Kwiecień plecień

Kwiecień plecień wybielił całą ziemię w okół naszego Domu. Przykrył białą pierzynką nasze ogródki. Wszystkie są jednakowe i te ukwiecone i te zaśmiecone. To jednak dopiero 6 kwietnia. Jak zwykle raniutko, zarzuciłam na siebie pelerynę i idąc na codzienną gimnastykę zobaczyłam swoje odbicie w oszklonych drzwiach. No istna ruska Katiusza, jestem nieprawdopodobnie gruba. Na pewno już ważę ze 100 kg. czy ten cholerny COVID nie skończy się nigdy. Czy ja ciągle będę tylko jeść i leżeć. Na pewno z każdym dniem przybywa mnie coraz więcej. Po śniadanku zajrzałam do swojego sztambucha, coś przecież robić trzeba, i znalazłam wierszyk o kwietniu. Wierszyk opatrzony datą 2003r. To już 18 lat temu, jak przyszła do mnie moja koleżanka ze swoją wnuczką, wówczas 8 letnią drugoklasistką., wyjątkowo zdolną dziewczynką, jeszcze zanim poszła do szkoły już umiała pisać i czytać. Ta ośmiolatka była dla mnie jak gdyby koleżanką po fachu – ja pisałam wiersze do szuflady a ona bajki. Bardzo lubiłam rozmowy z nią, czyli z Małgosią, jednak rozpoczynając rozmowę, zawsze musiałam najpierw spytać jak dzisiaj moja rozmówczyni, ma na imię. Ona od zawsze, budząc się wiedziała, że dzisiaj będzie miała na imię Jola albo Haneczka i właśnie bajka którą zamierzała dzisiaj napisać była o dziewczynce o tym imieniu. Jeśli budziła się jako Małgosia to znaczyło, że dzisiaj pisania bajek nie będzie. Osobie postronnej to taka sytuacja jest zabawna ale jej rodzinie wcale nie było do śmiechu. N.p. babcia mogła pół dnia wołać Małgosię a ona nie reagowała. Dopiero po jakimś czasie babcia zorientowała się o co chodzi. Zanim do tego doszło uznawała, że jej ukochana i jedyna wnuczka jest po prostu nie grzeczna. Któregoś dnia babcia Małgosi, cała w nerwach, wpadła do jej pokoju i w ostrych słowach wygarnęła co myśli o takim zachowaniu wnuczki i że odezwanie się w jakikolwiek sposób chyba nie byłoby takie trudne. Ty mnie doprowadzasz czasem do szału tym swoim zachowaniem. A Małgosia, ze stoickim spokojem, odpowiedziała – Babciu, ty wołałaś Małgosię a ja dzisiaj mam na imię Jagna. I teraz mam do ciebie tak właśnie się zwracać zawsze – spytała babcia. A Małgosia na to – nie, na pewno nie zawsze, ale jak długo to nie wiem, może dzień, a może dwa, a może jeszcze dłużej. Po prostu rano mnie spytaj jak mam na imię, może właśnie będę Małgosią. Swoich bajek Małgosia nie pokazała nigdy i nikomu a do mnie przyszła z prośbą. Otóż, pani nauczycielka poprosiła dzieci żeby przygotowały coś o miesiącu kwietniu. Jakieś przepowiednie, przysłowia, może jakieś wierszyki. Teraz to panna Małgorzata usiadłaby do komputera i gotowe, a wówczas trzeba było kombinować . I Małgosia wykombinowała, że jej przyszywana babcia napisze wierszyk o kwietniu, wówczas jej praca będzie zupełnie wyjątkowa. No i napisałam wierszyk dla ośmiolatki.

Kwiecień – Plecień 2003

Coś, błysnęło słoneczkiem, zapachniało kwiatkiem, zaćwierkało wróbelkiem, przeleciało wiatrem. Coś deszczykiem skropiło, kolorami nęciło – co to było? Co to było? Naraz śniegiem zawiało, chłodem przeniknęło i zginęło. Nie, nie zginęło, ostro trzyma – to zima? Nie, to plecień, czwarty miesiąc roku, który nie wie kim jest i tak miesza po trochu. Trochę zimą postraszy, trochę wiosną przygrzeje i z nas wszystkich po prostu się śmieje

.Niestety nie umiem, komputerowo, napisać wiersza z właściwą jemu szatą graficzną, żeby ten wierszyk miał kształt wiersza; dlatego on wygląda tak jak wygląda. Jednak miesiąc kwiecień co roku jest podobny do siebie. Dzisiaj – 8 kwietnia, obudziłam się później niż zwykle, o godz. 5,45 i żeby wyjść na gimnastykę o stałej porze musiałam się sprężyć. Wyjrzałam przez okno a tam cud zimy. Było nieprawdopodobnie pięknie. Śnieg padał wielkimi płatkami a dokoła było bielusieńko. Jakim cudem śnieg się utrzymywał to nie wiem, według mnie było ciepło – powyżej zera. Zachwycona tymi ostatnimi podrygami zimy ćwiczyłam i spacerowałam z ogromną przyjemnością.

