie, to usłyszałam – na pewno mówiono pani, tylko pani zapomniała. Dla mnie zabrzmiało to jak obelga.

Ja ostatnio również musiałam sama zadbać o swoje zdrowie, ale ponieważ nie zapominam o tym, że trzeba z ludźmi rozmawiać, to po nitce do kłębka postawiłam sobie diagnozę a lekarz zajął się resztą. Otóż, od czasu otrzymania szczepionki na covid zaczęłam odczuwać różne dolegliwości. Najpierw myślałam, że mam jakąś alergię, cholernie swędzącą pokrzywkę. Lekarz w związku z tym był u mnie dwa razy. Wypisywał leki. Nic nie pomagało. Na szczęście kategorycznie odmówiłam przyjmowanie sterydów. Moją terapią był prysznic dwa razy dziennie i smarowanie się różnościami. Jak się zorientowałam, że po prysznicu na kilka godzin jest okey, to stwierdziłam, że to nie alergia tylko zrobiła się u mnie skóra atopowa. Smarowidła na tę dolegliwość pomogły, czyli oliwka dla niemowląt. Przy tym wszystkim zaczęłam mieć duże problemy z oczami. U nas prawie wszyscy cierpią na suchość oczu albo na ropienie. Ponieważ trwało to miesiącami i było coraz gorzej, poprosiłam o wizytę u okulisty. Termin – ponad pół roku. Córka wytłumaczyła mi, że takie terminy są na badanie wzroku a nie podczas choroby. Podpowiedziała mi żebym poszła na SOR okulistyczny. Jedna z naszych opiekunek ( dziękuję jej za to bardzo ) podpowiedziała mi żebym zbadała wysięg z oczu. To się robi prywatnie, ale nie drogo i warto. Wyniki są niemalże natychmiast. Z tym wynikiem idź na SOR – powiedziała mi opiekunka. Okazało się, że od kilku miesięcy gronkowiec pustoszy mój organizm. Wynik wykazał chorobę ale i podał spis leków, które mi na tę chorobę pomogą. Tak więc SOR nie był mi już potrzebny. Z takim opisem choroby wystarczy nasz lekarz internista, który przeanalizował wszystkie moje dolegliwości z ostatnich kilku miesięcy i dobrał odpowiednie antybiotyki. Jestem na tej terapii antybiotykowej dopiero cztery dni, a mam być siedem, także jeszcze nic na ten temat powiedzieć nie mogę, ale jestem dobrej myśli.

Chwasty pod oknem.

Po ostatnim wpisie dostałam mnóstwo komentarzy różnej treści . Jedni pisali, że za odważnie wypowiadam swoje poglądy, inni, że nawet jakby nie grzecznie. Kochani, jeśli człowieka coś zdenerwuje to na ogół nie przebiera w słowach. To co napisałam to było bardzo grzeczne w porównaniu z tym co chodzi mi po głowie. Przecież jeśli chodzi o mnie to p. Dyrektor tylko niszczy, udając, że pomaga. Radio, prowadzone przeze mnie zniszczyła w pierwszym miesiącu pracy u nas. ( Przykro mi ale ja nie zapominam wyrządzanych mi świństw ). Zrobiła wszystko żebym nie pisała do Kwartalnika – Głos Seniora, tworząc cenzurę która odrzucała moje artykuły. Moja psychika była niszczona ustawicznie nawet za pośrednictwem psychiatry – pożal się Boże. Mój ogródek był niszczony przez nie udzielani mi żadnej pomocy i przez złośliwy wandalizm, a on jak na złość kwitł i to bujnie. Wreszcie korona wirus ( sprzymierzeniec pani dyrektor ) mnie nie zniszczył mimo usiłowań ale pomógł w zniszczeniu ogródka. Z taką łapczywością zamknęła nas w Domu i ciągle nie wypuszcza choć twierdzi, że możemy wychodzić. Pewnie po każdym zniszczeniu czegokolwiek, rozpiera ją duma. Poprzednia dyrektorka zaczęła tę wojnę ze mną ponieważ nie dostała mojego mieszkania na które bardzo liczyła. Obecna po prostu przejęła po niej pałeczkę.

Pani dyrektor twierdzi, że możemy wychodzić z budynku kiedy chcemy. Nie prawda, przez dwie ostatnie soboty i w poprzednią niedzielę usiłowałam wyjść na spacer – nic z tego. Przez pół godziny czekałam aż ktoś się pojawi i otworzy mi drzwi, nie doczekałam się. Na żadnym korytarzu nie widziałam ani jednej pielęgniarki, opiekunki, czy pokojowej. Musiałabym chodzi po 150 pokojach i szukać. Tak więc ze spaceru nici. Ostatnio to nawet w piątek w południe nie mogłam wyjść z budynku. Napotkaną, ” na medyku ” pokojową poprosiłam o otwarcie drzwi a ona skierowała mnie do pielęgniarek. Dyżurująca pielęgniarka na prośbę o otwarcie drzwi, powiedziała mi, że jest zajęta pisaniem raportu i nie będzie tego przerywać. Nadmieniam, że tym pisaniem zajmowała się w gabinecie przy samych drzwiach wyjściowych. Ja nie wychodziłam na spacer tylko do Przychodni Lekarskiej – ale kogo to obchodzi. Żeby wyjść musiałabym odpowiednio wcześniej zaanonsować swoje zamiary, a u mnie to wyszło tak na szast prast. Na szczęście był to czas przyjścia do pracy drugiej zmiany opiekunek, tak więc dorwałam Danusię i wyszłam z budynku. Wracałam przez stołówkę, bo okazało się, że pielęgniarki nie mają kluczy od drzwi wyjściowych. NIE ŻYCZĘ NIKOMU TAK NIE UDOLNEJ DYREKCJI.

Opiszę teraz moją drogę do ogródka, co wyjaśni rezygnację z niego. Ogródek jest pod moim oknem a droga do niego wygląda następująco – muszę jechać windą dwa piętra wyżej, wyjść z budynku i z posesji, wejść na jezdnię którą muszę schodzić kilkaset metrów z górki a po wejściu ponownym na posesję muszę wchodzić pod górkę. To jest jednak nic w porównaniu z drogą powrotną. Po pracy w ogródku, zmęczona jak sto nieszczęść muszę wspiąć się pod górę idąc szosą, konkurując z prawem pierwszeństwa z samochodami na zakręcie. Mając dwa wyjścia z budynku bezpośrednio do ogródka, taki galimatias stworzono chyba specjalnie dla mnie. Cały marzec i kwiecień pracowałam w ogródku żeby doprowadzić go do wyglądu, bo przecież przez cały bity rok nie mogłam do niego wejść ani na moment. Pracowałam z przyjemnością ponieważ z dnia na dzień były widoczne efekty mojej pracy. W tym czasie byłam łaskawie wypuszczana drzwiami przy których jest winda która zatrzymuje się w moim ogródku. Niestety, jak już pisałam, ten luksus dotyczy miesięcy wczesnowiosennych i późno jesiennych. Od maja muszę zmienić godziny przebywania w ogródku ze względu na temperaturę, a wówczas nie ma kto otworzyć mi drzwi. Po południu czasem udaje mi się wyjść, niestety gorzej jest z powrotami, powroty są nie realne. Także odechciało mi się takiej wyprawy. Jakoś przeżyję chwasty pod oknem, w końcu odbieram je jako pomnik sławy i chwały.