Nie ma to jak być porządnym człowiekiem.

W sobotę pisałam na blogu, że jestem spokojna i szczęśliwa a już w niedzielę porządnie się wystraszyłam. Moment nieuwagi i mogłabym dostać w głowę. Zaraz po śniadaniu, kiedy to na korytarzach nie uświadczysz ani jednej opiekunki, bo to pora karmienia i sprzątania po śniadaniu w pokojach osób leżących, na moim korytarzu pojawił się Leon. Mieszkam dwa piętra niżej od niego. Nikt nigdy nie widywał go na tym korytarzu, a tu patrzę jest. Wystraszyłam się nie na żarty. Właśnie podlewałam kwiaty na zewnętrznym parapecie okiennym tego korytarza, głowę miałam zasłoniętą firanką, jak usłyszałam pytanie – gdzie jest ta opiekunka, szpieg sowiecki? Nie wychodząc spod firanki wskazałam Leonowi drzwi do palarni. Jak on zaczął się do nich dobijać ja szybko wymknęłam się do swojego pokoju. Okazuje się, że teraz oskarża mnie o rzekome pogryzienie go przez psa, mojego psa, którego nie mam. Nic nie pomógł fakt unikania go przez dwa tygodnie. On przyjął za punkt honoru, żeby mnie zlikwidować i uparcie dąży do celu. Martwi mnie, że wiele osób interesuje sprawa Leona ale nikt nie umie poradzić co z tym fantem zrobić. Od każdego tylko słyszę – ty się boisz ? no nie wierzę. Trzepnij go porządnie i zakończ sprawę. Takie pouczenia słyszę od pracowników Domu Opieki. Wszyscy to lekceważą bo nie potrafią zająć się problemem. To jest problem. Pewnie dopiero jak coś się stanie to będzie larum. Nie potrafią zajmować się osobami chorymi psychicznie a przyjmują je pod opiekę, na zasadzie jakoś to będzie. Lekarza psychiatrę nie należy wykorzystywać do celów uciszania ludzi niewygodnych, za dużo wymagających ale wymagać od niego profesjonalizmu. Żeby dyrekcja była w porządku to za fakt tworzenia fikcyjnych diagnoz postawiłaby lekarza przed sądem a ona go do takich ekscesów namawia, tak więc są skutki, pan doktor oczekuje informacji od dyrekcji co ma z tym fantem zrobić. W sumie on nie wie czy ma wyciszyć Leona czy mnie. Kiedyś kazano mu uciszyć mnie, a teraz Leona. No i co ma robić biedny doktor? JAK NIE WIESZ JAK SIĘ ZACHOWAĆ, ZACHOWUJ SIĘ PORZĄDNIE. POD WARUNKIEM, ZE ZAWSZE.

Już myślałam, że wszystkie cechy przyzwoitości i empatii zanikły we mnie, na zasadzie weszłaś między wrony. A tu niespodzianka jestem jeszcze porządnym człowiekiem. Nie zdajecie sobie sprawy jak się cieszę z tego powodu, bo to znaczy, że w tym względzie nie ma na mnie mocnych. Otóż, jechałam wczoraj autobusem dość zatłoczonym. Siedziałam sobie wygodnie oparta o swój chodzik kiedy to na którymś przystanku wsiadła osoba o dwóch kulach. Ledwie się wtelepała do autobusu. Natychmiast odstąpiłam jej swoje miejsce. Ona widząc, że posługuję się chodzikiem, mitygowała się, ale ja nalegałam. Tylko ta osoba usiadła wygodnie, autobus nagle zahamował i ja poleciałam na łeb na szyję. Potłukłam się strasznie. Kasownik chyba wszedł mi w żebra. Przez parę godzin miałam problem z oddychaniem, ale pierwsza myśl jaka w czasie upadania przyszła mi do głowy świadczy o moim człowieczeństwie – Boże, jak dobrze, że ta pani z kulami już usiadła, przecież gdyby ona była na moim miejscu to nie byłoby co zbierać. Musiałam się tym pochwalić, bo chociaż boli jak diabli to duma mnie rozpiera przez tę moją pierwszą myśl – pomyślałam o obcym człowieku nie o sobie.

Jedna chwila szczęścia…

„Jedna chwila szczęścia może być nagrodą za lata goryczy” – to sentencja wyjęta z kalendarza a jakże pasująca do życia, zwłaszcza do mojego życia. Przez wszystkie lata gorycz życia była rekompensowana chwilami szczęścia. Tych chwil szczęścia było bardzo dużo, ale w porównaniu z życiem to na prawdę tylko chwile, choć uzbierałoby się ich cały ogromny wór. Goryczy w życiu było i jest nieporównywalnie więcej ale zawsze przy mnie było to moje szczęście – mój charakter – szybko zapominam co złe a łapię chwile szczęścia i trzymam je jak najdłużej przy sobie. Choć nie zapominam nigdy o osobach które mi to zło wyrządziły.

