Dzisiaj – 29 listopada spadł śnieg. Spadł dość obficie, jest pięknie, ale niestety ja zimą będę uziemiona. Zachciało mi się ładnego, lekkiego chodzika to teraz muszę cierpieć. Ten mój piękny chodzić staje dęba z byle powodu. Już wiem, że do lasu to z nim nie pójdę, bo każda najmniejsza nawet szyszeczka powoduje, że chodzik staje dęba. Nie przypuszczałam, że nawet trochę zlepionego śniegu to dla mojego chodzika trudność. Żeby rano pochodzić w atrium będę musiała najpierw odgarnąć śnieg inaczej mój chodzik nie pojedzie. No i tak wygląda moja zamiana dobrego na lepsze.
W niedzielę oglądając telewizję natknęłam się na program o wiewiórkach. Przypomniały mi się moje przygody z wiewiórkami. Kilka lat temu, ale już mieszkając w DPSie, codziennie raniutko chodziłam z kijkami do lasu żeby sobie poćwiczyć. Zimą zabierałam ze sobą jakąś karmę dla zwierząt, mógł to być wysuszony na sucharek chleb czy owoce i warzywa, co mi się udało zdobyć, a zdobywało mi się dość dużo, bo codziennie niosłam dwie siatki jedzenia. Najpierw przyglądałam się tropom zwierząt a później rozkładałam jedzenie. Pierwsza dostawała śniadanko sarenka i jakieś zajączki. Piszę jakieś ponieważ zajęcy nie widziałam natomiast sarence przyglądałam się codziennie z przyjemnością. Schodziłam kilkadziesiąt metrów niżej i za chwilę widziałam jak biegnie na śniadanko rozradowana sarenka. Tę radość było w niej widać po każdym skoku. Ona biegnąc wiedziała, że śniadanko na nią czeka. Jak powiedziałam mieszkańcom naszego domu, że sarenka jest w ciąży, to dostawała takie łakocie, że hej. Jeden z panów chodził codziennie na rynek pod koniec dnia i przynosił całe torby warzyw i owoców. Sarenka zjadała nie wiele, resztę zostawiała albo na później albo swoim kompanom. Po śniadanku pięknie sprzątała swoją stołówkę – grabiła kopytkiem tak że było idealnie czysto. Któregoś dnia, jak zwykle ćwiczyłam przy pieńku ze ściętego drzewa, jak co jakiś czas spadała mi na głowę mała szyszka. Pierwsza, druga, przy trzeciej zaczęłam się rozglądać co się dzieje. Nagle usłyszałam taki świst jak przy strzelaniu z bata. Świst powtarzał się. Za chwilę spada mi na głowę szyszka i powtarza się świst. Wreszcie zorientowałam się, że to wiewiórka. Ten świst jak z bicza to głos wiewiórki, a to rzucanie we mnie szyszkami to zmuszenie mnie żebym zwróciła na nią uwagę. Tak więc pogadałyśmy sobie i zrozumiałam, że wiewióreczka miała pretensje dlaczego wszystkim przynoszę jedzenie a dla niej nie. Jedzenie dostawały sarenki, zajączki, dziki, ptaki nawet myszy polne, które porobiły otwory w ziemi i ściągały tam chleb. Dziki wyczuły chlebek pod ziemią, to któregoś dnia tak się dokopywały do niego, że wykopały cały ogromny pień z korzeniami. Wyglądało to jakby ten pień wykopała koparka, był ogromny. Dogadałam się z wiewiórką i zaczęłam przynosić razowy chlebek ze słonecznikiem, pokrojony w kosteczkę i wysuszony. Kładłam go w widocznym miejscu i świstałam przywołując wiewiórkę. Przychodziła i pięknie chrupała chlebek trzymając go w łapkach jak orzeszek. Ja robiłam swoje – czyli ćwiczyłam, ona czy on wiewiór spokojnie się zajadał. Kto pierwszy skończył ten po świstał i odchodził. Tę zabawę zakończyłam jak syn poprzedniej dyrektorki zaczął mnie atakować. Bałam się, że znając mój rozkład dnia, dopadnie mnie bez skrupułów. Dlatego zmieniłam marszrutę i zaczęłam chodzić na swoją starą dzielnicę, gdzie i ludzie dobrze mi znani i cały park w kamerach. Inną przygodę z wiewiórką miałam bardzo dawno temu. Jeszcze w dzieciństwie, miałam wiewiórkę w domu, która nie wiadomo skąd znalazła się na zabetonowanym podwórku przy ulicy Warmińskiej. Centrum miasta, podwórko z kamienia a tu wiewiórka, to ją wzięłam do domu. Brat przyniósł z lasu maleńkie drzewko i trochę szyszek, tatuś kupił orzechy które zawiesiliśmy na tym drzewku. Wiewiórka skakała po gałązkach i sprawiała wrażenie szczęśliwej. Wiewiórka spała ze mną na jednej poduszce. Kiedyś brat zechciał się zamienić ze mną miejscem do spania, bo był ciekaw czy ona idzie do mnie czy na to posłanie. Wiewiórka poszła na swoje stałe posłanie. Brat wiercąc się w łóżku, nie chcący położył się na wiewiórce i niestety tego samego dnia wszystkie dzieci z całej dzielnicy centrum płakały za wiewiórką idąc w kondukcie pogrzebowym. Dzieciaków było mnóstwo. Każde dziecko miało zrobiony z gałązek krzyżyk. Szliśmy od ulicy Warmińskiej do tunelu i tam pochowaliśmy naszą Basię. Chodziliśmy na ten grób codziennie i modliliśmy się na głos. Dowiedział się o tym ksiądz prowadzący z nami lekcje religii i pięknie pokierował sprawą, tłumacząc, że nasze modlitwy będą miały większą moc jak będziemy się modlić w kościele. I w ten sposób zaczęliśmy chodzić codziennie po lekcjach do kościoła. W czasie wakacji zapomnieliśmy o naszych zwyczajach.
PS. Znów dostałam wpis niestety nie w języku polskim, przepraszam ale nie odpisuję na nie.