Zmiana czasu

,Mam bardzo dziwny organizm, od dwóch tygodni czekałam na zmianę czasu jak na zbawienie. Od dwóch tygodni budziłam się coraz wcześniej. Doszło do tego, że godzina 3.30 to dla mnie pora na rozpoczęcie dnia. Przecież to istne wariactwo, zwłaszcza dla osoby, która nie ma nic do roboty. Po zmianie czasu ta 3.30 stała się godziną w pół do piątej, a to już zupełnie co innego. Po ćwiczeniach „łóżkowych” – czyli ćwiczeniu nóg w pozycji leżącej, prysznicu i kawce, o godzinie 6. 50 wyruszyłam, w pelerynie, bo lało, do atrium na swoją codzienną gimnastykę. Mój organizm kocha deszcz a w atrium jest miejsce z zadaszeniem pod którym można spokojnie i z rozmachem ćwiczyć. Wczoraj, czyli w dzień przed zmianą pogody, ze słonecznej na deszczową, ledwie ćwiczyłam. Połowę ćwiczeń opuściłam a dzisiaj 28 marca, w deszczową niedzielę, przerobiłam ćwiczenia podwójnie. We mnie, wraz z deszczem, wstępuje nowe życie. Moje córki zawsze mi powtarzały – u ciebie mamo, wszystko jest nie tak jak u normalnych ludzi, wszystko na odwrót. Przyznaję, coś w tym jest. Nie tylko aura wpływa na mnie nie tak jak na większość ludzi, nawet szczepionka na covid poprawiła moją odporność z którą miałam problemy już od lat. N.p. już od paru lat temperatura moja ciała oscylowała zawsze w granicach 35 st. Zanim do tego doszłam, że to u mnie normalka, to zwalałam winę na termometry, że już w aptece mają zepsute, aż wreszcie zwróciłam uwagę, że termometry nie wskazują temperatury poniżej tylko powyżej 35 st. Od czasu przechorowania i podwójnym zaszczepieniu się na covid temperatura moja jest zawsze w granicach 36,6 st. Jeszcze kilka miesięcy temu, każde moje wyjście na balkon zimą bez odpowiedniego ubrania się, kończyło się przeziębieniem; teraz jest wszystko w porządku nawet pracując teraz, w marcu, w ogródku, w samym podkoszulku, żadnego przeziębienia. O tym, że głos mój się poprawił to już pisałam. Tak więc jestem taka ” szywarat na wywarat”. Nie tylko u mnie nastąpiła zdecydowana poprawa w zdrowiu, po szczepieniach. Np. Jadzia Jel. bardzo chory człowiek- ma SM, cukrzycę i łuszczycę; czy wiecie, że po szczepionkach zniknęła u niej łuszczyca. Tak więc szczepcie się kochani bo to zdrowie i dla Was i dla osób towarzyszących nam w życiu.

Przed oknem mam już kolorowo; kwitną, w dużej ilości, prymulki. Ogródek jest czyściutki, wiosenny. Dostałam kolorowy prezent od P. Dyrektor – dwie piękne sadzonki bratków. Myślałam, że to z puli kwiatów do wysadzenia przed naszym Domem, okazuje się, że nie, przed naszym Domem, nic nie kwitnie, a w doniczkach po kwiatach zeszłorocznych, są tylko śmieci, u mnie zaś czyściutka i kwitnąca wiosna. To dlatego P. Dyrektor proponowała mi przeprowadzkę do tak zwanego nowego skrzydła; miałabym zamieszkać na parterze z bezpośrednim wyjściem z pokoju przed Dom i z ogródkiem przed samymi drzwiami. Ogródek miniaturowy ale na długość 14 pokoi. Znając mnie, wiedziała, że zadbałabym o to żeby było tam kwitnąco. Niestety nie wszyscy mieszkańcy tych czternastu pokoi dbają o wygląd swojego ogródka. Mieszka w tym skrzydle nasz Grzesiu, który dba o porządek a jeszcze jakbym tam zamieszkała ja, to byłoby jak należy, zwłaszcza, że ogródki te widoczne są od ulicy, mój ogródek widoczny jest tylko dla mnie a jest kilkukrotnie większy.

To byłoby na tyle. Wszystkim czytelnikom tego blaga życzę zdrowych Świąt .

Sukces i szczęście

” Sukces polega na tym, że zdobywa się to co się chciało. Szczęście polega na tym, że podoba się to co się ma „. Taki wpis znalazłam w swoich komentarzach; przykro mi ale ani jedno ani drugie nie pasuje do mojej obecnej sytuacji, ani do mojego charakteru. Sukcesy dotyczą młodych którzy do czegoś dążą, ja mam siedzieć cicho i przytakiwać. To i tak cud, że nie jestem z tych co przytakują, tylko walczą o swoje i moim sukcesem może być tylko to, że mimo przeciwności trwam przy swoim, czyli, że jestem sobą. Ktoś może nazwać to głupotą i pewnie będzie miał rację, ja jednak, uważam, że również mam rację w takim a nie innym postępowaniu. To tyle o sukcesach, natomiast o szczęściu to nawet grzech pisać. Co może powiedzieć o szczęściu stary człowiek zamknięty od roku w czterech ścianach a dokoła niego umierający ludzie. W naszym Domu, tak jak i w całym kraju, jest trzecia fala pandemii. Mam być szczęśliwa, że jestem zdana na innych, że swoje upodobania mam schować w butonierkę. Nie nie jestem szczęśliwa, po prostu jestem z tym pogodzona ale jak tylko zwrócona zostanie mi moja wolność, natychmiast wrócę do swoich upodobań, wówczas będziemy mogli porozmawiać o szczęściu, ale będą to tylko chwile szczęścia złapane w locie.

Uparliście się żeby mi wmówić, że jestem szczęśliwa i że jest pięknie . Tym razem dostałam wpis z pięknem w tle – cytuję: ” życie jest straszne ale ja postanowiłem, że jest piękne „. Ani nie jestem zachwycona pięknem życia, ani nie czuję się szczęśliwa; ot po prostu trwam pogodzona z rzeczywistością. Nie rozmyślam nad swoim losem, robię wszystko żeby się zmęczyć fizycznie a później usatysfakcjonowana odpoczywać. Pracownicy śmieją się ze mnie, że skoro świt lecę na swoją gimnastykę jak do roboty. Ćwiczę tak długo aż się zmęczę. Po śniadanku i odpoczynku znów idę się pomęczyć, tym razem do ogródka. Po takich zajęciach z przyjemnością oddaję się rozrywce, ale żeby się zachwycać nad życiem to nie przyszło mi do głowy.