Rozpisałam się filozoficznie a chodziło mi tylko o to, że po miesiącu nękania mnie, publicznego upokarzania przez pana Leona i nic nie robienia ze strony dyrekcji, spotkała mnie chwila szczęścia i natychmiast zapomniałam o tym co było. Otóż, spotkałam w autobusie byłą pracownicę naszego DPSu która obsypała mnie miłymi słowami. Miała tylko pretensje – dlaczego teraz tak rzadko piszę. I co, można po czymś takim zapomnieć o tym co złe? Można. A jeszcze jak dodam, że nie chodząc do stołówki prawie zapomniałam o wyrządzanych mi przykrościach, to wiadomo, że jest dobrze. Bardzo prymitywnie zareagowały dwie pracownice, na to moje nie pokazywanie się w stołówce. Na pytanie dlaczego nie przychodzę do stołówki odpowiedziałam, że nie lubię być opluwana; pracownica odebrała to dosłownie i poradziła mi napluć na pana Leona. Druga z pracownic poradziła mi żebym strzeliła mu w mordę, ona tak zrobiłaby na pewno. Jak dla mnie w obu wypadkach był to szokujący prymitywizm. Obie panie dobrze wiedzą o kim mowa, jednak żeby ich nie zawstydzać jeszcze bardziej nie podaję imion

Wrócę jeszcze do spraw wiary, czyli do naszej kaplicy i do mojej dawnej parafii. W minioną niedzielę posłuchałam przez chwilę kazania przez naszą radiolę i wysłuchałam w całości kazania w Kościele do którego wybrałam się na godzinę 12,30. W obu wypadkach była mowa o dobrach materialnych a jakże inaczej przedstawiona. Ksiądz z naszego DPS nawoływał do dobrowolnego wyrzeczenia się wszelkich dóbr materialnych ( w domyśle na jego rzecz ). Jakie my mamy dobra materialne, my mieszkańcy Domu Opieki, będący na państwowym garnuszku, co najwyżej parę groszy na czarną godzinę i to pod warunkiem, że zrezygnujemy z fryzjera czy pedikiuru. Ksiądz w kościele parafialnym natomiast, nawoływał żeby nie zabiegać o dobra materialne. Zwłaszcza młodzież zabiega o nie żeby nie być gorszym od kolegi. Pan Bóg jednakowo kocha i biednych i bogatych. Wystarczy być dobrym katolikiem. Dzisiaj rozmawiałam na ten temat z wnuczką, a naszej rozmowie przysłuchiwał się mój najmłodszy, dwu i pół letni prawnuczek, wtrącił się do rozmowy i poinformował mnie, że zawsze płaci za to, że wchodzi do kościoła a ksiądz mówi mu Bóg zapłać.

Wczoraj był u mnie nasz psycholog, pewnie na zwiady żeby wybadać co zamierzam z tym nie chodzeniem na stołówkę. Czy dyrekcja ma się mnie bać, czy może jednak nie. Czy to jest cisza przed burzą, czy po prostu cisza. Oczywiście niczego podobnego psycholog mi nie sugerował ale ja tak tę wizytę odebrałam. Powiedziałam mu, że to nie chodzenie na stołówkę bardzo mi odpowiada, czuję się wolna i jakby szczęśliwsza, a nawet lepiej i dłużej śpię, ( choć w moim wypadku dłużej to już prawie połowa doby ). Szczerze mówiąc, to chciałabym żeby ten stan pozostał, ale niestety będę musiała sprawdzić czy nasz pożal się Boże psychiatra potrafi zająć się chorym psychicznie człowiekiem. Czy umie leczyć, czy tylko chętnie z normalnych ludzi robić chorych psychicznie. W tym celu będę musiała pójść do stołówki żeby sprawdzić zachowanie się pana Leona. Myślę, że zrobię to dopiero we wrześniu. Przecież muszę dać czas medycynie.

Strawa duchowa i cielesna

Ponieważ przestałam chodzić do naszej kaplicy, usiłowałam dotrzeć do swojej dawnej Parafii, niestety nic z tego nie wyszło. Muszę to sobie wszystko zaplanować, bo jak wyszłam bez planu to w połowie drogi musiałam zawrócić, nic nie pasowało. Autobus, do którego musiałabym dojść idąc 20 minut, czasowo nie pasował, a zupełnie pieszo całą drogę w tę i z powrotem, to też nie bardzo. Po powrocie włączyłam radiolę usiłując wysłuchać mszy z naszej Kaplicy. Msza przez radiolę to zwykła żenada; głos księdza wskakuje z dużą mocą albo ginie. Na ogół mikrofon nie działał, a więc nic nie było słychać. Zajęłam się czymś innym, aż tu raptem słyszę sprzeczkę pana i pani NIKT. Było już 10 minut po jedenastej, w Kaplicy nie było nikogo tylko oni, mikrofon włączył się sam i był włączony do godziny 18. Cały czas słychać było szumy. Nikogo to nie obchodziło. Poszłam do opiekunek, Jowita przerwała swoją pracę i poszła wyłączyć radiostację. Podobno tak jest co niedziela, radiostacja jest włączona około 9 godzin i nagrzewa się do „czerwoności”. Przy takim wykorzystywaniu tego cudu techniki, radiola długo nie podziała. Kable się przegrzewają a bateria przy mikrofonie zużywa się bez potrzeby. Przez trzy lata prowadziłam audycje radiowe nigdy ani przez sekundę nie było problemów z mikrofonem, ale dla mnie mikrofon to jak dla kogoś innego różaniec – to świętość. Jak będzie takie podejście do mikrofonu jak jest w tej chwili to długo z niego nie będziemy korzystać, przegrzane kable szlak trafi. Wczoraj był pierwszy piątek miesiąca i jak zwykle była odprawiana msza – mikrofon szumiał co najmniej do godziny 15. Wyłączyłam radiolę w pokoju bo serce mnie boli na taki brak szacunku do czegoś co powinno zachwycać a nie drażnić.

