ROK 2000
Same puste kartki zostały po tobie, jakby cię nie było, jakbyś przeszedł obok. Niczego nie dałeś, nic mi nie zabrałeś dłonie ściskam mocno, chociaż puste obie.
Może to i dobrze, może to i lepiej, Radości nie było, smutku także nie. Ale takie życie coś czyni z człowiekiem, że serce zamiera i płakać wciąż chce.
To fragment wiersza napisanego przeze mnie w pierwszych dniach 2001 roku podsumowującego miniony rok. Przeraziła mnie moja pustka, moja nicość. Sześćdziesiątka na karku, emerytura mniej niż skromna i samotność, samotność, samotność.
Plany na starość były zupełnie inne. Życie je zweryfikowało. Miałam do końca życia mieszkać razem z Mańcią. Przez ostatnie pięć lat mieszkałyśmy razem i kiedy zdecydowałyśmy się na 100% że tak będzie Mańcia dowiedziała się o śmiertelnej chorobie swojego syna. Jej 34 letni wówczas syn, kawaler mieszkający w Gdyni, dowiedział się, że ma raka mózgu. Mańcia w jednej chwili spakowała się i wyjechała do niego. Jeszcze miała nadzieję, że jak syn wyzdrowieje to ona wróci. Niestety po 6 latach straszliwej choroby syn zmarł. Mańcia została w Gdyni. Gdynia to jej rodzinne miasto, to właśnie stamtąd uciekła, jeszcze w latach siedemdziesiątych jak dowiedziała się, że kochanka jej męża jest w ciąży. W Gdyni mieszkała u teściów z mężem i dwójką dzieci. Teściowie widząc co się święci ubłagali ją żeby zostawiła z nimi swojego synka. Wyjechała tylko z córką. Gnębiło ją to bardzo ale w końcu syn został z ojcem i zakochanymi w nim dziadkami. To było w połowie lat siedemdziesiątych, miałyśmy wówczas po trzydzieści kilka lat. Ja również byłam po rozwodzie z winy męża, z tym, że ja swojego męża przepędziłam z domu, tego damskiego boksera i w ten sposób mialam chociaż mieszkanie w którym mieszkałam z dwiema córkami. Ponieważ moje zarobki były bardzo skromne postanowiłam wynająć pokój jakiejś pani, przez co byłoby mi lżej finansowo i zawsze ktoś byłby w domu to może mogłabym ruszyć w trasę z występami. Dałam ogłoszenie do gazety codziennej – wynajmę pokój pani, płatne za pół roku z góry. Na to ogłoszenie odpowiedziała Mańcia z pytaniem – czy może zamieszkać z córką? Zgodziłam się. Pierwsze jej słowa, po przyjściu do mnie brzmiały – pani chce za pół roku z góry a ja nie mam nawet na opłatę za dzień. Od jutra zaczynam dopiero pracę. I Mańcia zaczęła mi opowiadać o sobie. Pomyślałam – Boże, ona ma gorzej ode mnie i dałam jej klucze od mieszkania.
Okres dotarcia się dwóch takich samych charakterów był bardzo trudny. Mańcia często unosiła się honorem i wyprowadzała się od nas. Nie było jej rok, czasem dłużej, potem wracała i tak w kółko. Aż minęło 20 lat. Jednak teraz z perspektywy czasu uważam ten okres za bardzo szczęśliwy. Spotkały się dwie zadziorne ale rzetelne osoby, pracowite, solidne, czyściochy i super gospodynie – zwłaszcza Mańcia. Mogłyśmy polegać na sobie w każdej sytuacji. Nasze dzieci lubiły się i pomagały sobie na wzajem. W domu było czyściutko, dostatnio i zawsze bardzo wesoło. Nigdy nie było mówione co która ma robić. Wszystko chodziło jak w zegarku. Po za domem zachowywałyśmy się tak samo. Swoje obowiązki służbowe wykonywałyśmy najlepiej jak można. I obie znałyśmy swoją wartość.
Nasze córki powychodziły za mąż i każda już była na swoim. Mańcia przez jakiś czas mieszkała ze swoją córką jednak po dwóch latach stwierdziła, że nie ma to jak nasze wspólne mieszkanie. Ostatnie lata wspólnego mieszkania trwały od 1994 do 1999 roku. Była to sama radość życia. Każdy dzień był zaplanowany – raz w tygodniu brydż, raz Filharmonia, jeden dzień szaradzisty, to znaczy cały dzień w piżamach z krzyżówkami, zwykle to była niedziela, raz w tygodniu wyjście do knajpki na obiad albo do klubu, jeden dzień na porządki w domu i dwa dni dla wnuków. Nic co piękne nie trwa wiecznie. Wiadomość o chorobie syna Mańci spadła jak grom z jasnego nieba. Zostałam sama. Rok 2000 był dla mnie najtrudniejszym rokiem.
[whohit]Część I, rozdział I[/whohit]