Po za szczęściem i pięknem życia, jeszcze powinna być nadzieja a ja ją tracę razem z odchodzącymi osobami. Np. odejście Eli zabrało mi nadzieję, że będę robiła to co kocham robić – programy słowno muzyczne. Ela codziennie mnie wypytywała o czym będzie następny program. Co nam będziesz opowiadała? Jak przychodziłam na miejsce spotkań to grupka ludzi już na mnie czekała. Ta grupka cieszyła się na mój widok. Jak mówiłam to słuchali, jak chciałam żebyśmy wszyscy śpiewali, to tak było. Niestety, mam taki charakter, że mnie trzeba o wszystko poprosić, sama w nic nie wejdę. Owszem buntowałam się przeciwko zakazom dyrekcji o prowadzeniu moich spotkań, ale najpierw to byłam o te spotkania poproszona przez ewentualnych słuchaczy i obiecałam, że spotkania będą a później buntowałam się przeciw zakazom dyrekcji. Nie wiem co będzie dalej, przecież liczba codziennych zachorowań podcina skrzydła – na dzień 26 marca nowych zachorowań było ponad 35 ooo, dla nas oznacza to, że nic nam nie wolno, że mamy tylko jeść i spać.

Odpowiedź dla Moniki

Twój wpis brzmiał z dziwną pretensją. Dziwisz się, że ja i nie tylko ja, chcielibyśmy robić zakupy sami i w mieście. To jest bardzo dziwne, że się dziwisz. Uważasz, że my to nie ludzie. Sklepik który prowadzisz to sklepik spożywczy, a nie tylko chlebem człowiek żyje. Piszesz, że przecież jeśli czegoś nie ma to można zamówić i będzie. Przypomnij sobie, że nawet jak zamawiałam, to po tygodniu usłyszałam nie ma, a chodziło o czepek do kąpieli, czy taśmę klejącą. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile zakupów robią nam pracownicy. Ostatnio pan Krzysztof kupił mi żelazko, żarówki, włóczkę. Potrzebuję bieliznę, której mi nie kupisz, a nawet nie chciałabym żeby mi ją ktoś kupował. Ktoś kupował mi krzyżówki, niby nic no przecież Jolki, niestety zupełnie nie te. Ktoś kupował mi wkłady żelowe do długopisów, i znów nie takie jakbym chciała, ktoś jeszcze kupował mi konturówkę, niestety nie to. Ja nie muszę się godzić na byle co. Mam swoje upodobania i przy nich zostanę.W miniony poniedziałek, na wymienione trzy pozycje, pozycje spożywcze typu mleko, kawa – na wszystkie usłyszałam – nie ma. Kupiłam produkt zastępczy – śmietankę w proszku, niestety nie lubię, ale już kupiłam. Ciekawa jestem co byś odczuła jako klientka na odpowiedź sprzedawczyni – nie ma, nie ma, nie ma. Ja ciebie rozumiem a ty mnie nie rozumiesz. Ostatnio jak chciałam kupić baterie do pilota usłyszałam, że muszę zamówić bo nie ma. Zawsze były. Przypominam, zamawiałam i po kilku dniach usłyszałam – nie ma. A jak poproszę Krzysia to mam co potrzeba za godzinę. Jednak my się wstydzimy ciągle prosić. Marzymy o tym żebyśmy mogli po prostu kupić sami. Dotknąć, obejrzeć i kupić albo i nie. Po za tym, przecież my nawet nie wiemy co w tym twoim sklepiku jest, my towaru nie widzimy. Żebym nie zobaczyła, że Zosia kupiła winogrona, to w życiu nie pomyślałabym, że je masz, bo nigdy nie było. Mam nadzieję, że zrozumiałaś moje niezadowolenie, bo ja rozumiem, że nie masz zaplecza, żadnego magazynu, że towar musisz kupować i przywozić sobie sama ( w końcu za ten trud narzucasz marżę )i że twoja praca jest uzależniona od widzi mi się dyrekcji – ty nakupujesz towaru a po pół godzinie usłyszysz, że sklepik trzeba zamknąć do odwołania. Ja to wszystko rozumiem a ty mnie nie rozumiesz – że szlak mnie trafia bo od ponad roku jestem zamknięta i co bym nie robiła to wszystko jest kontrolowane, moje wyjścia czy moje zakupy, które przechodzą przez czyjeś ręce a jeszcze ktoś się dziwi, że nie podoba mi się to. No nie podoba i to bardzo, a na słowo – nie ma – dostaję cholery.

