Co leży mi na sercu…

Rosnącą we mnie z dnia na dzień, nienawiść do naszej dyrektorki. Ona na każdym kroku zatruwa nam życie udając, że pomaga. Nawet ci co odnoszą się do niej całkiem miło, bo inaczej oko w oko nie potrafią, jak są wśród swoich to nie zostawiają na niej suchej nitki. Cały czas chodzi o poniżanie nas i zmuszanie żebyśmy o wszystko prosili. Te cholerne drzwi – pozamykane jak w psychiatryku. Szanowna p. dyrektor ośmieliła się powiedzieć do Gieni, że mogłybyśmy – ja i Gienia, wychodzić na zewnątrz przez pokój Basi. Nie wstydzi się pani takich decyzji, przecież jest pani DYREKTOREM. Ja miałabym codziennie zakłócać komuś spokój. Mdłości dostaję jak pomyślę o takich decyzjach. Zanim pani cokolwiek powie, to proszę przemyśleć. I Gienia i ja korzystamy przy poruszaniu się z chodzików które niestety nie przechodzą przez drzwi balkonowe a bez chodzików żadna z nas z domu nie wyjdzie. Ale skąd to pani może wiedzieć, żeby to wiedzieć to trzeba interesować się swoimi podopiecznymi a nie tylko sobą. Już wielokrotnie po powrocie ze spaceru nie mogłam wejść jak człowiek do budynku tylko musiałam doszukiwać się sposobów. A od pani dyrektor słyszę – przecież każdy ma obowiązek otworzyć drzwi mieszkańcom. Każdy czyli nikt, bo ten każdy myśli, że ktoś inny może to zrobi i nie przerywa swojej pracy licząc na kogoś innego. A my jak te palanty stoimy pod drzwiami i psioczymy, na kogo? Na panią, pani dyrektor. Przez decyzję o zamknięciu drzwi wejściowych do budynku musiałam zrezygnować z ogródka. W ciągu jednej nocy ślimaki ( ich trzy gatunki ) i różne inne zarastwa, zżarły roślinki z 16 doniczek. Widziałam z balkonu jak ta menażeria właziła do doniczek, niestety zapobiec temu nie mogłam, wszystkie drzwi w budynku zamknięte a personel zajęty. Jak na drugi dzień zobaczyłam to spustoszenie w ogródku to decyzja była szybka, koniec z ogródkiem. Po 10 latach koniec. 14 doniczek przeniosłam na balkon a z ogródkiem niech się dzieje co chce. To będzie następny pomnik rządów pani dyrektor. Co z tego, że dostawałam nasiona, ziemię, nawozy i kwiatki; ogród wymaga stałej pielęgnacji. W moim ogródku można pracować tylko w godzinach popołudniowych inaczej słońce nie pozwala, niestety w tych godzinach nie ma kto otworzyć mi drzwi. Przed południem mogłam w ogródku pracować tylko w marcu i kwietniu, od maja musiałam zmienić godziny pracy. Ten mój kącik to cieplarnia, którą mam pod oknem a iść do niej muszę okrążając cały budynek z powodu tych cholernych, pozamykanych drzwi. Przez 10 lat kilkanaście ogródków naszych pracowników zaopatrzyłam w różne sadzonki, bo u mnie wszystko rosło jak na drożdżach, a teraz … został tylko pomnik dla pani dyrektor, czyli chwasty i kikuty objedzonych roślin.

Cud

W piątek rano, ( 4 czerwca ) ćwiczę jak zwykle w atrium, co widzę, idą do mnie dwie panie. Myślałam, że chcą ze mną ćwiczyć, a one mają do mnie prośbę. Cóż to za prośba nie cierpiąca zwłoki, że trzeba o niej mówić już o 7 rano. Byłam autentycznie zdziwiona ponieważ jedną z pań była pani Gienia, która swego czasu, jak mnie zobaczyła to uciekała gdzie pieprz rośnie. Żeby nie powiedzieć mi dzień dobry albo przypadkiem nie odpowiedzieć na dzień dobry to wpadała do pierwszego lepszego pokoju i czekała aż przejdę. Gienia zamieszkała w naszym Domu w okresie kiedy ja byłam najbardziej gnębiona i każdy kto zamienił ze mną choć słowo był również gnębiony. Nie wiem kto ją tak do mnie nastawił i co jej powiedział, ale bolało mnie to bardzo. A tu proszę – pani Danusiu, mówi Gienia, załatwi pani samochód na rynek. Nie rozumiem dlaczego z tym do mnie. Nie planuję żadnego wyjścia na rynek, niczego nie potrzebuję a po za tym dzisiaj nie ma nawet kierowcy. Jest długi weekend nie ma wielu pracowników łącznie z panią Dyrektor. Pani Danusiu nam bardzo zależy żeby to było dzisiaj, a kto jak nie pani. Jak trza to trza; zaraz po śniadaniu poszłam do sekretariatu żeby wybadać sprawę a tam pani kier. socjalna i od pierwszego słowa wszystko na tak. Zupełnie nie rozumiałam co się dzieje, ani tego, że prośba była skierowana do mnie ani tego, że w jednej sekundzie wszystko było załatwione pozytywnie. Czyż nie cud? Fama się rozeszła i już od poniedziałku sypią się prośby – załatw samochód i na ten piątek. Ludzie, dlaczego ja, przecież jak słyszę to mówić umiecie, wystarczy z tą prośbą od razu do socjalnej i po temacie. Od kont poznałam życie w DPSie to myślę, że czeka mnie jakaś niespodzianka, nie wierzę w takie zmiany bez powodu i to na wszystkich frontach.

A w atrium, każdego dnia przybywa coraz więcej nie upierzonych pisklaczków. W piątek przybył jeden, w sobotę była ich trójka a w niedzielę już piątka. Niestety są to pisklęta nie lubianych ptaków – sroki. Może obcowanie z młodymi kosami zmieni ich pogląd na życie. Kosy są już starsze o dwa tygodnie, fruwają w koło małych sroczek, nawet już próbują śpiewać, a pisklę sroki w odpowiedzi tylko skrzeczy, ale jak ostro. Trójka bardzo szybko odfrunęła a dwoje pisklaczków siedzi przytulonych do siebie. Zrobiłam im zdjęcie z bardzo bliskiej odległości. W ogóle nie boją się ludzi. Natomiast dorosłe sroki są postrachem innych zwierząt. Widziałam kiedyś jak sroka porwała ze stawku, maleńką kaczuszkę, jak kot widząc, że sroka wyjada mu z miski przysmaki nie śmiał ingerować bo wiedział co sroki potrafią. One żyją bardzo stadnie, choć tego nie widać, jak jakaś sroka wyjada coś z miski kota lub psa, całe stado srok czai się na drzewie, nie daj Boże jakiś zwierzak zechciałby się pozbyć intruza to już byłoby po nim, zadziobałyby. Zwierzęta o tym wiedzą i nie ryzykują. A u nas w atrium jedzą i piją z tej samej miski wszystkie ptaszki. Ale przy okazji strasznie brudzą. We wtorek, wszystkie maluchy odfrunęły w świat.