Od kilku dni nie jem posiłków w stołówce tylko w pokoju, a to z powodu nękania mnie przez jednego z mieszkańców, właśnie w stołówce. Znam człowieka od ponad 10 lat. Wiem, że jest chory psychicznie, przechodząc koło niego nawet nie spoglądałam w jego stronę, aż tu on mnie zaczepia pytając czy miałam psa – miałam odpowiadam, zaskoczona pytaniem. I chodziłaś z nim po parku, co ? Chodziłam. A, to ty jesteś tym szpiegiem sowieckim przez którego zapełniały się łagry. Ile ludzi wymordowałaś ? Ty świnio sowiecka. Pan Leon jarał się tym co mówił i używał coraz bardziej wulgarnych słów. W końcu po kilku dniach wyzwisk stwierdził, że on mnie musi zlikwidować skoro nikt do tej pory tego nie zrobił. Z początku mnie to śmieszyło, aż w końcu miałam dość. Żeby tego nie słuchać przestałam chodzić do stołówki licząc, że pan Leon wyciszy się i zapomni o mnie tak jak zapomniał już o wielu innych osobach które nękał. Na ogół były to pracownice. Jego zdaniem ja byłam jego opiekunką ale on nie życzył sobie śmiecia sowieckiego. Niby swój problem zlikwidowałam. Nie widzę go i mam spokój. Śniadanka jem w pokoju i zawsze słyszę pytanie – co podać? Co sobie życzę z tego co jest na wózku barowym. Na obiady, zanoszę trojaki do stołówki, które odbieram kiedy chcę, nie jestem uwiązana czasowo. Mnie taki stan rzeczy odpowiada. Okazało się, że bywalcy stołówki ucieszyli się, że Leon wziął się za mnie wiedząc, że jestem silną psychicznie osobą i na pewno coś z tym zrobię. Dyrekcja od lat wie o tym i nic nie robi. Nawet nie wiedziałam, że wiele osób przechodziło to uporczywe nękanie, teraz są zawiedzeni, że ja zamiast coś zrobić, uciekłam. Kochani, ja myślę, że tą sprawą powinna się zająć dyrekcja, a zwłaszcza nasz psychiatra który woli tak jak Leon nękać zdrowych ludzi bo chyba z chorymi sobie nie radzi, Leon jest tego przykładem. Jeszcze parę lat temu bał się tylko swojego pokoju, wszystkie noce spędzał śpiąc na korytarzu. Później doszło maniakalne zajadanie się jajkami – kuchnia musiała mu nieustannie, dzień w dzień podawać po dwa jajka na twardo, po za tym Leon jeszcze jeździł na rynek i co tydzień kupował dwie zgrzewki jajek. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt z tym nic nie zrobił, a to przecież wyraźny objaw choroby. Mało tego, te ogromne ilości zjadanych jajek na pewno wpłynęły na pogorszenie się stanu zdrowia. Jak Leon nie dostał jajek to robił piekielne awantury więc dla świętego spokoju dostawał je. Od zawsze dyrekcję interesuje tylko święty spokój. Może tym razem jednak nie. Wszystko opisałam i skierowałam sprawę do p. Dyrektor. Mam nadzieję, że sprawa będzie wreszcie załatwiona, że nasz psychiatra zajmie się człowiekiem chorym psychicznie, a nie jak dotąd ze zdrowych usiłował zrobić chorych.

Jestem za a nawet przeciw

Taki tytuł marzy mi się w naszym kwartalniku. Byłby to taki panel dyskusyjny w którym Za wypowiadałoby się pewnie wiele osób a Przeciw byłabym tylko ja. Mieszkańcy nie musieliby zadawać mi pytań na korytarzu czy na moim blogu tylko na łamach Głosu Seniora. Byłby to nasz prawdziwy głos i ten Za i ten Przeciw. ” Prawdziwa cnota krytyk się nie boi ” a zatem rzucam rękawicę. Pierwszy temat – nasz nowy ksiądz. Na zebraniu które miało miejsce około miesiąca temu, p. dyrektor zachwalała nowego księdza pod niebiosa. Już sobie wyobraziłam jak spotyka się z nami przed mszą uczy nas pieśni które będziemy śpiewać ( takie zwyczaje panowały w Parafii z której i On i ja wywodzimy się ), poinformuje nas, że za jego ” rządów ” nie będzie zbierana taca bo trochę mu głupio żebrać o ostatnie grosiki u emerytów którzy są na utrzymaniu Państwa. On sam również dużo mówił jak to bardzo szanuje i kocha starych ludzi. No i tylko mówił. Jego słowa nie mają pokrycia w czynach. Jest nie zorganizowany. Spóźnia się we wszystkim. Nie dotrzymuje słowa – z jednymi umawia się i nie przychodzi, do innych przychodzi bez zapowiedzi. Czy tak się wyraża szacunek? Od tych ” ZA ” słyszę, że przecież to są początki, nauczy się wszystkiego. To przepraszam, Ksiądz nigdy nie widział jak prowadzi się Mszę. Ja wiedziałabym, że co najmniej na 5 min. przed rozpoczęciem mszy musiałabym być w 100% gotowa – przebrana i natchniona. Nasz ksiądz natomiast 5 min. po czasie stoi na środku kaplicy i prowadzi rozmowy. Później uświadamia sobie, że jest nie przebrany a jeszcze później walczy z mikrofonem. A wierni siedzą i czekają a ich natchnienie szlak trafia. W tym co opisałam powyżej jest radykalna różnica pomiędzy byłym a nowym księdzem. U poprzednika wszystko szło jak w zegarku. Natomiast jak nowy ksiądz upomniał się o zbieranie tacy , (w odpowiednim momencie zapytał – czy dziś nie będzie zbierana taca? ) od razu stwierdziłam, że są tacy sami. Poprzednik jak odprawiał mszę w intencji za kogoś to po ilości słów poznawaliśmy ile za to dostał pieniędzy. Nauczono ich, że najważniejsze są pieniądze, a wierni to rzecz podrzędna, jak chcą być podmiotem niech płacą. Chciałam wprowadzić do naszej kaplicy nie tylko śpiew ale i muzykę a wyszło na to, że nawet odeszły mi chęci chodzenia do kościoła. Nie na darmo Ksiądz Józef Tischner mówił, że najwięcej szkody dla wiary i dla Kościoła zrobili księża. Poprzedni ksiądz wypomniał mi, że taca była zbierana odkąd istnieje Kościół. Ja natomiast przypomnę, że tacę zbierano na dekorację Kościoła, na Jego sprzątnięcie, ogrzanie i na jedzenie dla księdza. Teraz ksiądz ma pensję i przychodzi do naszej kaplicy która jest czyściutka, ogrzana i udekorowana. Jeśli pensji nie starcza od wypłaty do wypłaty proszę zaoszczędzić na dojazdach i zacząć chodzić pieszo. Poprzedni ksiądz wypomniał mi, że jak będę przymierała głodem to on mi da na chleb. A ja teraz mówię, że jeśli nie starcza księdzu na jedzenie to u nas ksiądz zawsze dostanie talerz zupy.