Chandra

Od kilku dni miałam chandrę – to stan przygnębienia, apatii, zniechęcenia do życia, uczucie smutku, nudy i beznadziejności. Płakać mi się chciało nad swoim losem. Nie pocieszał mnie fakt, że nie tylko ja jestem w takiej sytuacji, że cały świat jest nieszczęśliwy. Mam jednak dziwnie dbający o mnie, charakter. Trzy dni chandry wystarczyło żebym zaczęła myśleć co z tym fantem zrobić a nie tylko użalać się nad sobą. W tym celu, w poniedziałek 15 marca wybrałam się do p. Dyrektor żeby mi pozwoliła wychodzić do mojego ogródka, bo zwariuję, a z wariatami różnie bywa. Pozwolenie otrzymałam, tak więc już od wtorku – 16 marca wychodzę na godzinkę do ogródka. Ogródek, jako taki, już mnie nie cieszy, to wyjście do niego to tylko wyjście z pokoju, to powietrze i ruch. Nie wiele zdziałam przez godzinkę, ale jestem przez ten czas na powietrzu. Głównie oto mi chodzi – ruch i powietrze. Pierwszego dnia wróciłam po godzinie wykończona. A już drugiego dnia, o dziwo, wcale nie. Nie położyłam się do łóżka padnięta, tylko zrobiłam sobie kawkę i siadłam do komputera. A w komputerze dziesięć wpisów na moim blogu – dwa wpisy od moich sąsiadów z ul. Radiowej, którym bardzo dziękuję, że pamiętają o mnie, i osiem reklam na najnowocześniejsze testy do wykrywania korona – wirusa. Z tych reklam wynika, że blog nie jest czytany, ale jest potrzebny do umieszczenia reklam. Oczywiście nic z tego, reklamy powędrowały do kosza. Z radości, że mam dwa wyjścia z pokoju – chandra zniknęła – rano skoro świt na godzinkę na gimnastykę do atrium, dwie godziny później do ogródka na godzinkę i już ewentualnie można żyć. Jeszcze żeby można było raz w tygodniu wyjść do miasta po zakupy to byłoby już git. Czy to tak dużo. W naszym Domu jest co najwyżej 10 osób, które wybrałyby się do miasta. Osoby rozsądne, wiedziałyby, że maseczka jest niezbędna i odległość od ludzi również. Można by zawieźć nas pod jakiś sklep wszystkich i przywieźć wszystkich całych i zdrowych z powrotem. Żeby jednak aż tak pójść na rękę podopiecznym to trzeba kochać ludzi i wiedzieć, że my mimo, że starzy i nikomu nie potrzebni to mamy jakieś potrzeby żeby żyć. Poczekam aż spadnie liczba dziennych zachorowań i zasugeruję to p. Dyrektor. Jak na razie to liczba 27 278 nowych chorych na dzień 18 marca, przeraża. Ponieważ 19 marca śnieg obficie zasypał wszystko co się da, do ogródka wyjść nie mogłam, zrobiłam obchód po korytarzach. Naliczyłam 35 wolnych miejsc, czyli, że było tyle zgonów. Zmarła też moja jedyna koleżanka – Ela. Szłam korytarzem z bólem w sercu i ze spuszczoną głową, rozmyślając o Eli, o tym, że zamknięci w pokojach nie wiemy nawet co się dzieje w okół nas, jak zaczepił mnie ksiądz i zaprosił na drogę krzyżową do kaplicy. Poprosiłam księdza żebyśmy tę drogę krzyżową poświęcili tym co odeszli. Ksiądz się zgodził więc poszłam; przy okazji zorientowałam się, że korona wirus nie zabrał mi głosu,że śpiewając mój głos brzmiał czysto i dźwięcznie a maseczka przekazywała ten głos dalej, na cały kościół wzmacniając go jak mikrofon.

Kłamstwo jako oręż

Bardzo dziękuję za wszelkie komentarze, 6 marca, jak otworzyłam stronę swojego pamiętnika, doznałam szoku ilością wpisów i reklam. 7 marca analogiczna sytuacja, 8 marca znów. Ten ogrom reklam świadczy o tym, że ilość czytelników znacznie wzrosła. Podobno firmy mają tak ustawione swoje komputery, że jak na jakimś blogu liczba czytelników przekracza ileś tysięcy to ów komputer z automatu wysyła mu swoje reklamy. Niestety takie tajniki w moim komputerze odkrywał wnuk, a teraz nie mam z nim bezpośredniego kontaktu. U mnie wszystkie reklamy wędrują do kosza. Mój pamiętnik ma inną misję do spełnienia. Tymi reklamami zniechęciłabym do czytania. Pisząc bloga ciągle liczę na to, że przeczyta go ktoś kto w jakikolwiek sposób wpłynie na metodę zatrudniania osób kierujących DPSami, że kontrole które weryfikują pracę kierownictwa Domów będą z prawdziwego zdarzenia. Że kontrolujący zaczną wierzyć pensjonariuszom takich Domów a nie zakłamanej kadrze kierowniczej. Z dyrekcją takich Domów trzeba rozmawiając korzystać z wariografu, bo są nauczeni stwarzać pozory cudownie ciepłych osób. Ciągle wierzę, że wreszcie znajdzie się ktoś taki, kto korzystając z serca i rozumu, zajmie się weryfikacją kierownictwa DPS a moi kochani czytelnicy utwierdzają mnie w tym, że dożyję takiej chwili i będę miała satysfakcję. Nawet wszelkie straszenia dają mi pewność, że ta moja pisanina ma sens. Niestety, nikogo z porządnych i wpływowych ludzi ten blog nie interesuje. Interesują się nim tylko ci wpływowi, którym ja przeszkadzam. Ciągle chętnie mnie straszą, a ja ciągle mam nadzieję, że spełni się mój zamysł. Jeśli miało by się to stać jak już mnie nie będzie, to też warto było.

