Dziękuję !

To podziękowanie to moja reakcja na ostatni wpis do komentarzy. Ten wpis to jedno zdanie podpisane przez kogoś kto nazwał siebie ” ego ” a tym zdaniem bardzo mocno poruszył moje ego. Dla takiego jednego zdania warto pisać. Dziękuję!

Wpisy podpisane Jau McDonald i Metale XMCpl. ( jeden z nich z zaproszeniem do siebie – po co ? ) Dziękuję, że napisaliście ale zostałam ostrzeżona przez wnuka żebym do nikogo nie klikała i tego się trzymam. Jak ktoś zachęca mnie do kliknięcia w jego adres to nawet przestaję wierzyć w miłe słowa. Ale dziękuję za wpisy.

Troska…

Niedziela 31 styczeń, zmuszam organizm do w miarę normalnego funkcjonowania, trzeba ćwiczyć, trochę w pokoju, bo to na leżąco a reszta w atrium. Do atrium wyszłam 20 min. później niż zwykle, nie o godz. 7 a o 7,20 ponieważ czas moich ćwiczeń jest zawsze taki sam – 40 min. tak więc przed 8 rano nie było mnie w pokoju. Nigdy bym nie przypuszczała, że tym faktem zaniepokoję swoją opiekunkę, że ktoś w ogóle zwraca uwagę na to czy jestem w pokoju czy mnie nie ma. Wychodząc zostawiam zawsze kartkę w drzwiach informującą gdzie jestem, a zatem wiadomo gdzie jestem, a mimo to opiekunka zaniepokoiła się, że o zwykłej porze nie było mnie w pokoju. Przybiegła do atrium sprawdzić czy wszystko w porządku. Przeprosiłam i wyjaśniłam dlaczego tak się stało, obiecałam, że od dziś będę przestrzegała czasu ćwiczeń od 7 do 7, 40. Jestem wzruszona troską. A już myślałam, że jak coś by mi się stało w tym atrium, to bym zamarzła i nikt by nie wiedział, a tu proszę jaka miła niespodzianka.

Wybrałam się do pielęgniarek żeby uzupełnić leki i przypomnieć, że od dziesięciu miesięcy leży u nich skierowanie dla mnie od neurologa na TK głowy, ( jeszcze po uderzeniu przez Leona ). Ponieważ mam dość silne zawroty głowy postanowiłam wykorzystać to skierowanie. Trafiłam na dwie najcudniejsze pielęgniarki – Justynkę i Beatkę. Oczywiście wszystko o co prosiłam zostało od ręki załatwione. To są dwa wzory do naśladowania, chociaż dwa zupełnie inne wzory. Ich wspólne cechy to bardzo życzliwe podejście do podopiecznych i załatwienie każdej sprawy z poszanowaniem każdego z nas. Justynka – to iskierka, która wszystko zrobi błyskawicznie i ciągle do kogoś biegnie, a Beatka emanuje spokojem. Jak wchodzi do nas Beatka to doznajemy takiego dziwnego uczucia, że od tej chwili nikt inny się nie liczy tylko ten do kogo przyszła. ( Proszę spokojnie wyłuskać swoje problemy wszak jestem do wyłącznej pani \pana dyspozycji). Wśród pielęgniarek jest też jedna o której muszę napisać chociaż nie wymienię jej imienia bo to plama na honorze i pielęgniarek i tych co ją przyjęli do pracy. Pielęgniarka ta powinna być za kratkami ale ponieważ ma ogromne długi do spłacenia ( okradła swoje koleżanki pracując w szpitalu ) których nigdy nie da rady spłacić, udaje, że pracuje. Jest nie miła, opryskliwa, ale chyba ktoś taki może się przydać naszemu kierownictwu, bo dla nich im gorzej tym lepiej.

Podobno naprawdę u nas wszyscy są zdrowi. Zapadła decyzja, że już w tym tygodniu rozpocznie się przyjmowanie nowych pensjonariuszy. Tyle wolnych miejsc w DPS to katastrofa finansowa. Ceny utrzymania poszybują w górę a już sięgają „gwiazd”.