Ostatnio byliśmy z wizytą w innym Domu Opieki. Kierownictwo tego Domu przygotowało wszystko na cacy – program artystyczny, konkursy i poczęstunek wszystko na bogato. Grzesiu to spotkanie opisze w samych ochach i achach, już mnie uprzedził, że opisze nawet to czego nie widział, czyli ostatni występ na wolnym powietrzu. Ja natomiast przeraziłam się stołem szwedzkim – uginał się od smakołyków – ale stół szwedzki na spędzie około setki osób z różnym stopniem inwalidztwa, dla mnie to nie pojęte. Osoby które podeszły do tego stołu jako pierwsze mogły być kontente, ale pozostali to już zależy od ich psychiki. Wzięłam kiść winogron i już jeden z nieznajomych mi panów sięgnął do mojej tacki po chociaż jeden owoc. Nawet ludzie w miarę normalni często zachowują się nie tak jak należy. Przypomniał mi się wyjazd na podobne spotkanie przed laty. Wówczas dla każdego Domu był przygotowany osobny stolik a pani NIKT z naszego stołu na wstępie zrobiła chlew. Jeszcze wszyscy nie doszli jak pani NIKT ze swoją koleżaneczką wszystko łapała i upychała w swojej torbie, nawet napój chciała zachachmęcić chociaż była tylko jedna butelka na 6 osób. Chwyciła z rozmachem za tę butelkę, a ona była otwarta i zalała cały stół. Wstyd mi było, że muszę siedzieć koło takich osób, a przecież są ludzie w gorszym stanie psychicznym. I pomyśleć, że dla obu dyrektorek i dla księdza, taka osoba była i jest autorytetem. Chyba nikt się nie dziwi, że ja jestem przeciw.

Jeszcze się tylko pochwalę, że moja prawnuczka przy pierwszym podejściu dostała się do liceum w Warszawie. Nie jest Warszawianką od urodzenia i widocznie myśli inaczej, nie na zasadzie muszę się uczyć w prestiżowej szkole w centrum miasta, ale muszę się po prostu Uczyć. Wiadomo, że szkoły nie są z gumy i od razu należałoby pomyśleć logicznie. Myślenie to dobra rzecz – jestem Za.