Będąc na rynku kupiłam dla Jadzi JEL. tygrysią maść przeciwbólową – od ruskich. Jadzia ma od lat nerwobóle policzka, na które działa tylko ta maść. Nie pamiętam jak wpadłam na to, że ta maść działa, ale wiem, że działa i po kilku ruchach masażu policzka, Jadzia przestaje płakać tylko się uśmiecha ze słowami – już nie boli. Śmiejemy się wówczas, że mam ręce które leczą. Do takiego masażu Jadzię przygotowuję – staram się żeby wygodnie usiadła i w miarę możliwości zrelaksowała się, a ja udając Kaszpirowskiego zaczynam liczyć: adin, dwa, tri i nagle słyszę – już nie boli. Nie pomagają dla niej ani tabletki ani zastrzyki tylko ta maść i relaks który jest nie zbędny przy leczeniu nerwobólów a na stworzenie takiej relaksującej sytuacji nikt u nas nie ma czasu. Niestety, w związku z tą maścią miałam kilka nieprzyjemnych incydentów. Po raz pierwszy miało to miejsce już parę ładnych lat temu i to brzydkie zachowanie wówczas terapeuty, opisałam na swoim blogu. Teraz, dwukrotnie poznałam pazerność i chciwość pracownic, które zaczęły robić machlojki w związku z tą maścią, która kosztuje zaledwie 6 zł, co dla nich pewnie stanowi bogactwo przez które owe pracownice gotowe były upodlić się. Pierwszy raz miało to miejsce pół roku temu jak udało mi się, mimo kwarantanny, zdobyć tą maść. Poprosiłam jedną z opiekunek, żeby przekazała ją Jadzi ponieważ ja po powrocie z miasta będę w izolacji. Zaznaczyłam żeby nie brała żadnych pieniędzy, jak skończy mi się izolacja to rozliczę się z Jadzią. Opiekunka owa, pomyślała sobie, że izolacja to 10 dni to obie staruchy o tym zapomną ( przecież stare i głupie ), wzięła te mizerne 6 zł. od Jadzi ale dla mnie ich nie przekazała. A tu starucha ma pamięć i pieniążki trzeba było oddać. I tak owa opiekunka jest u mnie na indeksie. Teraz, dla odmiany pieniążki dla mnie pokojowa zostawiła ale maść zginęła. Przeszukałam każdy kąt, nie było. Raptem znalazło się puste, stare pudełeczko, po maści sprzed roku, a pokojowa i opiekunka zaczęły tłumaczyć, że Jadzia sama się smarowała i zużyła całą maść. Jadzia ma niedowład rąk i nie sięgnie sama do czoła, nie mówiąc o tym, że smarując musiałaby wykonywać ruchy a ona tego nie zrobi. Po za tym, drogie panie, na ostatnich dwóch pudełeczkach była napisana cena a tu jej nie ma. Nie będziemy pani słuchać – odpowiedziały pracownice. Jesteście dwie wstrętne baby, a jedna z nich w rewanżu – za to pani jest piękna. Takie pracownice powinny wylatywać z hukiem z pracy, a one niczego się nie boją, ponieważ u nas to jest norma. Jak jeszcze raz coś podobnego się powtórzy to bez skrupułów chamstwo wymienię z nazwiska.

Dla złodzieja to każda skradziona rzecz ma wysoką wartość, nawet te głupie 6 zł. Przypomniało mi się, jak za rządów poprzedniej dyrektorki, okradziono z pieniędzy i dokumentów Janeczkę – farmaceutkę, to dyrektorka zamiast zrobić dochodzenie i zorganizować pomoc, to zaproponowała jej od siebie prywatną pożyczkę w wysokości 7 zł. bo bidulka tylko tyle miała. Pisałam o tym na blogu.

Otwórzcie nam drzwi!

W dniu 1 czerwca doręczyłam do sekretariatu DPS pismo dotyczące otwarcia drzwi w „nowym pawilonie” . Pismo było skierowane do p. Dyrektor, ale z poinformowaniem o problemie inspektora BHP w\m i to wszystko za potwierdzeniem odbioru. Nie bardzo wiedziałam czy powinnam powiadamiać o tym BHP- owca , ale przecież pismo dotyczyło naszego bezpieczeństwa. Nie tylko mieszkańców ale i personelu. Nie każdy przyjeżdża do pracy samochodem. Ci co jeżdżą autobusami to żeby dojść do DPS muszą wspiąć się pod górę i idą z duszą na ramieniu, bo a nuż coś wyskoczy z za zakrętu. Personel chodzi w różnych godzinach do pracy; przez 8 miesięcy w roku jak zaczynają czy kończą pracę to jest ciemno. Przypomnę, że ostatnio zlikwidowano połączenie autobusowe z naszym DPSem. Jak znam życie to p. Dyrektor nie będzie walczyć o to udogodnienie dla swoich podopiecznych i podwładnych ponieważ układy z Prezydentem Miasta są dla niej ważniejsze. Zabrać nam można wszystko ale żeby coś dać to już gorzej. W piśmie poruszałam sprawę bezpiecznego wyjścia z budynku wychodząc przez nowy pawilon na znajdujący się tuż przy furtce chodnik, o który walczyliśmy kilka lat po to żeby dostęp do niego odebrała nam nasza dyrekcja. W piśmie przypomniałam o tym, że ulica po której muszą teraz chodzić mieszkańcy i pracownicy, jest ulicą przeznaczoną wyłącznie dla pojazdów – nie ma poboczy. A nawet dla pojazdów może stwarzać niebezpieczeństwo ponieważ jest umiejscowiona na dość wysokiej górce i na zakręcie. To nie wszystko, zakole drogi stanowi las, a las to zwierzęta. Przypomniałam o bardzo poważnym wypadku jakiemu uległa pracownica DPS. A jak to wszystko przeczytałam, to pomyślałam, że ten kto kieruje na taką ulicę starych ludzi, i w ogóle ludzi, to nie ma za grosz wyobraźni.

Jak pismo to wręczyłam panu od BHP, miał bardzo zdziwioną minę. Byłam pewna, patrząc na jego minę, że tego jeszcze nie było żeby mieszkaniec miał do niego jakąś sprawę – cóż on może? Przecież pracownicy DPSu są od wykonywania poleceń nie zabierania głosu na jakikolwiek temat. Wytłumaczyłam więc, że ponieważ na piśmie jest notatka o powiadomieniu pana, to pewnie pani Dyrektor będzie chciała z panem rozmawiać a w związku z tym chciałabym żeby pan był przygotowany do tej rozmowy. Żeby zdążył pan przeanalizować temat, czy machnąć ręką czy jednak uzmysłowić czym grozi taka postawa.