W komentarzach było kilka wpisów z zapytaniem – czy dostałam odpowiedź z SANEPIDU. Niestety nie. Podejrzewam, że za wcześnie doręczyłam kopię pisma naszej dyrektorce. Teraz pisma do urzędów w mieście, wrzuca się do skrzynek na korespondencję. Moje pismo zostało wrzucone w piątek a już w poniedziałek dostarczyłam kopię naszej dyrekcji. Przy swoich szerokich znajomościach mogła spowodować wybranie pism ze skrzynki przez swoich znajomków. A wtedy szukaj wiatru w polu. Pani dyrektor jednak zdradziła się jaką linię obrony wybrała, tak na wszelki wypadek. Wykrzyczałyśmy to sobie na wzajem na korytarzu DPSu. To miało miejsce jak ja urwałam się ze smyczy i zrobiłam samowolkę z wypadem do miasta. W zamiarze miałam oficjalne wyjście z Domu i w związku z tym wybrałam się do pani dyrektor żeby ją o tym poinformować. Spotkałyśmy się na holu głównym, więc zagaiłam, że szłam do niej z informacją, że chcę się wybrać do miasta. W końcu jestem zdrowa i dwukrotnie zaszczepiona tak więc założę maseczkę i idę. Czekałam na ten moment 11 miesięcy. A pani dyrektor na to – zadzwonię do SANEPIDU i spytam czy może pani to zrobić. We mnie strzelił piorun. Sądziłam, że tylko powie mi kilka uwag i będzie życzyć miłego wyjścia; przecież od momentu szczepień zapewniała mnie, że będę mogła wyjść, a tu taka niespodzianka. Tak więc pełnym, silnym, opartym na przeponie głosem i z saturacją płuc w 98 % -zapytałam – a jak zrobiła pani magazyn wirusów na moim korytarzu, to zadzwoniła pani wówczas do SANEPIDU żeby spytać czy można? A ona ni z gruszki ni z pietruszki – jak zrobiliśmy ten magazyn to pani była już chora. ( czyli, że chodziło wyłącznie o mnie ), a ja na to – sięga pani po swoją jedyną oręż jaką pani dysponuje – kłamstwo. Jak to wszystko wyglądało można łatwo udowodnić. To wszystko jest u pani w dokumentach jak również odnotowane jest na moim blogu, kiedy zachorowałam ja, kiedy zmarł Józef a kiedy zachorowała Julia. Pani Danusiu, ale od poniedziałku mają być nowe obostrzenia. To od poniedziałku, a dzisiaj jest piątek. I pani Danusia p o o o s z ł a …

Mój pamiętnik okazał się bardzo przydatny w wyjaśnieniu kłamstw pani dyrektor. ( Od dziś częściej będę wpisywała daty). Z niego wynika, że pan Józef zmarł 24 listopada. W tydzień później jego pokój został wykorzystany do składowania używanej odzieży ochronnej. 8 grudnia były pobierane wymazy od mieszkańców z naszego korytarza i nie tylko. Byłam zdrowa. W kilka dni później p. Julia już była chora na COVID. Nam nic o tym nie powiedziano a Julię natychmiast przeniesiono na inny oddział. 18 grudnia opiekunka która opiekuje się nami z radością stwierdziła, że u nas wszyscy są zdrowi i teraz tylko będzie pilnowała żeby nikt do nas nie przychodził. 24 grudnia Helenka była jeszcze zdrowa a jak ja zachorowałam, co wykazały wymazy z 31 grudnia, to Helenka już nie żyła. Nie żyje też i pani Julia. Tak więc zachorowałam jako ostatnia, a to dlatego, że od lat mam zwyczaj zatykania szpar w drzwiach kocem. To nawyk który pozostał mi z tych najgorszych czasów, kiedy przez szpary w drzwiach wpuszczano mi gaz usypiający i przesyłano mi anonimy grożące oszpeceniem. Tym razem te zatkane szpary zatrzymywały w jakimś stopniu przeniknięcie wirusów. Śmierć Julii i Helenki, powinna obciążyć sumienia pań, które podjęły decyzję o stworzeniu magazynu wirusów na korytarzu o największym zagęszczeniu mieszkańców. Są cztery korytarze na których pokoje są po jednej stronie, nie tak jak u nas po obu stronach korytarza. Są korytarze znacznie szersze od naszego i na każdym z tych korytarzy są wolne pokoje i wreszcie są pomieszczenia po hydroterapii i fizykoterapii. Dlaczego wybrano właśnie nasz korytarz? Ja to odbieram jako nieudany atak na mnie, a śmierć Julii i Helenki to skutki uboczne.

W poprzednim wpisie pisałam o nowych zachorowaniach i o tym, że ktoś tę zarazę przyniósł do osób leżących. Pofolgowałam nawet ze swoją wyobraźnią kto to mógł zrobić ( skasowałam te swoje przypuszczenia ). Pisałam też, że nasz personel jest – chyba – cały zaszczepiony. Okazało się, że niestety ze szczepieniem personelu jest gorzej. Część personelu była szczepiona po raz pierwszy, dopiero teraz 5 marca. Tak więc była możliwość przekazywania wirusów. Dziwi mnie bardzo fakt, że nie zaszczepiony personel może wchodzić i wychodzić gdzie chce a my zaszczepieni dwukrotnie nie możemy nawet pójść na spacer.

Pakt

Najpierw kilka słów o Korona wirusie w naszym Domu. Niestety ludzie znów zaczynają chorować. Musiałam przeprowadzić wywiad czy osoby chore były szczepione – dlaczego zachorowały? Okazało się, że chorują i tacy co byli zaszczepieni i ci co nie byli. Wszystkie te osoby, to osoby leżące, ktoś ich obdarował tą panoszącą się zarazą przychodząc do ich pokoju. Bardzo to jest przykre. Może osoby zaszczepione i mimo to chorujące, wytworzyły za mało antyciał. Może leki które przyjmują obniżają ich odporność ? W każdym razie już nawet nadziei jest coraz mniej. Nasz personel jest w całości ( mam nadzieję) zaszczepiony.