Wspomnienia

Jak miło jest otworzyć stronę swojego bloga i zobaczyć, że czytacie go i piszecie o tym do mnie. I znów prośba i informacja ode mnie – nie czytam i nie odpisuję na komentarze w innym języku niż język polski. Nie znam języków obcych na tyle żeby zabierać w nich głos w dyskusji. Wnuk mnie uprzedził, że może to być podstęp i później problem. Miałam już tego typu problem, trzeba było zmienić hasło dostępu do komputera. Ktoś sobie to hasło przejął i korzystał z mojego komputera. Nie mam w nim nic co musiałabym ukrywać, żadnych kont ani tajnych dokumentów ale są popaprańcy na tym świecie którzy chcą sobie udowodnić, że popaprańcami są. Największe zainteresowanie z ostatniego wpisu wzbudziła osoba burmistrza; chętnie o tym napiszę ponieważ wiążą się te wspomnienia z pięknym okresem mojego życia. Drugi temat, o którym nie pisałam ale widać, że interesuje Was, to moje stanowisko w sprawie zatrudnienia u nas w DPSie nowego księdza. Trzeci temat to co słychać w naszym DPSie a czwarty to przypomnienie mi, że obiecałam pisać o swoich sąsiadach. O to upominają się młodzi mieszkańcy mojego byłego bloku. Jak widać życiorysy moich byłych sąsiadów są interesujące. A że Pan burmistrz to jednocześnie sąsiad, zacznijmy więc od niego. Pan burmistrz zanim nim został był dziekanem na naszej uczelni, później rektorem, aż wreszcie burmistrzem. Jego żona była najmłodszym profesorem uczelni. Była starsza od niego i swojego pięknego męża traktowała jak synka. Wszystko mu było wolno. Na wydziale którym kierował Ów Pan studenci założyli kabaret i marzyła im się solistka która byłaby przerywnikiem w ich popisach komediowych. Ja w owym czasie, mieszkałam w tym że miasteczku studenckim i właśnie wygrałam pierwszy etap ogólnopolskiego konkursu piosenkarskiego który był zorganizowany przez Rozgłośnię Polskiego Radia. Mimo, że miałam zaledwie 18 lat byłam już żoną i mamą dwumiesięcznej córeczki. A więc byłam karmiącą mamą. Do głowy by mi nie przyszło żeby startować w jakimś konkursie. Zgłoszenie do niego złożyli w moim imieniu mój mąż i moja mama. Ponieważ ja śpiewem zawsze tylko się bawiłam i cieszyłam się nim, do konkursu wystartowałam z tym co sobie śpiewałam w domu przy sprzątaniu, a była to samba brazylijska -Orzech Koko. Jak dodam, że i śpiewałam ją po „brazylijsku” to będzie wiadomo, że to była piosenka żart. Żeby było jeszcze śmieszniej to wymyśliłam sobie, że będę śpiewała linijkę po ” brazylijsku ” i linijkę w języku polskim. Występ laureatów eliminacji wojewódzkich odbył się w Domu Środowisk Twórczych w sali po brzegi wypełnionej studentami. Grał dla nas zespół najlepszych muzyków w mieście. Jak zagrali mi sambę to i ja i widownia zwariowaliśmy; to było szaleństwo muzyczne. Sala ryknęła z owacjami którym nie było końca. Ja z wrażenia uklękłam na scenie. Odezwał się jakiś nerw w nogach; poczułam silne uderzenie pod kolanami i uklękłam. Dwaj aktorzy biorący udział w występie, weszli na scenę wzięli mnie pod ręce i wyszliśmy. Za kulisami czułam się jak gdyby nic się nie stało. Szybciutko zorganizowano wejście wszystkich wykonawców na scenę żeby uspokoić publiczność i pokazać, że na prawdę nic mi się nie stało. Prowadzący powiedział tylko – żebyście państwo bili tak brawa przez cały występ to bylibyśmy w połowie programu a tak to z przykrością informuję, że był to ostatni punkt programu. Oczywiście musiałam ową sambę zaśpiewać raz jeszcze. To klęknięcie to był szok jak usłyszałam brawa, brawa dla mnie, pierwsze moje brawa w życiu. Po tym występie z automatu zostałam solistką orkiestry radiowej naszej Rozgłośni i solistką kabaretu studenckiego. Mojego szanownego małżonka skręcała zazdrość i jak doszłam do finału ogólnopolskiego to wywinął mi taki numer, że aż przykro byłoby o tym pisać. Nie dziwię mu się ale ja tylko chciałam śpiewać. Nie chciałam wyjeżdżać z mojego miasta, nie chciałam być gwiazdą ale odwrotu już nie było. A nasz Kabaret miał się bardzo dobrze. Wszystkie występy były transmitowane przez naszą rozgłośnię za pomocą wozu transmisyjnego. Kocham to wspomnienie ze swojego życia jak biegnę gdzieś na występ i z daleka widzę wóz transmisyjny radiowców. Program szedł od razu na żywo do odbiorników i było pięknie. Podczas moich występów z Kabaretem, zawsze jak wychodziłam na scenę towarzyszył mi wrzask studentów tak samo jak za pierwszym razem. Redaktor który prowadził późniejsze audycje młodzieżowe jako czołówkę puszczał ten wrzask i tłumaczył, że to nie widownia w Sopocie tylko nasi studenci na widok swojej solistki. Pan Dziekan był bardzo dumny z tego co stworzył. Dziś jeśli by żył to miałby ponad 100 lat, żonę miał jeszcze starszą i o ile mi wiadomo byli małżeństwem bezdzietnym. Jak wprowadzałam się do bloku przy ul Radiowej to moja druga córcia miała właśnie dwa miesiące. Byłam jego pierwszą petentką, nic więc dziwnego, że pięknie mnie przyjął i pięknie załatwił sprawę; szkoda, że wszystko popsuł jakimiś wyznaniami miłosnymi. Pan burmistrz w naszym bloku mieszkał około 5 lat dokąd się wyprowadził nie wiem. Dzisiaj jest mi trochę głupio, że ostatnia nasza rozmowa była taka ostra, ale ja zawsze zreflektuję się gdzieś około po pięćdziesięciu latach.