Szczepienie miałam 28 stycznia, dzisiaj jest już 4 luty, a ja dopiero dzisiaj poczułam się jako tako. Przez te wszystkie dni czułam się jak po chorobie, osłabienie tragiczne. Już myślałam, że tak zostanie, że zdecydowanie za wcześnie zostałam zaszczepiona, ale dzisiejszy świt dodał mi otuchy. Wyszłam do atrium o godzinie 6, 40, ( wcześniej, żeby wrócić na czas ), co krok jakaś opiekunka przestrzegała mnie, że nie dam rady z chodzikiem na taki śnieg. Dałam radę, a na dodatek cieszyłam się, że moje zwiotczałe mięśnie trochę popracowały. Koła chodzika całe były zanurzone w śniegu tak więc pchałam ten swój chodzik i byłam szczęśliwa jak głupia, że mam siłę. Czułam z każdym krokiem, że wraca we mnie życie. Za dwa tygodnie następne szczepienie. Mam pietra, no bo ile stary człowiek może wytrzymać. Pewnie znów padnę i to na długo, ale teraz jest dobrze.

Przepraszam autorów ostatnich wpisów, że nie odpowiem na żaden z nich, ale ciągle przypominam, że odpisuję tylko na treści pisane w języku polskim. Dziękuję, że czytacie i piszecie do mnie, ja niestety nie umiem korzystać z tłumacza i już nie chcę się uczyć, jednak bardzo dziękuję za wpisy.

Tak mi siebie jest żal…

Wyobraźcie sobie, chociaż to wprost nie do wiary, ale w naszym DPS podobno, wszyscy są zdrowi. Nie ma wirusa. Część mieszkańców została nawet zaszczepiona. Oczywiście ci co zachorowali to albo wyzdrowieli albo zmarli, ale chorych już nie ma. Ludzie są wolni, chodzą na ćwiczenia, na spacery, tylko ja muszę do 26 stycznia być w izolacji a później lekarz zdecyduje.

Lekarz na temat Covidu nie powiedział nic, tak więc natychmiast poczułam się wolna. Wybrałam się do Działu Socjalnego, żeby opłacić leki i o dziwo od razu usłyszałam, że za dwa dni mam mieć pierwsze szczepienie. Nie wiem czy to nie za wcześnie, ale ucieszyłam się bardzo, przecież to oznaczałoby, że jeszcze tylko trzy tygodnie do drugiego szczepienia i wolność absolutna. Ale idąc korytarzem spotykałam bardzo zdziwionych ludzi którzy zadawali mi to samo pytanie – to ty żyjesz, wszyscy mówią, że umarłaś. To dobrze, że tak mówią, znaczy to bowiem, że będę żyła długo. Z tej radości, że żyję i jestem na 50% wolna, poszłam na spacer do atrium, a na drugi dzień, swoim starym zwyczajem o godz. 6, 50 byłam już w atrium. Po ćwiczeniach i głębokich oddechach na świeżym powietrzu, poczułam się szczęśliwa a saturacja tlenowa wskoczyła na właściwe tory – 98%. Czekam z niecierpliwością co będzie jutro – zaszczepią czy nie zaszczepią? Zaszczepili! Czekając na swoją kolej do szczepienia pochodziłam po dwóch korytarzach, po dwóch, a jest u nas 11 korytarzy, tylko na tych dwóch korytarzach jest osiem wolnych miejsc, nie pokoi tylko miejsc, a to znaczy, że tyle osób zmarło. Najwięcej osób zmarło na medyku w pokojach dwuosobowych.

Szczepienie było w ogóle nie odczuwalne. Zanim się zorientowałam to pielęgniarka już naklejała plaster. Jak widzi się w telewizji taką grubą igłę, którą wkłuwają prawie całą, to aż przeraża; a u nas była cieniutka igiełka i chyba tylko dotknięcie. Młodziutki lekarz, siedzący przy komputerze z naszymi danymi, raptem na cały głos powiedział – ale z pani szczęściara… Bardzo proszę rozwinąć temat, bo nie rozumiem. A on patrząc w monitor mówi – przeszła pani chorobę bardzo ciężko a skutków ubocznych nie ma żadnych. Teraz życzę spokojnego przeżycia szczepionki. Za bardzo spokojne to przeżycie nie było. Z godziny na godzinę coraz bardziej zaczęła boleć ręka. Na drugi dzień, po nie przespanej nocy, czułam się fatalnie. Nie miałam siły chodzić. Poszłam o świcie do atrium, ale po pół godzinie wróciłam do pokoju i położyłam się. Czułam się tak słaba jak podczas choroby. Było mi potwornie zimno, miałam wrażenie jakbym wpadła do przerębli. Takiego odczucia doznawałam kilkukrotnie i to po parę godzin. Koszmar. Ale wieczorem usnęłam i spokojnie przespałam całą noc. Dzisiaj 30 stycznia nic się nie dzieje ale jestem bardzo osłabiona dlatego łóżko mam w ciągłej gotowości.