Idąc korytarzem naszego Domu, rozmawiam ze współtowarzyszką niedoli o tym, że jedna z najlepszych pielęgniarek odchodzi z pracy. Obie wyraziłyśmy na głos swój żal, słowami – wielka szkoda. Z za pleców usłyszeliśmy głos – jaka szkoda, niech się dziewczynie wiedzie; wszędzie będzie jej lepiej. Fakt, u nas nie docenia się dobrej roboty, właściwego podejścia i troski o podopiecznych. U nas, im jest gorzej tym lepiej. Nie wychylaj się tylko bądź posłuszna. Wręcz rygorystycznie posłuszna, a nie zginiesz. Odchodzi też z pracy jedna z najlepszych opiekunek. To będzie ogromna strata dla podopiecznych. Ona jednak odchodzi na emeryturę. Marysię, bo o niej mowa, nie jest w stanie zastąpić nikt, to opiekun z powołania, wiem o czym piszę, Pani Marysia jest jeszcze moją opiekunką a jest nią od kilku lat.

No i jeszcze jeden temat, niestety wstydliwy – kradzież. Ludzie ciągle mówią o tym, że coś im ginie a w odpowiedzi słyszymy – stare i głupie. Zapominają i zmyślają. Słyszymy też, że jesteśmy dla nich – czyli dyrekcji – wszyscy tacy sami i jeśli nam się coś nie podoba to nie musimy tu być. Pomimo to, że zginęła mi w pralni nowiutka i droga podkoszulka, to nie bardzo wierzyłam w te kradzieże. Jak moja sąsiadka z Radiowej mówiła mi o tym, że wszystko co najlepsze jej poginęło, również słuchałam o tym wierząc tak pół na pół. Ale jak Iwona poprosiła żebym zajrzała do jej szafy a w niej zobaczyłam pustkę, to uwierzyłam we wszystkie kradzieże. Od lat podziwiałam ubiory Iwony. Były jakieś inne, wyjątkowo piękne. W każdym ubiorze było coś co przyciągało wzrok. Nie raz zaglądałam do jej szafy, żeby zobaczyć coś nowego i innego. Iwonie ostatnio zmieniono pokój. Podobno zamiana zawsze wiąże się ze zginięciem najcenniejszych rzeczy. Już na początku pandemii bardzo ciężko zachorowała na ten nieszczęsny COVID , a jest to osoba chora na SM . Leżała dość długo w szpitalu w stanie krytycznym. Było pewne, że z tego się nie wyliże. A tu cud, Iwona wraca ze szpitala. Przeniesiono ją na tak zwany medyk. Ale jak obejrzałam jej szafę i komodę, to prawie nie było co przenosić. Z dwóch komód wystarczyła jedna, a w szafie pustki. Zawsze, wszelkie kradzieże odbywają się podczas przeprowadzki, to słyszałam wielokrotnie. Przy przeprowadzce pracuje wiele osób i wówczas winnych brak. Konsekwencji nigdy się nie wyciąga bo ryba u nas jest zepsuta od głowy.

Spacerkiem po Zatorzu.

Pochodziłam trochę po naszej dzielnicy – Zatorzu, dzielnicy na której jest nasz Dom i moje stare podwórko; czyli po moich starych i nowych „śmieciach”. Tak więc chodząc wśród samych swoich, zdziwiło mnie zadawane kilkukrotnie pytanie, przez spotykane osoby, o Witka, naszego mieszkańca, który zmarł podczas Covidu. Jedni pytali o niego jako o bohatera kilku moich wpisów, a inni bo dawno nie widzieli pana jeżdżącego elektrycznym wózkiem. Dziwiło to mnie ale i było miło, że ludzie zwracają na nas starych uwagę i pamiętają. Przecież Witek przyjechał do naszego miasta bezpośrednio do naszego DPSu, nikogo nie znał, a został zapamiętany. Dziękuję Wam za to.

Pytano mnie również o pana NIKT, jak sobie radzi bez swojej pani. Pan NIKT przez jakiś czas był cichutki, nie było go widać, widocznie przeżywał żałobę; teraz znów wcina się wszędzie i wszędzie go pełno, a jak mnie zobaczy to dostaje piany. Ale to jest nikt. Na miejsce pani NIKT, kreuje się jedna z mieszkanek. Nie interesuje ją pan NIKT, bo akurat o nim ma takie samo zdanie jak większość mieszkańców, ale pokazuje wszem i wobec swój brzydki charakter. Życiorys prywatny obu pań jest identiko. Jak NIOBE pochowały swoje dzieci, tyle tylko, że z rozpaczy zaczęły pić i stawać się złośliwe. Byłam pewna, że ludzie będący w tak tragicznej żałobie, kulą się w sobie, zamykają przed światem. Że z nimi trzeba bardzo delikatnie, żeby serca nie pękły z bólu; a tu okazuje się, że nie, w takich osobach narasta wściekłość na cały świat i nienawiść do ludzi. Kiedyś pracowała u nas pielęgniarka która po śmierci swojego syna stała się przywódczynią podłości wśród pielęgniarek. Zwerbowała w okół siebie jeszcze dwie pielęgniarki, które nazwałam – Hytler Yungen, brały dyżury nocne i hulaj dusza. Chwała Bogu z tych trzech została tylko jedna, to ta która tak mi podłączała tlen, żeby go nie podłączyć. Pani NIKT, której też już nie ma, słynęła z podłości i rządzenia wszystkimi. Jak sobie kogoś upatrzyła to robiła wszystko żeby wykończyć. Każda z tych osób upatrywała mnie jako cel do niszczenia. Chodzę z zadartym nosem patrząc na wszystkich z góry. Taka jest obiegowa opinia o mnie. Ale ja nos zadzieram przed padliną, żeby nie czuć smrodu. No bo jak inaczej nazwać osoby które same się upadlają żeby zrobić coś komuś na złość. Np. Felka, na moje grządki w ogródku nasypała spleśniałą kocią karmę licząc na to, że koty rozgrzebią mi świeżo wysiane kwiaty i w ten sposób dadzą satysfakcję Felce. Przecież koty to jej sprzymierzeńcy. Owszem grzędy trochę były rozgrzebane, ale jak koty wyczuły pleśń to grzebanie zaniechały. Tyle tylko, że ja miałam dość dużo dłubaniny wybierając karmę z ziemi. Wczoraj, w atrium, gdzie za cały kwiatostan odpowiada Felka, nachyliłam się nad klombem żeby spod krzaczka wybrać dwie małe doniczki, już nie potrzebne Felce a mnie tak. Usłyszałam potworny wrzask i obelgi. Czyli, że Felka przez całe 50 minut mojego pobytu w atrium obserwuje mnie. Nie patrzyła do końca co ja zrobię, od razu podniosła wulgarne larum. Była pewna, że to zemsta za kocią karmę. Ja podniosłam rękę do góry, żeby pokazać jej po co sięgnęłam. A to możesz, usłyszałam. Jaka łaskawa a przecież 50 % doniczek jakie ma to dostała ode mnie, jak bym zechciała zwrotu to w atrium nie było by tak pięknie ani na jej balkonie.