Znajomości

Odkąd zaczęłam chodzić na kurs komputerowy co jakiś czas ktoś pytał mnie – w jaki sposób dostałam się na ten kurs. Zawsze to pytanie zadawali mi pracownicy naszego DPSu. Jakby to pytanie zadane mi było raz czy dwa, to nie zwróciłabym na to uwagi, ale ponieważ powtarzało się często, odpowiadałam krótko – ma się te znajomości. Te moje znajomości to życie w moim mieście ponad 70 lat. Swoim życiem zaczęłam żyć jak wprowadziłam się do otrzymanego, komunalnego mieszkania przy ul. Radiowej, mając niespełna 22 lata , czyli 56 lat temu. To przepiękna, maleńka uliczka umiejscowiona w parku pod lasem. Nic więc dziwnego, że mieszkała tam, w większości elita miasta. Jakim cudem ja tam się znalazłam ze swoją rodziną to nie wiedziałam. W moim bloku, w mieszkaniu obok mieszkał sam burmistrz, piętro niżej prokurator wojewódzki, obok niego komendant Komendy Wojewódzkiej MO, dwoje profesorów zwyczajnych z naszej uczelni, kilkoro polityków ( w tym mój mąż ). Mieszkanie dla nas załatwiałam ja. Chodziłam od Kajfasza do Annasza i po kilku miesiącach było mieszkanko w nowo oddanym do użytku bloku. Swoją wędrówkę rozpoczęłam od samego burmistrza; później okazało się, że swojego sąsiada a jeszcze później, podstępem dowiedziałam się, że fana i wielbiciela. Codziennie dzwonił i wyznawał mi miłość, aż w końcu po kilku miesiącach podpuściłam go żeby mi się przedstawił i okazało się, że to mój sąsiad. Zmyłam mu głowę ostro; przypominając, że mam męża a on nie dość, że ma żonę to jeszcze i kochankę o której wiedzieli wszyscy sąsiedzi. Tak to jest z tymi politykami. W każdym razie telefony urwały się a pana burmistrza przestałam nawet widywać. Te znajomości oczywiście dzisiaj nic nie znaczą bo towarzystwo dawno rozpełzło się po różnych miejscach i już jest stare i nic nie znaczące tak jak i ja. Ich dzieci również nie traktuję jako bliskich znajomych, ale za to ich wnukowie to już są moi dobrzy znajomi. Wnukowie moich dawnych sąsiadów mają dzisiaj po 30 – 40 lat. A więc sam kwiat w karierze zawodowej. To są moje dzieciaki z ulicy Radiowej, o których pisałam w osobnym rozdziale – i moje znajomości. Marcina widziałam wielokrotnie w telewizji, jest znanym muzykiem a przez kilka lat nosił na szyj klucz od mojego mieszkania w którym ćwiczył grę na pianinie. Przychodził jak mnie nie było i miał pełen luz. Tomka również widuję w telewizji jest rzecznikiem jednej z prokuratur wojewódzkich; wywróżyłam mu w Andrzejki, że w tej kolejce do wróżenia woskiem jest też jego miłość. Wróżba się spełniła. W naszym mieście moje dzieciaki pracują w Urzędzie Miasta, w Urzędzie Wojewódzkim, w Urzędzie Marszałkowskim. Nigdy nie zwracałam się do nich z żadną prośbą ale jestem pewna, że jak przyszłabym do Kancelarii Adwokackiej którą prowadzą dwie koleżanki z ul. Radiowej, które uczyłam pichcić różne frykasy, jak miały po 10 lat, to na pewno przyjęły by mnie z życzliwością. Tak jak kiedyś trafiłam na SOR przyjął mnie Kamil – sam dyrektor oddziału, mój dzieciak z Radiowej. Siedział przy mnie i snuł wspomnienia o naszych wspólnych zabawach czy czytaniu na głos lektury szkolnej. Są wśród nich i dzieciaki z nie ciekawym życiorysem ale i z nimi przy spotkaniach witam się czule. Postrach połowy miasta – Wojtek, potężny, łysy kark ze złotym na nim łańcuchem, jak mnie spotkał to tulił się i płakał nad tym co było i nad tym co jest – zdradziła go żona. Czyż nie cudne są te moje znajomości.

Dziękuję !

Na niedzielę organizowałam spotkanie swojej rodziny u mnie w DPSie. Okazji ku temu nazbierało się sporo: córka obroniła pracę magisterską, teraz spokojnie może iść na emeryturę jako pani magister; córka pracując ukończyła normalne, stacjonarne studia. Wnuk obronił doktorat, wnuk jest tatą a zatem i Dzień Ojca trzeba by uczcić no i oczywiście moje imieniny. Córka chciała ten zbiór okazji uczcić u niej ale ponieważ w ich domu przyjęcia szykuje zawsze mój zięć, a jego nie było w kraju, zdecydowałam, że Go zastąpię i zorganizuję to spotkanie rodzinne; zorganizuję to za mocne słowo, powiedzmy firmowałam pracę pracowników naszego DPS. Zarówno córka jak i wnuk mieli za sobą trudny okres ( obie obrony miały miejsce w tygodniu poprzedzającym moje imieniny ) tak więc niech się zrelaksują. Wykupiłam w naszej stołówce obiady; przy niedzieli jest też ciasto – zawsze pyszne a więc już nie wiele więcej potrzeba – napoje, kawka, herbatka, szampan to już u mnie w pokoju. Wszystko wypaliło bardzo dobrze . Nasza kuchnia nie dość, że wszystko przygotowała tak, że palce lizać, to jeszcze podano ekskluzyw. Nakrycie stołu i obsługa na najwyższą ocenę. Nawet do pokoju dostałam odpowiednią zastawę. W każdym razie wszystko było na medal. Moi goście czuli się bardzo dobrze bo tak zostali ugoszczeni przez pracowników DPS. Pracownicy naszej kuchni każdego dnia zasługują na medal. Teraz w takie potworne upały nie dość, że gotują dla prawie dwustu osób to jeszcze i spełniają nasze kaprysy. DZIĘKUJĘ w imieniu swoim, moich gości i rozkapryszonych mieszkańców.