Noce w DPSie

Nie tak dawno pisałam, że nie wiadomo dlaczego pielęgniarki rozpoczynają swoją wędrówkę z lekami, nocą. Wiem, że mają obowiązek zaglądać do nas dwa razy w nocy. Robią to około godziny 23 i 4 rano. Jako wizyta sprawdzająca czy wszystko w porządku, to może być i noc, ale leki ? No i jak wchodzą do pokoju nocą, to powinny to robić jak najciszej, nie z hukiem i światłem po oczach. Ale to moim zdaniem. Ostatnią noc grudnia spisałam na straty, jeśli chodzi o spanie. Cały dzień źle się czułam, także jak opiekunka załatwiła mi jakieś leki, a była godzina 22,30 – usiłowałam zasnąć. Raptem błysk latarki po oczach. Wystraszyłam się nie na żarty. Przepraszam, ale muszę zmierzyć pani temperaturę. Ma pani 36,5 , jest dobrze, może pani spać. Zbliżała się godzina 24, tak więc łazienka i lulu. Raptem budzi mnie wędrujące po pokoju światło. Nie zgasiłam światła jak byłam w łazience? Nie to nie możliwe, zawsze i wszędzie gaszę nie potrzebnie zapalone światło. Ale to światło dziwnie chodzi. Jest tu ktoś – pytam. Czy mogę od pani pożyczyć mopa, pyta postać stojąca już z mopem w przedpokoju. Już była w mojej łazience, już wiedziała co jej się przyda, już to sobie wzięła, aż tu babsko się budzi i zadaje pytanie. Nie wiadomo kto to jest, ponieważ teraz wszyscy chodzą zamaskowani. Może pani – odpowiedziałam. Znów usiłuję zasnąć. Za pół godziny – pełnym głosem – oddaję, ale bez dziękuję. Wówczas zwróciłam uwagę, że to wędrujące światło padało przez otwarte drzwi z korytarza. Drzwi to się otwierały to zamykały, a światło wędrowało. Spojrzałam na zegarek – zbliżała się godz. 2 Niestety już o spaniu mowy nie ma. Po pokoju rozchodzi się duszący smród. Najpierw wywietrzyłam pokój – nie pomogło. Szukam przyczyny – a to mop został wykorzystany do śmierdzącej sprawy i zwrócony bez wyprania go. Zanim zlikwidowałam smród była już godzina 4 rano, a o godzinie 4,30 światłem po oczach i pytanie za dziesięć punktów – jak się spało? Natomiast noc następną spędziłam na podłodze w przedpokoju i niestety od 22 do rana nikt nie zajrzał. Nie wiem jak to się stało, że się przewróciłam, po prostu na moment urwał mi się film. Przewracając się potłukłam głowę, uderzając o kant taboretu, i rękę. Do rana usiłowałam doczołgać się do łóżka, jak się to udało to byłam zupełnie wycieńczona. Starzy ludzie nie są w stanie po upadku podnieść się samodzielnie, przeżywałam to wielokrotnie. Co z tego, że mamy w pokojach dzwonki alarmowe, do tego dzwonka trzeba wstać. Jak moja córka dowiedziała się o moim spędzeniu nocy na podłodze zadzwoniła i spytała jak to jest, że jednej nocy bezustannie ktoś przychodził a drugiej nikt. Po tym telefonie, przez całą moją chorobę, czyli przez bite dwa tygodnie, przez całą dobę co dwie godziny, mierzono mi temperaturę i saturację tlenową. Wszystkim opiekunom zakupiono takie naparstki którymi dokonywano pomiarów i termometry. Myślę, że nikt nie nauczył ich jak dokonywać tych pomiarów. U mnie saturacja tlenowa co dwie godziny miała inny procent. Ponieważ zupełnie się na tym nie znam tak więc przyjmowałam do wiadomości i tyle. Aż po długiej przerwie w pracy, wróciła do nas pielęgniarka, którą oceniam bardzo wysoko i to nie tylko ja. Przyszła do mnie spokojnie, tak jakby miała dużo czasu. Zmierzyła ciśnienie, temperaturę, usiadła przy mnie i zaczęła masować mi palce u rąk. Co mnie Pani tak pieści – pytam. Rozgrzewam palce bo chcę zmierzyć u pani saturację tlenową. Zimne palce nie wykażą tego prawidłowo. Od razu saturacja skoczyła do 90%. Owa pielęgniarka zmieniła mi moje podłączenie do tlenu – zamiast rurek w nosie, przez które byłam unieruchomiona, podała mi maseczkę. Wytłumaczyła jak mogę sama podłączać i wyłączyć aparaturę. Czyli, że można swoją pracę wykonywać należycie. Za pół godziny wpada do mnie Agnieszka i chce robić pomiary. Tłumaczę jej, że nie trzeba, przed chwilą wszystko zostało pomierzone. To nic, odpowiada Agnieszka, ja to muszę zrobić, kazali. To ile ci wyszło z tym tlenem – pytam. 77% – odpowiada. To wzywaj pogotowie, bo to jest bardzo zły wynik. Po tej wizycie doszłam do wniosku, że opiekunowie biegając cały dzień po pokojach mierząc saturację, to tylko sieją wiatr. Co dwie godziny pomiary a poza tym wszystkie inne czynności których jest ogrom. I po co to?

