Szłam z Basią przez tę cząstkę Olkienik , weszłyśmy na „most” idąc przez Mereczankę – na tym moście poznali się moi rodzice; mama mówiła, że tata przejeżdżał przez most konno. Teraz to tylko kładka nie most i wstążeczka wody pod tą kładką. Jedna z mieszkanek naszego domu opieki opowiadała, że w czasach jej młodości, czyli lata dwudzieste ubiegłego wieku, Mereczanka była bardzo głęboka i miała bardzo bystry nurt, widać to zresztą po korycie rzecznym. Jeszcze przed II wojną pewien Niemiec budował fabrykę zapałek, a że budował nie w swoim kraju to i niczego nie szanował, zrobił tamę na Mereczance żeby skierować bieg rzeki do swojej fabryki. Zrobił to tak, że koryto rzeki w Olkienikach wyschło a u niego w Koleśnikach były ciągłe powodzie. I rzeka zaginęła i fabryki nie było. Przez brak wody w Mereczance przestała działać w Olkienikach, smolarnia. Mereczanka nawadniała część puszczy przez co było dużo przegniłych starych sosen. Rdzeń tych sosen wykorowywano i paliło się te rdzenie w specjalnych piecach, w odpowiedniej temperaturze przez dwa tygodnie. Podczas obróbki wydzielał się gaz. Rury z gazem były zanurzone w wodach Mereczanki w celu schłodzenia a na drugim brzegu rzeki z tych samych rur już zamiast gazu była terpentyna i smoła. Polacy, w swoim kraju szanowali wszystko nawet przegniłe drzewa były wartością. Minęłyśmy tą słynną Mereczankę, weszłyśmy pod górkę i na lewo zobaczyłam dom dziadka Karola. Kiedyś to może ten dom wydawał się okazały a dzisiaj to po prostu domek. Fakt piętrowy ale to tylko wiejski domek. Weszłyśmy przez bramę – na lewo były budynki gospodarcze rozpoczynając od łaźni i kuchni letniej. Łaźnia z dużym paleniskiem nad którym kiedyś stawiano wielkie kotły do wrzącej wody. Na podłodze poukładane wielkie kamienie na które lało się tę wrzącą wodę. W ten sposób tworzyła się gęsta para, która obejmowała całe pomieszczenie. Korzystający z łaźni, ledwie widoczni prze tę parę, biczowali się wienikami – czyli miotłami uwitymi z brzozy. Obok drugie pomieszczenie z ławami, to miejsce na odpoczynek po trudach sauny. Wychodzimy z łaźni i widzimy dom, dom jednopiętrowy. Na parterze domu są trzy pokoje , kuchnia, spiżarnia, kącik sanitarny i duża weranda. Na piętrze jeden duży pokój. W kuchni do dziś jest klepisko; podobno tam gdzie jest porządne klepisko nie lęgnie się żadne robactwo i nie potrzebna jest lodówka. Po krótkiej rozmowie wybrałyśmy się z Basią na cmentarz. Odwiedziłyśmy groby dziadka i jego rodziców, no i oczywiście groby pomordowanych w Krwawe Zielone Świątki w 1942r. Ponieważ pomordowani leżeli pod płotem cmentarnym, mieszkańcy przesunęli płot tak żeby zbiorowa mogiła znalazła się na terenie cmentarza. Tak więc szesnastu z nich leżało już na cmentarzu a pozostałych pięciu pod lasem za smolarnią, wśród tych pięciu byli dwaj bracia mamy. Mimo to wujek Sylwek postawił krzyże drewniane na obu grobach a po pięćdziesięciu latach przywiózł z Polski kamienne tablice na których były wyryte nazwiska wszystkich pomordowanych, czyli 21 nazwisk. Wujek postawił te tablice na cmentarzu mimo, że jego bracia leżeli pod lasem. Były już lata dziewięćdziesiąte, a ci pod lasem byli nadal wrogami nr. 1 których nie można było pochować z godnością na cmentarzu i nie można było postawić jakiegokolwiek pomnika. Wujek stawiając pomnik na cmentarzu był pewien, że kiedyś doczeka się chwili, że jego bracia znajdą się na cmentarzu. Niestety nie doczekał. Mieszkańcy Olkienik pamiętają o tych pod lasem, zawsze są tam kwiaty i płoną znicze. Żegnając się z Olkienikami zaszłyśmy z Basią do kościoła, w końcu w tym kościele był proboszczem członek naszej rodziny, w tym kościele brała ślub moja babcia i moja mama – niestety wejście do kościoła nie było miłe, msza odprawiana była po litewsku. Dopiero wówczas uświadomiłam sobie, że jestem na Litwie, że miejscowość w której przebywam już dawno nie nazywa się Olkieniki tylko VALKIENINKAI.