„Nie poganiaj mnie bo tracę oddech „

W naszym Domu nie tylko mnie nie należy poganiać, każdy z nas cokolwiek robi to robi to wolniej od młodych. Kilka dni temu poskarżyła mi się moja była sąsiadka, że ją poganiano przy przeprowadzce. Pani Halinka mieszkała króciutko obok mnie, ale przerażona widokiem wiecznie pijanego sąsiada z vis a vis uprosiła o zmianę pokoju. Dostała piękny pokój jakich w naszym Domu są tylko trzy; a ona zamiast się nim cieszyć ciągle przeżywa tą ponaglaną przeprowadzkę. Za każdym razem jak mnie widzi pyta czy już ktoś mieszka w opuszczonym przez nią pokoju. Jak słyszy, że jeszcze4 nikt, to natychmiast się denerwuje i pyta – to dlaczego mnie tak poganiano. To nie było żadne poganianie, dla młodych to mogło to być nawet żółwie tempo ale dla nas za szybko. Od dłuższego czasu chciałam poruszyć temat możliwości fizycznych i psychicznych ludzi starych. My możemy jeszcze wiele, w zależności od wieku, ale wolniej! Konkretnie chodzi mi o gimnastykę. Od wielu lat uwielbianą przeze mnie a teraz coraz częściej opuszczaną. Dyrekcja wprowadziła zmianę w obsadzie prowadzących ćwiczenia. Teraz gimnastykę prowadzi, na zmianę, cała trójka terapeutów. Nie chciałabym urazić żadnego z nich. Każdy z nich jest wspaniałym terapeutą, wrażliwym na nasze bolączki i specjalistą w swoim fachu ale gimnastykę ze starymi ludźmi nie każdy z nich potrafi prowadzić. Kiedyś prowadziła gimnastykę tylko Nina, od czasu do czasu Asia czy Michał. Nina to terapeutka będąca już na emeryturze ale fachowiec pod każdym względem. Ona jest tak jakby bliżej nas. Ćwiczy z nami spokojnie, po trudniejszych ćwiczeniach robi króciutką przerwę na jakiś dowcip czy ciekawostkę, Zawsze też gimnastyka jest przedłużona o tę przerwę. Po gimnastyce z nią wszyscy czujemy się wspaniale: rozciągnięci, zrelaksowani i zdrowo zmęczeni. Po gimnastyce z Asią to jest uczucie spełnionego obowiązku. Gimnastyka trwa od, do, ani minuty w tę czy w tamtą stronę. Szkoda czasu na jakieś rozmowy, to jest czas na gimnastykę. Widać, że Asia prowadzi z nami tę gimnastykę bo musi. No i zupełnie osobna sprawa to gimnastyka z Michałem. Jest on, w stosunku do nas stanowczo za młody. My się nie rozumiemy. Każde ćwiczenie z nim to jest gonitwa nie wiadomo za czym. On nawet nie wie, że nas pogania do utraty oddechu. Owszem tłumaczy nam, że każdy wykonuje ćwiczenia według swoich możliwości ale patrząc na niego, nawet nic nie robiąc, można się zasapać. To wszystko jest szybko, szybko. A ćwiczenia na refleks to już zupełnie nie dla takich jak my. Dla Pobytu Dziennego to i owszem, ale nie dla mieszkańców, a z pośród ćwiczących mieszkańców ja jestem najsprawniejsza fizycznie, a mimo to po gimnastyce na refleks mam wybite dwa palce, kiedyś miałam limo pod okiem i połamane okulary. Dorze, że to była zima to sam mistrz robił mi okłady ze śniegu. Chyba nie o to chodzi w gimnastyce dla staruchów. My nie musimy przełamywać żadnych barier psychicznych czy fizycznych; my mamy tylko rozruszać nasze stare kości i nie zapomnieć do czego służą nam kończyny. Nikt o tym nie mówi bo nie chcą sprawiać nikomu przykrości. Od tego jestem ja. Przepraszam jeśli sprawiłam przykrość.

Jestem niesprawiedliwa

13 czerwca 2019r. był w naszym DPS występ chóru pielęgniarek. Ponieważ już znałam ten zespół, wiedziałam że śpiewa dobrze, wybrałam się na ich występ. W repertuarze były pieśni St. Moniuszki których zawsze warto posłuchać. Słuchałam i wyliczałam w myślach do czego się przyczepię. Nawet nie zauważyłam kiedy zostałam wciągnięta do śpiewania. Poczułam się na swoim miejscu i przestałam się czepiać a zaczęłam się bawić. A jak na zakończenie zostałam obdarowana upominkami i od prowadzącej zespół i od naszej P. dyrektor to zrobiło mi się bardzo miło i zapomniałam, że miałam się czepiać. Tak więc to moje czepianie się pewnie byłoby po wielokroć niesprawiedliwe. A co jeszcze wpłynęło na ten mój dobry nastrój ? – spotkanie po latach. Idąc korytarzem, jeszcze przed występem, spotkałam Danka, muzyka z czasów swojej bardzo odległej młodości. Oczywiście domyśliłam się, że to on będzie akompaniował zespołowi. Przywitaliśmy się serdecznie i poleciałam we wspomnieniach do roku 1961. Byłam już żoną i mamą a mój wiecznie zazdrosny mąż zażyczył sobie, że skoro chcę śpiewać to mam to robić w klubie ” Kolejarz ” to był klub do którego mój mąż chodził na brydżyka to i ja powinnam chodzić właśnie tam. Zabierałam ze sobą córkę i w ten sposób cała rodzina dwa razy w tygodniu była w klubie . Niestety żeby śpiewać trzeba by mieć z kim. W klubie owszem był zespół muzyczny ale grali muzykę klasyczną i mieli odpowiednio dobranych solistów. Ja do tego grona pasowałam najwyżej jako słuchacz nie jako członek zespołu. Tak więc trzeba było założyć odpowiedni zespół. Ponieważ miałam swoje audycje muzyczne w naszej Rozgłośni Polskiego Radia poprosiłam spikera żeby przed zapowiedzią moich piosenek przeprowadził ze mną wywiad nakierowany na poszukiwanie chętnych do udzielania się w zespole estradowym, którego jeszcze nie ma. Na drugi dzień klub przeżył oblężenie; poprzyjeżdżali ludzie nawet z odległych miast. Musiałam się tłumaczyć, że to ma być zespół grający dla rozrywki i bez jakiegokolwiek honorarium. Byli to sami bardzo młodzi ludzie z których udało się stworzyć dość liczny zespół. Zespół już działał a podczas naszych spotkań zawsze widzieliśmy na sali chłopaka który nam się przysłuchiwał. Trwało to miesiącami. Okazało się, że to młody, niespełna 18 letni, pianista marzący o tym żeby grać w zespole dżezowym. Natychmiast taki zespół powstał bo nie tylko on miał takie marzenia. Nasz pianista wziął się za puzon a swoje miejsce przy klawiaturze ustąpił Dankowi. Zespół pięknie się rozwijał a ja poszłam swoją drogą. Po latach ,( już byłam mamą dwóch córek )dokładnie w czerwcu 1966r. , przechodząc koło klubu Domu Środowisk Twórczych dowiedziałam się, że trwa tam w tym momencie egzamin dla muzyków którzy chcą uzyskać uprawnienia zawodowe. Zaszłam z ciekawości. W dużej sali było około pięćdziesiąt osób. Wszyscy byli w jednym pomieszczeniu i egzaminatorzy i zdający egzamin i oczekujący na egzamin i kibicujący zdającym. Spojrzałam na skład komisji, pomyślałam – to nie moja bajka – już chciałam wyjść jak przewodniczący komisji podszedł do mnie i spytał – pani nie na egzamin? Zaczęłam coś bełkotać o komisji przed którą mam za wysokie progi ( w komisji jest dyrygent Orkiestry Symfonicznej, dyrektor artystyczny Orkiestry i dwoje koncert mistrzów ) . Kudy mnie do Was? A pan dyrektor na to – proszę zaryzykować. Nie jestem przygotowana, nie mam akompaniatora… Proszę sobie wybrać, chętnych na pewno nie zabraknie. Rozejrzałam się i wybrałam Danka. Ustaliliśmy szybciutko co gramy i śpiewamy i to, że na pytania muzyczne odpowiada Danek a z literatury ja. Oboje zdaliśmy i oboje byliśmy sobie wdzięczni. Mam przed sobą tak zwaną kartę weryfikacyjną wydaną w formie legitymacji przez Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki – Sekcja Muzyków Rozrywkowych stwierdzającą, że uzyskałam uprawnienia zawodowe z prawem występów estradowych. Legitymacja opatrzona jest datą 27 VI 1966r. protokół nr. 2 legitymacja nr. 5. Danek ma wszystko to samo tylko ma legitymację nr 6.