Znikający podopieczni

Dostałam bardzo miły wpis od Pani Alicji – dziękuję. Pyta Pani, czy Helenka o której pisałam, że zmarła, jest tą którą Pani znała. Niestety tak. Tak więc jak Pani widzi, to dobrze, że Pani mama od nas uciekła. Była króciutko moją najbliższą sąsiadką. Kto wie co by było gdyby była jeszcze z nami. Teraz to nikt nic nie wie, siedzimy w swoich pokojach jak w więzieniu, wprawdzie luksusowym więzieniu, ale jednak. Ja więcej widzę co dzieje się w innym skrzydle budynku niż na naszym korytarzu. Przez okno zobaczyłam, że jest przeprowadzany remont pokoju na tak zwanym medyku, a to znaczy, że ktoś ” zwolnił ” pokój. Pytam pracowników – czy tam ktoś zmarł? Dużo osób zmarło – usłyszałam w odpowiedzi. Jest mi bardzo przykro, że nawet nie wiem kto. Chociaż o jednej osobie dowiedziałam się przy okazji – zmarła pani NIKT, mój wróg numer 1, wróg który kierował wszystkimi świństwami. Czy wiecie, że zrobiło mi się bardzo przykro. Przecież nasz DPS bez niej, to już zupełnie nie to. To był diabelsko silny wróg, podły, zawzięty ale i nie głupi a przebiegły ponad wszystko. Dopiero teraz dowiedziałam się dlaczego, i ta dyrekcja i poprzednia wolała we wszystkim jej ustąpić, żeby się tylko nie narazić. Otóż ona owszem podpisała każde świństwo, czy to na pracownika, czy mieszkańca, ale ze wszystkiego robiła notatki i w ten sposób miała dyrekcję w garści. Przecież ona, jako podopieczna Domu, mogła nie rozumieć, nie wiedzieć, a dyrekcja niestety musi wiedzieć co robi. Przez 10 lat życia w naszym DPSie, było mi bardzo ciężko, upadałam i podnosiłam się, niestety miałam bardzo dużo wrogów, bezwzględnych, prostackich do bólu. Już ich nie ma. Została tylko siostra przełożona i jej jeden żołnierz. Będzie mi smutno bez prężenia muskułów. Nie udało im się wykończyć mnie przy okazji pandemii, to sama jestem ciekawa co teraz wymyślą. Takie drobne świństewka jak nie zawiezienie mnie, na SOR po wypadku w ogródku, zlekceważenie doznanego przeze mnie udaru z utratą mowy, odwołanie zabiegów po udarowych, czy wreszcie trzymanie mnie przez 4 godziny pod atrapą tlenową, kiedy ledwie oddychałam, jakoś przeżyłam, a to dlatego, że jestem pod najwyższą ochroną tych tam w niebiosach.

List do SANEPIDU

Jestem mieszkanką DPS, aktualnie chorą na COVID ale z przekazanym do Was wywiadem nie zgodnym z prawdą. Przełożona pielęgniarek, odpowiedzialna za nasze zdrowie, wybielając siebie zwaliła moją chorobę na rzekome kolędowanie w dniu wigilii.