Spotykani podczas spaceru pracownicy uczyli mnie jak mam się zachować wracając z miasta do Domu, żebym nie musiała czekać na łaskawość otwarcia drzwi. Kochani bardzo Wam dziękuję ale pisząc o trudnościach dostania się do Domu chcę uzasadnić konieczność otwarcia drzwi w nowym pawilonie i ponowne korzystanie z czipów. Mam zamiar poważnie zająć się tą sprawą. Nie może tak być, że My musimy podporządkowywać się głupim pomysłom. W związku z tym napiszę do pani dyrektor pismo uzasadniające nasze racje nie jej.

Sprawdzam

tę naszą wolność. Otóż, jak dla mnie ( niestety chyba tylko dla mnie ) to z wyjściem z Domu problemów nie ma, ale te nieszczęsne powroty. Przecież nikt nie siedzi przy drzwiach, nie ma portierów. Każdy pracownik jest czymś zajęty a tu mieszkaniec cały szczęśliwy, wracający z miasta, czyli z wolności, naciska na dzwonek i odrywa od pracy. Nie zawsze można od tej pracy oderwać, są różne sytuacje i my mieszkańcy o tym wiemy, dyrekcja chyba o tym nie wie, albo po prostu z tym się nie liczy. Ogłoszono dobrą nowinę i szlus. Ja np. po powrocie siadam na ławce przed Domem i czekam aż ktoś będzie wchodził czy wychodził to i ja przy okazji się załapię. Dzwonków z których korzystamy nikt nawet nie słyszy. W każdym razie ta nasza wolność nie jest tak do końca przemyślana. Wiele osób skarżyło mi się, że nawet wyjść nie może. To wszystko jest na zasadzie – kombinuj, może ci się uda, bo my dyrekcja pomysłu nie mamy. Jedna z mieszkanek określiła Panią Dyrektor nie jako osobę decyzyjną a jako asekurantkę, która wszystkiego się boi i tak na wszelki wypadek nie ryzykuje. Moim zdaniem ryzykuje i to bardzo wypuszczając i wpuszczając nas głównym wyjściem; idąc z tego wyjścia gdzie byśmy nie szli to zawsze musimy iść ulicą. Ulicą, która nie ma nawet żadnych poboczy. Nas starych ludzi wypuszcza się na ulicę, czyli prosto pod koła samochodów. Całkiem nie dawno jedna z młodych pracownic uległa bardzo poważnemu wypadkowi idąc tą przeznaczoną dla nas drogą. Pracownicy jeżdżą samochodami nic nie wiedzą na temat spacerów po ulicy. Przecież są drzwi wyjściowe z budynku prowadzące bezpośrednio na chodnik, jednak nie dla nas. Ten chodnik został zrobiony dla naszego bezpieczeństwa. My sami o niego staraliśmy się. Ja będąc na Pobycie Dziennym pisałam pismo do Prezydenta w tej sprawie. Pisałam artykuły w naszym kwartalniku, który był wówczas czytany przez nasze władze. Dziś ten wywalczony chodnik jest nie użytkowany, my nie mamy do niego dostępu, chyba, że przejdziemy najpierw po ulicy. Jest dwoje drzwi którymi można wyjść bezpiecznie. To nie jest tłumaczenie,że różni ludzie są w posiadaniu czipów do naszych drzwi. Można zmienić kod a nowe czipy każdy mieszkaniec opłaci i musi za niego odpowiadać. Może przypomnę – Dom istnieje ponad 30 lat w tym przez lat 20 żyliśmy przy otwartych drzwiach – dosłownie przy otwartych – i wszystko grało. Obecna pani dyrektor najpierw nas zamknęła ( co bardzo brzydko mi się kojarzy) a po jakimś czasie wprowadziła „czipy ” korzystaliśmy z nich parę ładnych lat a teraz co, strach, przed czym? Przecież jesteśmy wyzwoleni z COVIDU. A bo jedni są odpowiedzialni a inni nie. Tak więc nagrodzić tych odpowiedzialnych. Pani dyrektor – strach przed zamknięciem, czyli utratą wolności jest jednym z powodów rezygnacji z pobytu w naszym Domu. Nikt nie chce oddawać swojej wolności, zostaliśmy bezprawnie ubezwłasnowolnieni. Dyrekcja musi nas wyzwolić od samych siebie.

Trochę siadłam na Panią Dyrektor a ona w stosunku do mnie jest nadzwyczaj miła. Dostałam, już dwukrotnie, kwiatki do ogródka i nasiona, i ziemię; a ja niestety pamiętam jak wszyscy dostawali kwiatki tylko nie ja. Nawet jak ja sama coś załatwiłam ( np. obornik i transport do niego ) to skradziono mi to. Obornik załatwiłam do wszystkich ogródków i wszyscy mieli tylko nie ja. Nikt się tym nie przejmował i ja nie miałam komu się poskarżyć. Teraz, Natalka robiła podchody – może bym coś napisała do kwartalnika, może do internetu na stronie naszego Domu ? NIE. Pamiętam dobrze jak powołałyście, na czele z obecną panią dyrektor, komisję cenzorów żeby odrzucała moją pisaninę. Bałbochwalcą nigdy nie byłam i nie upodlę się na stare lata. Pracownicy naszego Domu są wytresowani do posłuszeństwa, muszą robić to co im się karze i pisać tak żeby połechtać dyrekcję. Każdego, kto ma inne zdanie, wyrzuca się z pracy albo tworzy taką atmosferę, że sam odchodzi. Jak pod koniec ostatniego zebrania, pani dyrektor została i rozmawiała z grupką pań, to personel bardzo nieśmiało spytał – czy może odejść. A przecież były tylko po to żeby zająć się osobami z niesprawnością, ich już nie było, ale dryl wojskowy wśród personelu jest. Mnie to przeraziło; a gdy już zostało tylko kilka osób, pani dyrektor skierowała do mnie zdanie o utworzeniu Samorządu Mieszkańców, niestety bardzo dobrze pamiętam wszelkie oszustwa związane z wyborami i nie chcę mieć z nimi nic wspólnego, co najwyżej chętnie im się przyjrzę i opiszę na swoim blogu. Jeszcze jedna i zaskakująco niby miła rzecz dotycząca podejścia do mnie. Zechciałam kupić sobie nowy chodzik. Nie musiałam nawet wyjść z budynku jak wszystko co trzeba załatwiła p. Beatka i p. Michał. Powinnam się cieszyć, prawda ? A mnie przypomina się od razu świństwo odnośnie tego tematu. Jak to na polecenie siostry przełożonej zabrano mi mój chodzik spod drzwi i dano do użytku p. Franciszkowi, wówczas nowemu mieszkańcowi. On go trzymał w swoim pokoju i szukaj wiatru w polu. To nie było omyłkowe przestawienie z miejsca na miejsce, tylko przewiezienie go dwa piętra wyżej. To była złośliwość z premedytacją. I jak tu się cieszyć kiedy jak szydło z worka wyłażą dziesięcioletnie świństwa. Teraz to mam chociaż komu poskarżyć się – WAM kochani moi czytelnicy. Dziękuję WAM za to, to mi w zupełności wystarczy.