Mieszkam w swoim mieście ponad 70 lat, lat chudych i tłustych ( bez porównania więcej tych chudych ) ale zawsze pięknie przeżytych. Takich prawych. Błędów w swoim życiu popełniłam mnóstwo ale świństwa ani jednego. Dlatego każda napotkana osoba, z różnego okresu mojego życia, łączy się z cudownymi wspomnieniami.

Kto pod kim dołki kopie…

Jak już pisałam pan NIKT uważa się za doradcę pani dyrektor i podsuwa jej coraz to lepsze pomysły. Ponieważ wie, że głównym celem szefowej jest oszczędność, wpadł na genialny pomysł żeby tych podopiecznych którzy mają małe emerytury porozsyłać po różnych tańszych domach opieki, w których są wyłącznie pokoje wieloosobowe. Nie pomyślał, że trzeba byłoby wysiedlić połowę mieszkańców i siebie i panią NIKT również. Jemu do głowy nie przyszło, że jego guru ma jedną z najniższych emerytur. Po strojach widać bogactwo tak więc myślał, że służy zamożnej pani. Ta pani, niestety, wszystko otrzymywała od dyrekcji Domu i stąd taka nienawiść do mnie, przyczyniłam się bowiem do wyschnięcia źródełka zysków. Jeśli by doszło do realizacji pomysłu pana NIKT , to pani NIKT zniszczyłaby go. Autor pomysłu nawet nie wie co musiałby przeżywać. Leżałby i kwiczał w dołku przez siebie wykopanym.

W niedzielę nie poszłam na mszę do naszej kaplicy ponieważ chciałam ją wysłuchać z radioli. Transmitowanie mszy przez radiolę to nowy i bardzo dobry pomysł, ponieważ większość naszych podopiecznych jest leżąca. Jednak żeby móc z przyjemnością wysłuchać mszy wszystko musi grać. Dlatego właśnie chciałam posłuchać – czy w odpowiedniej odległości jest ustawiony mikrofon, czy nie rezonuje. Czy głośność dla słuchających jest odpowiednia. Niestety nic z tego, transmisji nie było, dlaczego nie wiem. Pewnie naszemu kościelnemu nie przyszło do głowy, że nie wystarczy włączyć mikrofon trzeba też włączyć całą radiostację, która znajduje się w poczekalni u pielęgniarek.

Z dobrych wiadomości to powrót do pracy Agatki. Aż się boję żeby nie było tak jak z Magdą która po dwóch latach nieobecności wróciła do pracy a po miesiącu już odeszła na stałe. To były i są dwie osoby z którymi lubiłam pracować. Nic na to nie poradzę, że lubię poważne osoby nie wariatuńciów. Szczerze mówiąc to nikt tu u nas nie lubi pisków i krzyków ale nikt nie chce o tym mówić oficjalnie, nie chcą się narażać. W każdym razie spróbuję porozmawiać z p. kierownik socjalną o wznowieniu moich zajęć komputerowych. Chciałabym raz w tygodniu poćwiczyć to czego ” nauczyłam się ” na kursie. To nauczyłam się wzięłam w cudzysłów bo tak naprawdę niczego nie nauczyłam się. Za to opanowałam swojego smartfona. Ta nauka doprowadzała mnie do szału. Najdłużej nie mogłam nauczyć się odbioru przychodzących rozmów. Od każdego słyszałam – leciutko naciśnij zieloną słuchawkę. U mnie dotknięcie zielonej słuchawki rozłączało rozmowę. Kupiłam więc sobie ” długopis ” z gumką, myślałam, że może moje palce są nie takie jak u innych. Okazało się, że z odbiorem telefonu w moim smartfonie nie ma nic wspólnego zielona słuchawka, no może tyle, że od kółka które jest pomiędzy słuchawkami muszę przejechać palcem w kierunku zielonej słuchawki. Ot i cała filozofia. Wszystko inne już potrafię.