Otóż jeszcze w grudniu, na naszym korytarzu nie było ani jednej chorej osoby. Raptem zachorowała pani Julia, która z pokoju wychodziła tylko w nocy żeby pochodzić po korytarzu. Julię przeniesiono na inny oddział. Po niej dowiadujemy się, że pani Helenka, która tylko czasem otwierała drzwi ze swojego pokoju na korytarz, zachorowała i zmarła. ( Pani Helenka uczestniczyła w naszym śpiewaniu kolęd w wigilię ). Nie minęło kilka dni jak padłam ja i mój sąsiad jednocześnie. Ja to chociaż otwierałam czasem drzwi od swojego pokoju, nie chodziłam nigdzie; a mój sąsiad odkąd u nas zamieszkał to nie wstał z łóżka. Dopiero jak choroba trochę zelżyła i powoli zaczęło wracać myślenie zaczęłam też analizować co się dzieję. Pierwsza rzecz jaka zwróciła moją uwagę to potworne zimno które co wieczór około godziny 20 z mojego pokoju robiło zamrażarkę. Jeszcze jak nie było minusowej temperatury to było jako tako. Przy minusowej temperaturze jedną noc wytrzymałam pod kołdrą i trzema kocami a w drugą noc ubrałam się w palto i poszłam na zwiady. Daleko nie musiałam iść. W pokoju, na przeciw mojego były szeroko otwarte drzwi i okno balkonowe. Weszłam żeby pozamykać i odkryłam, że to pomieszczenie służy za pokój do przechowywania używanej odzieży ochronnej. Odzież była zrzucona w łazience a późnym wieczorem wietrzono pokój z wirusów. Wirusy, przy pierwszym podmuchu wbijały w pokoje na przeciwko, czyli w mój p. 88 i pokój sąsiada 89. A mnie ciągle proszono żebym nie wychodziła z pokoju, powtarzała mi to w kółko pani dyrektor, najwyraźniej była świadoma tego co może się stać i marzyło jej się pozbycie się mnie.

W poprzednim wpisie dokładnie opisałam jak zachorowałam i jak ze mną postępowano. Niestety tych co opiekowali się mną troskliwie opisać nie mogę ponieważ wówczas nieprzyjemności ze strony Dyrekcji byłyby gwarantowane.

Jak zachorowałam

Bardzo jestem wdzięczna za pamięć o mnie i życzenia powrotu do zdrowia. Były serdeczne a więc się spełniły. Gorzej z poradami jak należy się zachowywać podczas choroby. Kochani, ani jeden krok ani gest nie zależy od ciebie tylko od tego jak przechodzisz chorobę. Ja na dwa tygodnie padłam. Radzicie mi dużo spacerów. Od marca ubiegłego roku byłam na spacerze 5 razy po godzince i to pod nadzorem. W Domu Opieki nie żyjesz jak chcesz tylko pod dyktando nie zawsze mądrych ludzi. Od kilku miesięcy nie wychodziłam nawet z pokoju, twierdzono, że uchroni to mnie przed zakażeniem, tak więc nie wychodziłam i właśnie przez to zachorowałam. Otóż, nasze najmądrzejsze kierownictwo pozwoliło sobie na wykorzystanie pokoju po zmarłym mieszkańcu ( pokój równo na przeciwko mojego ) i zrobienie z tego pokoju magazynu wirusów, bo jak inaczej nazwać pomieszczenie w którym zrzuca się używaną przez cały dzień odzież ochronną i to taką którą się zakłada idąc do najcięższych przypadków, czyli kombinezony z kapturami. Póki leżałam prawie nie przytomna to nic na ten temat nie wiedziałam ale jak zaczęłam myśleć, zwróciłam uwagę, że co wieczór mój cieplutki dotąd pokoik, zamienia się w zamrażarkę. Narzucałam na siebie co się da – kołdrę i trzy koce na raz, aż wreszcie postanowiłam iść na zwiady. Założyłam palto i ciepłe buty – po to żeby wyjść na korytarz, było takie przenikliwe zimno. Daleko nie musiałam iść. W pokoju na przeciwko było szeroko otwarte okno i drzwi na korytarz. Weszłam żeby to pozamykać i zobaczyłam składowisko ochronnej odzieży używanej zrzuconej w łazience, a wietrzenie służyło wywianiu wirusów. Wyobraźcie sobie – korytarz szerokości dwóch kroków, po obu stronach korytarza pokoje w których drzwi wiszą w powietrzu, w szparach pod drzwiami można przekazywać przesyłki, a tu wietrzenie. Pierwszy podmuch zawsze był skierowany na mój i sąsiada pokój, tak więc zachorowaliśmy jednocześnie. Sąsiad, który nigdy nawet nie wstał z łóżka. I tak jak w grudniu na naszym korytarzu byli wszyscy zdrowi to już w styczniu posypało się. Najpierw zachorowała pani Julia, która niczego nie świadoma wychodziła co noc na spacer po korytarzu. Po niej zachorowała pani Helenka, która miała zwyczaj oglądać świat przez otwarte drzwi na korytarz, nie chodziła nigdzie. Jeszcze w Wigilię śpiewała z nami kolędy a za tydzień już nie żyła. Dyrekcja wysłała wywiad do SANEPIDU w mojej sprawie, że zachorowałam bo kolędowałam, to zabrzmiało tak jakbym chodziła od pokoju do pokoju. Tak więc musiałam całą sprawę opisać i to sprostowanie na piśmie wysłać do SANEPIDU. Nie wiem czy ktoś za to odpowie ale jak narobiłam szumu to chociaż magazynu wirusów nie wietrzą. Mam wrażenie, że przełożona, czyli moja psychofanka, wiedziała co robi i miała okazję pozbyć się mnie przy okazji pandemii. Jak natlenienie mojego organizmu spadło poniżej 80% przysłała do mnie pielęgniarkę, swojego ostatniego oddanego żołnierza żeby mi podłączyć tlen. Wyobraźcie sobie pielęgniarka z 40 letnim stażem pracy nie umiała tego zrobić. Leżałam dwie godziny pod atrapą – bidulka nie zauważyła, że kabelki były odłączone. Ja się dopiero zaczęłam dusić. Na szczęście weszła do mnie opiekunka. Zawołała ową pielęgniarkę, jak powiedziałam jej, że cokolwiek robiąc należy robić to starannie, to zaczęła wykrzykiwać, że taką pacjentkę jak ja to najlepiej odesłać do szpitala. Proszę mnie nie straszyć szpitalem, bo to tylko byłby wstyd dla naszego DPSu, że nie umiecie dotlenić pacjenta. Proszę obejrzeć aparaturę czy wszystko jest w porządku, zmierzyć mi saturację i przyjść za godzinę sprawdzić jak się sprawy mają. Zrobiła tak. Za godzinę natlenienie wzrosło o 10 % ale wychodząc odłączyła kabel i znów leżałam pod atrapą. Powiadomiłam o tym Dyrektorkę, ale rozmowa z nią to jak rzucanie grochem o ścianę. _ Jak myślicie, mam prawo podejrzewać o działanie z premedytacją? Ta pielęgniarka to jedna z trzech takich gestapowców – dwie już odeszły, została tylko ona – Te trzy panie brały zawsze nocne dyżury po których zawsze komuś coś się stało. To one miały dyżur jak Gienia w jedną noc straciła mowę i złote pierścionki.