W nawiązaniu do poprzedniej strony, mówiącej, co nie co, o przyjaźni, znalazłam w komentarzach wpis którego treść bardzo mi się spodobała cytuję – Przyjaźń między kobietami jest niczym więcej jak paktem o nieagresji. – Myślę, że nie tylko między kobietami, zwłaszcza tu w DPSie takie określenie przyjaźni jest bardzo adekwatne. Ludzie bardzo różne sytuacje międzyludzkie nazywają przyjaźnią. N.p. mojemu zięciowi wystarczy kilka sympatycznych rozmów z kimś i już ta osoba jest określana mianem przyjaciela. Ja natomiast przez całe swoje życie – w końcu osiemdziesięcioletnie, tylko trzy osoby nazwałam przyjaciółmi, ponieważ dla mnie przyjaźń to jest bardzo wielkie słowo. Ostatnio wyraźnie odczuwam, że łączy mnie ze wszystkimi mieszkańcami, taki właśnie pakt o nieagresji. Nikt z mieszkańców nie robi mi żadnych świństw. Po 10 latach życia w bagnie poczułam się czysta, nikt mnie nie opluwa, nie wyzywa. Moje „wielbicielki” wybrały się już na tamten świat, jeśli nie zupełnie to jedną nogą już tam są. Nie podpisałabym takiego paktu z jedną z mieszkanek, z Felicją ani z jej absztyfikantem, ponieważ są to sprzedawczyki; dla kieliszka wódki sprzedadzą każdego, ale np. z Panem NIKT, który był prawą ręką mojego największego, nie żyjącego już, wroga to taki pakt mogłabym podpisać. Jest on teraz naprawdę Panem NIKT. Samotnym i zupełnie nie groźnym. Już nie biega z pismami do dyrektorki, nikt go do tego nie zmusza. Słyszałam rozmowę pana NIKT z Zygmuntem, w ogóle nie ma porównania rozmowa sprzed roku czy dwóch lat a rozmowa dzisiaj. Pan NIKT bardzo cierpliwie przysłuchiwał się każdemu słowu Zygmunta, a zrozumieć go jest bardzo trudno i mało komu starcza na to cierpliwości. A zatem jest to całkiem znośny, człowiek który był pod złym wpływem. Jego wadą jest słaby charakter, uległość. Chociaż muszę przyznać, że pani NIKT umiała jak nikt inny, podporządkowywać sobie ludzi. Ludzie ci z pełną pokorą jej usługiwali i wykonywali wszelkie sugestie czy wręcz polecenia. Najpierw, przez wiele lat jej paziem była Maria Kar. – obrzydliwa postać, wszystkie polecenia wykonywała z naddatkiem; wygryzła ją z tego zaszczytnego stanowiska Brońka, aż wreszcie tę fuchę przejął pan NIKT i pełnił ją aż do śmierci zleceniodawczyni świństw wszelakich. Przy nim pani NIKT poczuła się wysoce dowartościowana, w końcu to mężczyzna, całkiem przystojny i o 20 lat młodszy. Jeśli zaś chodzi o dyrekcję, to z nimi paktu nie podpiszę. Co innego jak posuwa się do robienia świństw stary, samotny, schorowany człowiek, który na coś liczy, chce być zauważony, a co innego jak staremu człowiekowi robi świństwa ktoś młody, wykształcony i na stanowisku. Na ten temat również znalazłam kilka interesujących wpisów w moich komentarzach, cytuję – Gdyby któraś z pań decydentek miała ludzkie odruchy, nigdy nie zaszłaby tak daleko. Zarządzanie DPSami to duże pieniądze a pieniądz przyciąga zło i to zło w czystej postaci zarządza nami.

Luty 2021

Kocham cię w tym roku mój ty luty srebrny, Jesteś mroźny, śnieżny, wietrzny, w swej aurze niezmienny. Malkontent narzeka, że w lutym jest zima, że śnieg we dnie pada a nocą mróz trzyma. Przez chwilę zawiodłeś, odwilżą i pluchą, To czynność przedwiośnia, mówię ci na ucho. Robisz wstyd naturze, człowiek też tak czyni, Szybko to naprawiaj zanim miesiąc minie.Dajesz fory wiośnie żeby przymroziła, żeby swe kałuże śniegiem opruszyła. Plucha, mżawka, chlapa to marcowa sprawa Nie słuchaj zmarzlaków, w śnieżki nas zabawiaj.

Słuchajcie zmarzlaki co wam teraz powiem: ” Gdyby luty pofolgował, marzec by go reperował” ” Gdyby luty ciepły był i po wodzie wiosna późno by przyszła i o chłodzie” ” A gdy luty mrozy daje, wróży wielkie urodzaje”.

Więc kochajcie moi mili – śniegi zimą, kwiaty wiosną, słońce latem, A jesienią złote liście, w lutym zaś – niech nas wszystkich mróz przyciśnie.

Ten wierszyk napisałam w lutym 1999r. Chyba czułam się szczęśliwa jeśli miłością ogarniałam nawet miesiące. W tym roku jest ze mną gorzej. Nadal zachwycam się mroźnym lutym ale coraz częściej wyściubiając nos spod kołdry. Przecież od grudnia do 26 stycznia miałam to kwarantannę to izolację. 28 stycznia już byłam zaszczepiona, myślę, że stanowczo za wcześnie bo ten fakt odchorowałam bardzo. Przez 8 dni byłam całkowicie padnięta. Z każdym dniem nabierałam siły po to żeby znów zmusić organizm do tworzenia antyciał – 18 lutego miałam drugie szczepienie. Na szczęście to drugie przechorowałam tylko przez jeden dzień, ale po tym wszystkim, do pełnych sił będę długo dochodzić. W ciągu siedmiu tygodni cały czas walczyłam z tą zarazą. Optymistycznie patrząc na ten stan rzeczy, to jeśli wygrałam trzykrotną walkę z tą zarazą, to znaczy, że nie ma na mnie mocnych. A wracając do mojego wierszyka i do porzekadeł ludowych to wniosek nasuwa się jeden – zima wróci, a u mnie w ogródku już irysy wysuwają noski do słońca.

W komentarzach dostałam znów filozoficzny wpis – ” Przyjaciel to ktoś kto przychodzi, gdy inni wychodzą”. Kochani, tu u nas w DPSie nie ma przyjaciół. Każdy myśli o sobie. Jeśli ktoś do kogoś się zbliży to w jakimś celu. A ponadto, nam prawie od roku nie wolno było nawet siebie odwiedzać. Unikamy siebie. Taką psychozę zasiali w nas zarządzający naszym Domem. Oni nie mają pomysłu na nas więc zamykają i mają święty spokój. W poniedziałek – 24 lutego, nie wytrzymałam – uciekłam z DPS i poszłam pieszo do miasta. W końcu jestem zdrowa, a czy silna to musiałam sprawdzić maszerując przez dwie i pół godziny. Dałam radę, wróciłam zmęczona ale i nieprawdopodobnie szczęśliwa. Jak psiak, który zerwał się ze smyczy. Oczywiście z maseczką chirurgiczną na nosie i ustach. Teraz niestety znów będziemy w zamknięciu mimo szczepień – trzecie nasilenie pandemii. Będę musiała świecić przykładem żeby dyrekcja zapomniała o mojej nie subordynacji.