Czy wiecie, że…

ja nie wiedziałam dlatego teraz o tym piszę, może jeszcze ktoś nie wie. Chodzi mi o życie ptaków, Zupełnie nie dawno opisywałam awanturę dwóch samiczek, które szykowały sobie gniazdka do wylęgu młodych; to było zaledwie miesiąc temu, a tu patrzę coś mi się plącze pod nogami i to całkiem nie małe – pisklaczek tłuściutki. Musiałam poczytać skąd to się wzięło, tak szybko. Otóż, samiczka buduje sobie gniazdko na ostatnią chwilę. Przez dwa tygodnie wysiaduje jaja, później przez dwa tygodnie zajmuje się pisklaczkami w gniazdku, a po dwóch tygodniach – frrrrrr w świat. Maluch chodzi sobie i nie bardzo wie co ze sobą zrobić. Ludzi się boi, chowa się po kątach, ale mama obserwuje go z daleka. Pokierowałam jego ruchem tak, żeby schował się pod krzaczek nie za popielniczkę, to jego mama niemalże natychmiast przyniosła mu robaczka na śniadanko. Czytając dowiedziałam się również dlaczego jak przyniosłam zimą ziarna zbóż to one leżały nie tknięte prawie miesiąc. Otóż, kosy jedzą robaczki i drobne owoce. Tak więc do póki na krzaczkach były owoce ( a były ) to one nic innego nie chcą. Po za tym dowiedziałam się, że kosy żyjące w lasach mają w ciągu roku trzy lęgi, żyjące w mieście po cztery albo i pięć lęgów. Jeszcze jedna ciekawostka – kosy wędrowne, fruwające po całym świecie, znają znacznie więcej melodii do wyśpiewania. Są to tacy zbieracze folkloru. Kosy osiadłe, żyjące w jednym miejscu, znają dwie albo trzy melodie Ornitolodzy po śpiewie ptaków rozpoznają czy to ptak osiadły czy wędrowny.

Wracamy do spraw ludzkich. W piątek 14 maja mieliśmy spotkanie mieszkańców z Dyrekcją Domu. Pani Dyrektor cała szczęśliwa, że może ogłosić dobrą nowinę – możecie wychodzić, była zdziwiona, że po usłyszeniu tej nowiny nikt nie okazał radości. 14 miesięcy w zamknięciu zrobiło swoje. Dlaczego nikt się nie cieszył? A no dlatego, że o każde wyjście trzeba będzie prosić. Dyrekcja nie zdaje sobie sprawy jakie to jest upokarzające – prosić. To gdzie tu wolność – spytałam. Mam ogródek pod oknem a żeby do niego wyjść muszę prosić. Na myśl o tym proszeniu dostaję mdłości. A pani Dyrektor na to – no przecież chodzi tylko o poproszenie otwarcia drzwi. TYLKO ! Nie mogę wyjść kiedy chcę tylko wtedy jak będzie miał kto mnie wpuścić i wypuścić. Nikt nie siedzi przy drzwiach, trzeba się umówić na konkretny czas w jedną i drugą stronę. W niedzielę zechciałam skorzystać z tej naszej wolności i wyjść sama na spacer. Traf chciał, że miał kto mnie wypuścić, gorzej było z wpuszczeniem. Dzwoniłam przez pół godziny, na zmianę to do drzwi przy gabinecie pielęgniarek to do drzwi przy portierni – nikt nie słyszał. Chodziłam od drzwi do drzwi. Ja sobie poradziłam, znam wszystkie zakamarki Domu no i miałam trochę szczęścia a inni. Po takim powrocie już by nie ryzykowali z wychodzeniem na wolność.

Z tym naszym wychodzeniem sprawa ma się następująco. Należy wyrobić sobie legitymację potwierdzającą szczepienie i z tą legitymacją wychodząc do miasta zgłaszać wyjście i powrót. Rodziny które chcą nas odwiedzić również muszą mieć taką legitymację i wówczas mogą się z nami spotkać na wolnym powietrzu. Czy to zda egzamin, o to jest pytanie. I goście i my będziemy musieli podporządkować się możliwościom naszych pracowników. Od poniedziałku będę sprawdzała tę formę wolności na własnej skórze.

Nagrabiłam to teraz mam…

Dziękuję, że napisaliście do mnie, żeby nie te wpisy to nie zmobilizowałabym się do pisania. Pytacie dlaczego tak rzadko piszę, czyżby nie było o czym? A no nie ma o czym, nic się nie dzieje. Chyba, że jako wydarzenie potraktuję swoje wyjście na cmentarz, a to jest godzina drogi w jedną stronę. Oczywiście w ten czas są wliczone moje możliwości. Ale spacer bez nadzoru, to jest dopiero ulga dla psychiki. Fizycznie niestety zrobiłam wysiadkę i już więcej na taką wyprawę nie pójdę. To było trzy godziny na nogach, chociaż z odpoczynkiem na chodziku to jednak już ponad moje siły. Po tej wyprawie odpoczywałam dwa dni a w ranek po wyprawie, po przebudzeniu dziwiłam się, że żyję. Teraz znów muszę o każde wyjście prosić i nie mam na myśli wyjścia po za teren naszego ośrodka tylko o wyjściu do swojego ogródka. Już przecież trzeba rozsadzić aksamitki i astry, a przede wszystkim powyrywać mlecze i to już po raz trzeci. Wiem, że zezwolenie będzie, ale prosić trzeba.

Wiele osób pisało o pogodzie, że zimno, że kto to widział żeby 3 maja padał śnieg. Kochani w ubiegłym roku 12 maja śnieg obficie zasypał co się dało. Pisałam, że wielką czapą położył się na moich liliowcach, które już tworzyły pączki. Ta czapa leżała trzy dni. Wszędzie już śnieg stopniał a na moich liliowcach leżał.