Święta

Niestety moje spotkanie wigilijne nie udało się nie z powodu wirusa, tylko z powodu mojej starości. Zrobiłam się jakaś gapowata. Kliknęłam nie tam gdzie trzeba, nawet nie wiedziałam gdzie i nie mogłam odtworzyć płyty CD. Spotkałyśmy się w pięć osób; ja uprzednio przygotowałam kącik obok mojego pokoju, na uroczyste spotkanie, podzieliłyśmy się opłatkiem, puściłam pastorałkę w wykonaniu Czerwonych Gitar. Powiedziałam kilka słów o ustanowieniu daty narodzin Jezusa Chrystusa. Zmieniłam płytę na kolędy… i właśnie kliknęłam nie tam gdzie trzeba, i koniec balu panno lalu. Byłam załamana, ale panie zebrane w okół mnie postanowiły inaczej – przecież śpiewasz tak samo dobrze jak artyści z tych płyt, to jaki problem? – Rozdałam przygotowane przez siebie śpiewniki i prześpiewałyśmy wszystkie znane nam kolędy. Umęczyłam swoje gardło do bólu. Już nie te lata. Kiedyś mogłam śpiewać w przeróżnych tonacjach i do oporu a dzisiaj po trzech utworach z nie trafionymi tonacjami umęczyłam gardło i siebie, ale jakoś dobrnęłam do końca. Błąd w komputerze naprawiony, także w drugi dzień świąt spotkamy się ponownie.

Śpiewania w drugi dzień świąt nie było, ponieważ poczułam się bardzo rozbita po wpisie Eli z informacją o odejściu jej taty. Rozmyślałam o naszej cudnej zwariowanej młodości. O życzliwości wzajemnej. O radości z każdego spotkania po latach. Wszystko przeminęło, przepadło, nawet nasze życie odchodzi z każdym z nas; ale fakt, że każdy z nas z tamtych lat był w stosunku do drugiego super w porządku, to moja nie przespana noc spędzona na rozmyślaniach, była łagodnie nie przespana. Dzisiaj z kolei wyszukuję wśród obecnych znajomych chociaż w części podobnych do przyjaciół z tamtych lat i chyba ich nie znajduję. Są wśród znajomych ludzie mi życzliwi, ale żeby zaufać tak w 100% jak kiedyś to już takich nie ma. Elu, życzysz mi wytrwałości w dążeniu do naprawy życia w DPSach. To już jest daremny trud. Muszą się zmienić całe pokolenia aż trafi się odłam szlachetnych ludzi, przeczytają mojego bloga i zaczną myśleć. Teraz począwszy od kierowników działów, po dyrektorów Domów, dyrektorów zarządzających DPSami, dyrektorów Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej i Prezydentami Miast – wszyscy są jednakowo ubabrani i nie puszczą sznureczka którego mocno się uchwycili. Dlatego właśnie mnie traktują jak traktują. Stanęło na tym, że oni robią swoje i ja robię swoje. Niestety ja jestem sama a tych którzy uznają mnie za wroga są setki tylko w naszym mieście, a to jest sieć powiązań w calutkiej Polsce. Jeśli nawet wśród tej bandy znajdzie się ktoś komu się to nie podoba, to się nigdy w życiu nie wychyli, bo zniszczą go.