Ostatnio dostaję bardzo dużo komentarzy, na ogół nawiązujących do filozofii życia. Bardzo za nie dziękuję i jednocześnie przepraszam ale czytam tylko wpisy w języku polskim, a dostaję je z całego świata. Nie uczyła się babcia języków to teraz ma za swoje.

Życie moje…

Jak tylko napiszę w swoim pamiętniku, o tych co odeszli, albo szykują się do tej drogi, od razu dostaję wpis w komentarzach z myślą Roberta Cody – ” Miej odwagę żyć, umrzeć każdy potrafi”. Czyżby z mojego pamiętnika nie wynikało, że mam tę odwagę? Nie tylko mam odwagę żyć ale mam odwagę upomnieć się o życie innych. Kochani, moje całe życie zostało po za murami DPSu. A teraz, kiedy od roku nie wychodzę po za te mury, to każda wiadomość o znajomych z ” tamtego życia „, mnie wzrusza i nadchodzą wspomnienia. Kocham te wspomnienia i dlatego z przyjemnością o nich piszę bez względu na to jakie one są. Dostałam również wpis o treści : Nigdy nie zapomnij najpiękniejszych dni swojego życia. Wracaj do nich ilekroć w twoim życiu zaczyna się walić „. Kochani, to jest wręcz motto mojego życia. Szkoda, że dopiero na starość. Młodość rozpacza nad najmniejszym niepowodzeniem a starość upiększa wszystko co było i bez względu na to jakie ono było.

W poprzedniej części pisałam o p. Halince i o tym, że wprowadziła się do nas jako lokator wtórny; a teraz chciałam wspomnieć poprzednich lokatorów mieszkania p. Halinki. Jak to obiecująco wkraczali w życie a jak smutno ono się skończyło.

Wyprowadzając się z naszego bloku nie wyprowadzili się daleko, tylko do bloku o bok, także spotykaliśmy się na spacerach ze swoimi pieskami, codziennie. Wszyscy posiadacze czworonogów z naszej dzielnicy, znali się i rozpoznawali z daleka pieska a później właściciela. Jak mnie pytano z nazwiska o kogoś to nic nie mogłam powiedzieć, zadawałam pytanie pomocnicze – czy ten ktoś ma psa, jeśli tak to jak ten psiak się wabi albo chociaż jak wygląda i wówczas mogłam powiedzieć co i jak. Jeśli ten ktoś psa nie miał to i tematu nie było. Myśmy siebie określali imieniem swoich piesków, np. ja byłam Smykowa, bo mój pupil wabił się Smyk.

Państwo P… byli, tak jak i reszta mieszkańców, pierwszymi lokatorami naszego bloku. Wprowadzając się do mieszkania dwupokojowego wiedzieli, że to nie na stałe tylko na chwilę. ( Okazało się, że ta chwila trwała prawie 20 lat ). To byli ludzie zasługujący na piękne duże mieszkanie. Dwoje architektów stworzyło nie jedną dzielnicę w naszym mieście, ale widocznie chcieli mieszkać w tej a nie w innej. Zanim wybudowano blok, w którym wreszcie było piękne, czteropokojowe mieszkanie specjalnie dla nich, to ich dzieci dorosły i poszły w świat. Pan P… pomieszkał w tym mieszkaniu tylko dwa lata; dostał zawału i zmarł. Tak więc w tym wymarzonym mieszkaniu została już tylko pani P… z pieskiem. Dzieci były tak zajęte swoim życiem, że nie znalazły chwili żeby odwiedzić matkę. A matka w tej tęsknocie i bolesnej samotności, zanikała, Podobno te wszystkie choroby z zanikaniem pamięci to ucieczka psychiki od tego co jest. Jej jedynym towarzyszem był zawsze tylko pies, jeden potem drugi… aż nagle choroba posunęła się tak daleko, że już opieka sąsiadów i opiekunów z Opieki Społecznej, nie wystarczała. Powiadomiono dzieci o konieczności zajęcia się matką. Syn nawet nie przyjechał. Córka wpadła do matki na dwa dni. Wszystko załatwiła błyskawicznie – nie miała czasu – sprzedała mieszkanie, psa oddała do schroniska a matkę do Domu Opieki i to jak najdalej od miasta w którym, razem z mężem, była Honorowym Obywatelem.

Sąsiadka z ul. Radiowej

… wiesz babciu, następna twoja sąsiadka chyba trafi do DPSu – mówi mi przez telefon żona mojego wnuka. To super, odpowiadam, będę miała kogoś bliskiego. Nie masz się czego cieszyć, ona nie wie co dzieje się w okół niej, nie wie nawet kim jest. Ale to temat na dłuższą rozmowę – mówi mi wnuczka.

Zanim wnuczka zacznie tę dłuższą rozmowę na temat obecnego stanu Pani Halinki, to ja zacznę jeszcze dłuższą i sięgnę pamięcią na 35 lat wstecz.