Jeden z moich znajomych pisał o pieniądzach. Jego mama była mieszkanką naszego Domu, zmarła już 12 lat temu a on dopiero teraz dowiedział się, że są po niej jakieś pieniądze. Podałam mu numer telefonu pod który ma dzwonić w sprawach finansowych, bo przecież nie do mnie. Teraz każdy ma swoje konto o którym nikt z rodziny nawet nie wie. Kiedyś rodzina miała jedno konto – bieliźniarka w szafie – i wszystko grało. Teraz małżeństwo musi być bardzo zgodne żeby miało wspólne konto, bo ile jest osób w rodzinie tyle i kont bankowych, przecież już dzieci mają konta a jak coś chcesz załatwić to przez Sąd. Tak właśnie musi postąpić ów znajomy

.Jeszcze kilka słów o nabożeństwach majowych. 7 maja nasz ksiądz poprosił mnie żebym w sobotę 8 maja poprowadziła majową ponieważ on w tym dniu nie będzie mógł przyjść, a ogłoszenia na kilku tablicach informują. że majowe są od poniedziałku do soboty codziennie to lepiej nic nie zmieniać. Zgodziłam się bardzo chętnie. Mnie nie trzeba długo prosić żebym coś zrobiła. Majowe w naszym DPSie prowadziłam, z przerwami od 20 lat bo jeszcze będąc na Pobycie Dziennym. W tym roku majowe prowadzi ksiądz i to codziennie. W ubiegłym roku ksiądz nie mógł do nas przychodzić – covid – więc ja z czystym sumieniem tym się zajęłam. W poprzednich latach, poprzedni ksiądz nie prowadził majowych w dzień powszedni, więc mogłam robić to ja. Teraz poprowadziłam majową raz i dostałam po głowie. Jak kościelny usłyszał o co mnie prosił ksiądz, wściekł się i bez pardonu naskoczył na mnie z pytaniem – czy ja wiem, że tu jest kaplica i co to znaczy kaplica. ( Już wiem, bo dla mnie to już naprawdę kaplica ). Pani Felicja, szefowa od kwiatów kościelnych, z oburzeniem i na cały głos wykrzyczała – ta to się wszędzie wepcha. Pomyślałam – no tak przecież to ich terytorium i jest to jedyna okazja żeby mi odpłacić za obsmarowanie ich na moim blogu. Nie zważali, że ludzie, że kościół i że oni niby tacy święci. Pomyślałam – nagrabiłaś prababciu 102 to teraz masz za swoje. Ksiądz ich udobruchał. Kościelny obiecał, że otworzy kaplicę o czasie, że włączy mikrofony i w ogóle wszystkiego dopilnuje. Owszem kaplicę otworzył. Mnie kilkukrotnie przypomniał co to znaczy kaplica a mikrofony to tak włączył jak kiedyś, podczas mojej choroby covidowej, pielęgniarka podłączała aparaturę tlenową – tak włączała żeby nie było włączone. Obeszło się bez mikrofonów. To było na złość ludziom leżącym w pokojach, nie na złość mnie. No ale nie zawsze myślenie towarzyszy chęci zemsty. Kościelny – czyli pan NIKT i Felicja, demonstracyjnie wyszli z kaplicy. Do końca majowej zostali ci którzy chodzą zawsze tam gdzie ja robię jakieś spotkania z muzyką. Biję się w piersi – moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Szkoda, bo każdy z nas ma piękne hobby – Felicja kwiatki, kościelny porządek w kaplicy, ja muzykę, można by to połączyć z pożytkiem. a tak to znów przestanę chodzić do kościoła. Dzisiaj – w niedzielę, wytrzymałam w kościele tylko kilka chwil; grupka pań utyskiwała na swoje choroby. Robiły to głośno ponieważ siedzimy z zachowaniem odległości, tak więc cały kościół musiał tego słuchać. Przyszedł ksiądz, myślałam, że skończą się rozmowy jak na targu, a tu nic z tego, ksiądz zaczął opowiadać co mu się śniło. Ponieważ ani jedno ani drugie mnie nie interesowało to przeżegnałam się i wyszłam. Zdecydowanie to nie moja parafia.

Nie wiem o co chodzi…

Jak tak dalej pójdzie to nie będę miała o czym pisać. 10 lat nękania i wszystkiego na NIE, zniknęło, nie ma. Jest wszystko na Tak. Nie mogę w to uwierzyć. Miałam sprawę urzędową do załatwienia – proszę bardzo, samochód do dyspozycji i pani Danusia pojechała i załatwiła wszystko co trzeba. Bardzo chciałam wybrać się na cmentarz; ostatnio byłam tam w listopadzie 2019r. a już rok 2021 – pytam czy to jest możliwe? I co słyszę – tak, oczywiście pani Danusiu, proszę się umówić z kierowcą i on panią zawiezie. Ale wrócić chcę sama – mówię. Co słyszę – dobrze pani Danusiu. Tak więc zaraz po 3 maja pojadę na cmentarz. Chciałabym w tych dniach świątecznych – 1, 2, 3, maja – móc chodzić na spacery do lasu. Oczywiście pani Danusiu, sama czy z kimś? Z panią Małgosią, wychodziłybyśmy o godzinie 11 i wracały na obiad. Dobrze. Zepsuł mi się zamek w mojej ulubionej bluzie polarowej; pamiętacie może co to było jak pralnia zepsuła mi zamek od płaszcza zimowego, jak mnie wówczas traktowano – jak natręta którego trzeba się pozbyć. A dzisiaj, grzecznie po pańsku pani Renatka powiedziała, że sprawdzi tylko czy mają taki zamek i pomyśli co da się zrobić. Zamek taki mają, więc nie muszę kupować, jednak wszyje go dopiero za kilka dni jak wrócą z urlopu koleżanki. MOŻNA ? MOŻNA. Jeszcze mogłabym wymieniać mnóstwo takich drobiazgów ale wraz z rozpamiętywaniem miłych gestów wracają wspomnienia z podłości. Niby jest pięknie, ja niestety nie zapomnę tego co było. Nie tylko ja byłam gnębiona i poniżana przez 10 lat ale każdy kto się do mnie zbliżył. Ani wtedy nie zasłużyłam na takie traktowanie, ani teraz na taką łaskawość. Ludzie którzy zachowują się raz tak a innym razem inaczej, są nie stabilni emocjonalnie, a z takimi nic nie wiadomo. Odbieram te łaskawości na każdym kroku i jeśli są one od osób które zawsze takie były to jest mi miło, jeżeli natomiast uniżony w stosunku do mnie jest mój dawny gnębiciel, to dostaję mdłości. Jeszcze żeby tak ktoś zdopingował mnie do prowadzenia majowych; nie ma mojej Eli i nie ma kto pogonić mnie do roboty. A to maj przecież. Ksiądz poprowadzi majowe w kaplicy, ale tylko dla kilku osób. Osoby te muszą być zaproszone przez księdza, ja niestety zaproszona nie byłam, mimo, że sama miesiąc temu proponowałam oprawę muzyczną na Majowych. Nie to nie.