Dzisiaj – 28 grudnia – jestem z wami. Bądź dzielna Elu. Czas leczy rany. Boję się, że twoje wyleczy ale twojej mamy to już chyba nie. Przecież twoja mama nie zna życia bez twojego taty. Odkąd sięgnie pamięcią byli zawsze razem. Mimo to życzę ulżenia w bólu.

Odpowiedź na wpis Eli

Swoim wpisem sprawiłaś mi ogromną radość, to znaczy faktem, że napisałaś do mnie; niestety treść wpisu zasmuciła mnie bardzo. Nawet trudno sobie wyobrazić jak wam teraz smutno. Na pewno byłaś ukochaną córeczką tatusia i on również był przez ciebie bardzo kochany. Pewnie dlatego, że twój tato był ważną osobą w moim życiu, to napisałaś do mnie. Szkoda, że nie napisałaś do mnie wcześniej, może byłaby możliwość bliższego poznania się. Ty, poznałaś mnie czytając mojego bloga, a ja o tobie nic nie wiedziałam. Teraz będzie bardzo trudno poznać się bliżej, jesteśmy zamknięci już dziesięć i pół miesiąca i nie wiadomo kiedy to się skończy. Ani my nie możemy wyjść ani do nas nikt przyjść nie może. A zatem nie będę mogła być na pogrzebie twojego taty i nie będę mogła was uściskać; ani ciebie, ani twojej mamy. Uściskaj mamę ode mnie i wyraź w moim imieniu serdeczny żal z powodu utraty męża, taty i przyjaciela. Elu kochanie, niestety nie mam żadnych innych kont w internecie, tego bloga założył mi wnuk i nauczył z niego korzystać i to wszystko. Także nasze bliższe poznanie się musimy odłożyć na później, na lepsze czasy. Jak poczujesz potrzebę napisania do mnie to bardzo proszę pisz, będę naprawdę szczęśliwa, zawsze odpiszę, ale zawsze w takiej formie jak ta, inaczej nie umiem. Wierz, że nikt tego nie przeczyta poza mną, a jak będę odpisywała to też nikt nie będzie wiedział o kogo i o co chodzi. Z rodziny twojego taty została już tylko dwójka najmłodszych, wszystkich żegnałam ze smutkiem ale to niestety pora na nasze pokolenie, nie ma innego wyjścia, trzeba ustępować miejsca młodym. Tak pięknych ludzi jakim był twój tato, nie wielu jest na świecie i o nich się nie zapomina. Łączę się z Wami w bólu.

Niby nic, a jednak!