Pani Halinka wprowadziła się do naszego bloku jak ja i inni mieszkańcy, mieszkaliśmy już w nim około 20 lat. Czyli, że była lokatorką wtórną. Wprowadziła się z mężem i dwójką dzieci. Filigranowa pani, wyglądająca zawsze dużo młodziej niż wskazywał wiek. Mąż kiedyś również był filigranowy ale przez alkohol zaczął rosnąć w szerz. Przez alkohol nabawił się też padaczki, ale niestety pić nie przestawał, a wręcz odwrotnie, wciągnął w to picie swojego już dorosłego syna. Syn w każde popołudnie przychodził do tatusia i siadając po przeciwnych stronach stołu najpierw zgodnie pili a później się czubili. Dosłownie doskakiwali do siebie jak dwa koguty, ale siedząc cały czas po przeciwnych stronach stołu. Skąd wiem? Widziałam niejednokrotnie ten obrazek. Otóż jak panowie zaczynali się czubić to pani Halinka wzywała pomocy, krzycząc – ratunku. Sąsiedzi myśląc, że coś się dzieje złego biegli na pomoc. A Pani Halinka robiła szparę w drzwiach wejściowych do mieszkania i w tę szparę krzyczała. A w domu mąż z synem pili i wykrzykiwali swoje pretensje do siebie nie zwracając uwagi na Halinkę. Aż któregoś dnia dowiadujemy się, że mąż pani Halinki zmarł. Ciężko pani teraz – pytam, a Halinka na to: pani Danusiu, przecież ja się jego panicznie bałam, nigdy nie wiadomo było co mu strzeli do głowy. Spałam z nożem pod poduszką. A teraz wezmę rodzinę wnuczki do siebie i będzie dobrze – mówi Halinka. Wnuczka zanim się wprowadziła to zrobiła generalny remont mieszkania, wymieniła meble, a po remoncie Halince odwidziało się wspólne mieszkanie. Powiedziała wnuczce wprost – nie chcę z wami mieszkać. Ja byłam przerażona tak postawioną sprawą a co dopiero wnuczka Halinki. Jak mogłaś tak postąpić. Jakbym tak postąpiła ze swoimi to do końca życia nie odezwali by się do mnie – a Halinka na to, a tam, im złość przejdzie a ja będę miała spokój. Nie spodziewałam się po niej takiego podejścia do sprawy. Okazało się, że nowo poznana koleżanka, z bloku na przeciwko, namówiła ją do znalezienia sobie męża, a nie zajmowania się wnukami, czy prawnukami. No ale jak go znaleźć, gdzie go szukać – tego męża. Koleżanka Halinki miała gotowy plan – przecież mieszkamy w parku, do którego na spacery zjeżdżają się ludzie z całego miasta, wystarczy zacząć chodzić na te spacery. I zaczęły – dwie babinki z chusteczkami na głowach zawiązanymi pod brodą, całymi dniami chodzić po parku. Do takich to można śmiało podejść i porozmawiać o wszystkim, a na dodatek czuć się mądrzejszym, a to w wypadku mężczyzn jest bardzo ważne. Któregoś dnia jak panie przysiadły na ławeczce podszedł do nich pan z zapytaniem czy może się dosiąść. Ponieważ ów pan był w przybliżonym wieku i i również nie zbyt wysoki, koleżanka Halinki odpowiedziała natychmiast, że tak, zapraszamy. Ów pan całkiem śmiało zaczął opowiadać swoją historię, że Jest od 5 lat wdowcem, mieszka razem z rodziną córki i ma po dziurki w nosie tego wspólnego mieszkania. Przyjechał kilkanaście kilometrów od swojego miasteczka, żeby jak najdalej od dzieci i wnuków, znaleźć sobie żonę i z nią zamieszkać, u tej żony. I w ten właśnie sposób Halinka poznała swojego drugiego męża. Bardzo szybko zamieszkali razem a mniej więcej po roku znajomości wzięli ślub i urządzili weselisko z pompą. Przeżyli ze sobą ponad 20 lat jak papużki nierozłączki. Wszędzie razem i za rączkę – po zakupy, do lekarza, na spacer. Zawsze zajęci rozmową, zerkający z zachwytem w swoje oczy. Często ich spotykałam już mieszkając w DPS, zawsze szczęśliwych i uśmiechniętych.

…., któregoś dnia – mówi wnuczka, przyszła do mnie p. Halinka i nie wiedząc jak powiedzieć o co jej chodzi, wzięła mnie za rękę i prowadzi do swojego mieszkania. Zaprowadziła do pokoju, gdzie w łóżku leżał jej mąż i pokazuje na niego. Nie mówi, już dawno nic nie mówi – to słowa p. Halinki. Przyjrzałam się sąsiadowi i stwierdziłam, że on nie żyje i to już od dłuższego czasu. Zadzwoniłam po pogotowie i chciałam zadzwonić po kogoś z rodziny ale p. Halinka nie wie gdzie są jakieś dokumenty, adresy czy telefony. Lekarz nie może niczego stwierdzić bo z żoną denata nie można się dogadać no i brak dokumentów utrudnia sprawę. Pobiegłam po męża, mówi wnuczka, może on spojrzy na sprawę innym wzrokiem i wybrniemy jakoś z tej sytuacji. Faktycznie, dzięki niemu znaleźliśmy dokumenty. Lekarz wszystko posprawdzał i zabrali denata. Ja zostałam, żeby zapewnić jakąś opiekę p. Halince – mówi wnuczka. Nikt z rodziny nie mógł przyjść – Cowid. Zadzwoniłam do DPSu okazało się, że p. Halinka miała stałą opiekunkę, która została wezwana, tak więc poczekałam aż przyjdzie. Za kilka dni przyszła córka p. Halinki żeby podziękować za pomoc i wyjaśniła, że mama musi być u siebie w domu tak długo aż Sąd stwierdzi jej niepoczytalność, wówczas oddamy ją do Domu Opieki. Mama zachowuje się różnie. Nigdy nie dotrzymuje słowa. Nie chcę wypaść przed ludźmi na wyrodną córkę, ale z nią nie można inaczej.

Tak kończy się nasze życie. Pomalutku odchodzimy jeden po drugim; tylko dlaczego ta końcówka życia jest taka przykra…