Byłam na dwugodzinnym spacerze po lesie i ledwie żyję. Bolą mnie wszystkie kości, jednak mimo wszystko jutro i pojutrze pójdę na pewno. Przynajmniej wiem, że jak będę wybierała się na cmentarz to o własnych siłach tylko w jedną stronę, w obie już nie dam rady. Bardzo opadłam z sił. Pocieszam się, że to osłabienie po covidowe, że mogę czuć się słabiej jeszcze przez kilka miesięcy. Bo jak pomyślę, że tak może zostać, ta moja niemoc, to trafia mnie szlak.

Aktualności i wspomnienia

Zacznę niby od aktualności a jednak od wspomnień, czyli od jubileuszu naszej Gazety, nie gazetki tylko Gazety naszego miasta. Dawno jej nie czytałam, kiedyś tak, bo to nasza regionalna. Czytałam ponieważ ciekawa byłam o czym lub o kim, piszą. Żal ścisnął mi serce; Boże, przecież ja znałam wszystkich dziennikarzy i tych z gazet i tych z radia i tych tworzących w naszym mieście telewizję, i tych co pisali i tych o których pisali, a teraz nie znam nikogo. Nie wiem dlaczego, ale przypomniałam sobie, jak zepsuł mi się telewizor, jeszcze taki lampowy, one dość często się psuły, idąc do pracy wstąpiłam do telewizji, powiedziałam o problemie prosząc, że jakby ktoś znalazł czas i mógł mi go zreperować to klucz od mieszkania zostawiłam pod wycieraczką. Jak jeszcze nie było telewizji to wpadałam do radia z podobnymi problemami. Te dwie instytucje znajdowały się w obrębie naszego wspólnego podwórka. Z drugiej strony również były dziwne choć zwykłe prośby np. dwunasta w nocy, telefon z pytaniem – może zostało ci coś po obiedzie, jestem cholernie głodny a mam całonocny dyżur. Takie to były znajomości, najzwyklejsze w świecie. Wystawiałam delikwentowi, garnek z zupą, na taborecie, przed drzwiami mieszkania i szłam spać dalej. Ten ktoś zupę zjadł a garnek odstawił na miejsce. Domofonów nie było, na klatkę schodową można było spokojnie wejść i wyjść. Nie było też takich możliwości jak dziś z zamawianiem jedzenia pod wskazany adres. Prawie niczego nie było, a było fajnie. Ot, takie to wspomnienia mnie naszły. Dzisiaj wzięłam do ręki tę jubileuszową gazetę i ledwie ją mogłam utrzymać, taki ciężar. Czy ktoś widział kiedyś gazetę która ma 132 strony. Żeby określić jednym zdaniem jaka jest różnica pomiędzy gazetą sprzed pół wieku a tą dzisiejszą to stwierdzam, że żadna. I kiedyś i teraz tematy zaczynały się i kończyły w stylu – ” Matulu chwalą nas. Kto córuniu? Ty mnie a ja was „. Wiadomo jubileusz, a więc trzeba się pochwalić. Po przeglądnięciu gazety nie mogłam domyć rąk, takiej kiepskiej farby użyli drukarze – kiedyś również sami swoi. Na tyle sami swoi, że szef Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego, dzwonił do mnie z prośbą – Ty moja ” Matko Polko ” – (tak zwracał się do mnie, od kiedy wspólnie szukaliśmy mojej córki jak wybrała się na wagary, a była bardzo potrzebna do uświetnienia oficjalnego spotkania, swoim śpiewem ) – załatw mi przyspieszenie druku – prosił. Nie tylko dziennikarze i drukarze byli mi bliscy, oczywiście i przede wszystkim muzycy i kompozytorzy, do poetów również wpadałam z prośbą o tekst do piosenki. Bliscy mi byli również cenzorzy. Bardzo znany wszystkim wówczas cenzor, prowadzący rozrywkowy tryb życia, był wiecznie i u wszystkich znajomych, w taki czy inny sposób zadłużony, ale też każdy mu pożyczał czego ów pan sobie życzył. Np. przychodzi do mnie z prośbą – Danusiu pożycz. Ile? Ile możesz. Do kiedy ? Jak wiedziałam do kiedy to obliczałam ile potrzebuję dla siebie na ten czas, a resztę mogłam mu pożyczyć. Oddawał zawsze w terminie. Jak nie miał to pożyczył od kogoś innego ale dług oddawał zawsze wszystkim w porę. Z pięć lat temu dotarła do mnie informacja, że ów cenzor zmarł. Smutno mi się zrobiło, że nie byłam na pogrzebie. Pomyślałam, spytam rodzinę gdzie został pochowany i pójdę z kwiatkami. Dzwonię, odbiera córka, przedstawiam sprawę z nutą żalu w głosie a jego córka na to – pani Danusiu ,to ja może oddam słuchawkę tatusiowi. Wyśmialiśmy się do słuchawki oboje jak za starych dobrych czasów. Zawsze każde spotkanie z nim to było zrywanie boków ze śmiechu. No bo jak można traktować człowieka, na stanowisku, wykształconego, a składającego się niemal z samych wad, można tylko śmiać się do rozpuku. Wszyscy o których napomknęłam w tym wpisie, znaliśmy się jak przysłowiowe łyse konie. Każdy każdemu pomógł, choćby miał stanąć na głowie i nie za coś tylko po prostu. Boże jak dawno to było, a jakie to były piękne czasy i przepiękni, bezinteresowni ludzie, choć składaliśmy się niemal z samych wad.