Co jakiś czas wracam do tematu pielęgniarek, bo zawsze znajdzie się jakaś nie ogarnięta, nie myśląca, myląca się, która podając leki nawet nie pomyśli komu je daje, a przecież najdrobniejsza nawet tabletka podana nie tej osobie co trzeba może doprowadzić do tragedii. Ludzie mówią u nas bardzo głośno, że w jakiś dziwny sposób pensjonariusze z dnia na dzień tracą świadomość i z osoby chodzącej i w miarę myślącej, stają się ” warzywami”. Oto przykład – w naszym Domu są dwie panie o tym samym nazwisku – to ja i Krysia. Jedna z nas ma niskie ciśnienie i bierze coś na podwyższenie, a druga ma ciśnienie wysokie i musi je obniżać. Nie trudno sobie wyobrazić pomyłkę w lekach na ciśnienie u tych osób. A teraz wyobraźcie sobie, że w tym właśnie przypadku tak było, i to nie chodzi o jedną tabletkę tylko o 84 szt. ( przeliczyłam ). Wprawdzie niby na cały tydzień, ale 84 tabletki podane nie temu komu trzeba. Na samo śniadanko 8 tabletek a na kolację 4.– Za te tabletki ktoś zapłacił i to nie mało; ale co tam, przecież nie płaciła za nie pielęgniarka roznosząca te tabletki. 16 grudnia wieczorem, jak dla mnie to późnym wieczorem położyłam się spać już po godzinie 22; spałam smacznie jak usłyszałam odgłos przekręcania klucza w drzwiach. Pytam – co jest? To ja pielęgniarka, przyniosłam pani pojemnik na leki. Dziękuję bardzo – odpowiadam, nie potrzebuję, mam swój. Ale to taki na cały tydzień, porządny – mówi mi owa pani, ( mówi tak choć nie ma pojęcia jak wygląda mój pojemnik na leki ). Nie chcę, dziękuję – odpowiadam. A ona na to – wszyscy teraz muszą mieć takie same pojemniki. Zostawiła i poszła. Rano po przebudzeniu, oglądam pojemniczek i oczom nie wierzę – pojemnik cały pełen leków. Na odwrocie moje nazwisko i mój numer pokoju. Imię oznaczone jedną literką nie jak moje D. tylko K. Dobrze, że trafiło na kumatą prababcie; a jakby ktoś uraczył się tymi tabletkami. Jakby te tabletki trafiły do Julki, pani z naprzeciwka, to byłoby po tabletkach i po Julce. Pielęgniarka nie pomyślała nawet, że pracując w naszym Domu już kilka lat nigdy nie przynosiła dla mnie leków. Dlaczego robiła to w nocy? Czyżby o lekach nie należało rozmawiać z pacjentem na zasadzie – róbta z nimi co chceta. Pojemnik z lekami oddałam opiekunce żeby dała go odpowiedniej osobie. Ciekawa jestem, czy ten fakt odnotowała w raporcie czy pożałowała koleżanki z pracy. TO JEST BARDZO POWAŻNA SPRAWA. Z tą samą pielęgniarką miałam już przed laty, taki drobny incydent, ale ponieważ wówczas owa pani była nowym pracownikiem to wszystko poszło w niepamięć. Teraz myślę, że powinna była być przeprowadzona z nią rozmowa. Kto wie komu i jaką krzywdę wyrządziła albo jeszcze wyrządzi. Ja opisuję tylko to co mi się przydarzyło. Nie opisuję czegoś co powiedziała jedna pani drugiej pani. Kiedyś wychodzę z pokoju Eli i zamykając drzwi raptem zostaję przyparta do ściany przez pielęgniarkę. Owa pielęgniarka podnosi mi bluzkę do góry i odsłania plecy – co pani robi, pytam. A ona na to – to co do mnie należy, naklejam pani plaster przeciwbólowy. Tak się składa, że mnie nic nie boli – informuję. To pani tu nie mieszka? Nie, w tym pokoju nie. Dobrze, że to nie był jakiś zastrzyk tylko plaster. Kiedyś noc miała szczególne znaczenie dla naszych pielęgniarek. Po nocy pensjonariusze tracili mowę i złoto – jak swego czasu Gienia. Nocne zmiany brały zawsze te same pielęgniarki i było hulaj dusza piekła nie ma. Jednak to piekło jest bardzo potrzebne. Bo naprawdę nie wiem dlaczego niby głupi pojemnik na leki trzeba było przynieść w nocy.

Chyba wykrakałam imię Julki, jej pokój jest oznakowany jako pokój z osobą zakażoną korona wirusem. To po ogólnym przebadaniu nas – 18 XII. Czyli, że ta zaraza jest już na naszym korytarzu. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, przecież Julka nigdzie nie chodziła; no chyba, że w nocy. W nocy Julka była zawsze spakowana i gotowa do wyjazdu krążyła po korytarzu. Mnie się wydaje, że Julka jest po prostu przeziębiona, miała manię rozbierania się. Kiedy tylko do niej zajrzałam to Julka zawsze była na golasa, nawet przechodząc koło jej pokoju to przez otwarte drzwi z daleka były widoczne jej gołe nogi. Opiekunki ją ciągle ubierały, ale daremny trud.

Dzisiaj – 21 XII – od rana zła wiadomość, ten czortowski COVID jest na korytarzach o których pisałam, że są to ” zdrowe korytarze” . Na moim korytarzu jest chora jedna osoba – Julka i dwie osoby w ” nowym pawilonie”. Tak więc Święta będą wyjątkowo smutne. Myślałam, że chociaż na moim korytarzu zrobię spotkanie w gronie 5 osób i pośpiewamy sobie kolędy, niestety nic z tego; a ja się przygotowałam bardzo starannie i z kolędami i ciekawostkami dotyczącymi Świąt Bożego Narodzenia, a tu trzeba prosić Boga żeby nie było gorzej.