Drugi temat to nasz Dom i jego renoma. Kompletne przeciwieństwo dawnej bezinteresowności. Teraz już gotowi by byli być bezinteresowni ale już za późno, opinia zepsuta. Dostałam kilka wpisów na ten temat, dlatego go poruszam. Dom jest gotów na przyjęcie nowych pensjonariuszy a chętnych brak. Na pensjonariuszy czeka około 30 wolnych miejsc. Ludzie przychodzą do MOPSU z prośbami o przyjęcie do Domu Opieki, otrzymują ofertę naszego Domu i ją odrzucają. Źle im się kojarzy. Żeby tak Pan Prezydent nie obrzucał mnie inwektywami jak go o wszystkim informowałam, tylko wziął je do serca, Dom miałby dobrą renomę. Nie raz słyszałam, że to mój blog podważył opinię. Kiedyś na miejsce w naszym Domu czekało się nawet 4 lata. Wszyscy chcieli do tego właśnie Domu. Ale nikt nie zwrócił uwagi, że terminy oczekiwań skracały się z roku na rok. Mądra głowa już tym powinna się zaniepokoić. Przeprowadzić analizę i znaleźć powód. Przed laty, wszystkie brudy zamiatano skrzętnie pod dywan, a było ich nieprawdopodobnie dużo. To co opisałam na blogu to tylko nie wielki procent świństw. I co, i każdy myślał, że jakoś to będzie. Gmina nie ma zysku ale my rządzący mamy. Teraz Gmina ma straty a rządzący nadal zyski, już nie takie, ale jednak. Nie wiem czy jeszcze Pana Prezydenta interesuje mój blog, kiedyś interesował i to bardzo. Do dziś mam pisma którymi Pan Prezydent straszył mnie sądem za niszczenie reputacji Domu. Nie będę przypominała kto tę reputację niszczył bo o tym jest mój blog. On właśnie dlatego powstał żeby Panu Prezydentowi otworzyć oczy.

PANIE PREZYDENCIE , moja rada. Na początek proszę wezwać na dywanik panią dyrektor Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej i proszę ją spytać skąd wytrzasnęła takie podgatunki ludzkie jak nasi psychiatrzy i siostra przełożona. Oni myślą wyłącznie o sobie niszcząc innych. O psychiatrach napisałam w liczbie mnogiej ponieważ i obecny i poprzedni psychiatra … i tu użyłabym najgorszych określeń jacy oni są lub byli. Oczywiście ci osobnicy działali i działają na zlecenie siostry przełożonej, ( ciągle tej samej ) a ona wie, że są to jej ostatnie podrygi w rządzeniu więc popisuje się na zasadzie – i co mi zrobicie, wy mi nic a ja wam mogę pokazać co potrafię. I pokazuje – chcesz jechać na zabiegi? Ale ja nie chcę, więc nie pojedziesz. Doznałaś udaru mózgu, no i dobrze, szybciej się ciebie pozbędziemy, a na twoje miejsce przyjdzie ktoś bardziej nam przydatny. Wszyscy wiedzą, że tak jest ale wiadomo, ręka rękę myje, a ja głupia ciągle mam nadzieję, że do czasu dzban wodę nosi.

Wojownicze Kosy

Codziennie rano jak jestem w atrium towarzyszą mi dwa kosy. Przyglądają mi się, a jak im przyniosę jakieś smakołyki to nawet mi zaśpiewają. To co zobaczyłam w sobotę – 10 kwietnia – przeszło moje wyobrażenie o ptakach. Nie wiele o nich wiem, tak więc po obejrzeniu sceny walki na patyczki, musiałam o nich trochę poczytać. Byłam pewna, że to walczyły samce chroniące swoje samice przed intruzami, okazuje się, że nie, to walczyły samice. To samice budują gniazda lęgowe i znoszą na nie budulec, a więc to one noszą w dziobach gałązki którymi przyszło im walczyć. Atrium to spokojne miejsce gdzie ptaki mogą żyć i zakładać swoje gniazdka lęgowe. I od lat było tu cichutko. Po za śpiewem ptaków nic, aż tu nieprawdopodobne zamieszanie. Łopot skrzydeł, pisk. Jak samice wezmą się za siebie to klękajcie narody. Dwie samice postanowiły wybudować gniazda nie daleko siebie a niestety nie tolerowały się na wzajem i żadna nie chciała ustąpić przez siebie wybranego miejsca. One tłukły się tymi patykami a samce przyglądały się z rozłożonymi ogonami jak cietrzewie podczas tokowania. Wreszcie jedna z nich ustąpiła, odfrunęła w inne miejsce, samce natomiast tylko złożyły swoje ogonki i nadal trwały w tym samym miejscu jak przed wojną samiczek. Dzisiaj 11 kwietnia, jeden z ptaków – nie wiem czy samiec czy samiczka – upomniał się o coś na dziób. Jak to pięknie i mądrze ptaszynka zrobiła; otóż, ja robiłam okrążenia a ptak cały czas dreptał przede mną. Podczas któregoś okrążenia ptaszysko odfrunęło i przysiadło w miejscu gdzie sypałam dla nich ziarna, pokazując w ten sposób, że coś tu nie gra, nie ma co dziobać. Głupio mi się zrobiło i jutro będę musiała coś przynieść.

Podglądanie ptaków to ogromna przyjemność. W ich postępowaniu jest tyle mądrości, że aż trudno uwierzyć. Jeszcze jak mieszkałam na Radiowej tygodniami podglądałam kaczora który uczył swoją partnerkę być dobrą matką. Wiosną wszystkie mamy – kaczki razem ze swoimi pisklaczkami, okupowały wysepkę na stawku i z tej wysepki uczyły swoje dzieci, wchodzenia do wody i pływania. Wszystkie mamy nadzorowały naukę pływania swoich pociech, a jedna mama jak tylko zobaczyła, że nikt z rodziny kaczej jej nie obserwuje, zostawiała dzieciaki i fru na plotki. Myliła się, była cały czas obserwowana przez swojego partnera, który natychmiast zjawiał się obok wyrodnej mamuni i dziobiąc ją w kuperek gonił do dzieci. Trwało to dość długo ale w końcu nauczył młodą mamę, bycia mamą. Po tygodniu pływała dumna ze swoimi dziećmi. Różnych ciekawostek z życia ptaków widziałam i mogłabym o tym w nieskończoność.

,Dość dużo komentarzy znalazłam na swoim blogu. Na ogół odnosiły się one do przyjaźni. Takie filozoficzne mądrości. Np. taka złota myśl – Żeby znaleźć przyjaciela trzeba przymknąć nieco oko, żeby go zachować trzeba przymknąć oba.- Myślę, że to odnosi się do zwykłej znajomości nie do przyjaźni. Do takiego powierzchownego kumplowania się, nigdy do przyjaźni. Jak mam chodzić w okół kogoś i przymykać oczy, albo w ogóle je zamknąć, to tylko sobie nabiję guza, a więc dzięki za taką przyjaźń. To, że przyjaźń może istnieć wyłącznie pomiędzy osobami o jednakowych dochodach, to powiedzmy, że coś w tym jest. Ktoś mi filozoficznie napisał o życiu – życie po prostu jest. Trzeba płynąć wraz z nim. – No płynę, kiepsko mi to idzie bo pływać nie umiem, tak więc unoszę się bezwiednie na fali. Kilka wpisów miałam takich, że nie wiedziałam do czego mam je dopasować. To były pochlebstwa, ale nie mogłam je nijak do czegokolwiek dopasować. Mam na myśli tekst bloga.

Do miłego…