Wybory i po…

Dwa tygodnie temu odbyły się wybory do Sejmu i Senatu naszej Rzeczpospolitej. Było to coś niebywałego. Czy gdziekolwiek były takie wybory w których nie było przegranych. Startowało do wyborów 14 partii i po wyborach wszystkie partie są szczęśliwe. Jedne, że osiągnęły najwyższą liczbę głosów, inne że mimo takiej ilości głosów to oni rządzić nie będą tylko my, ponieważ w sumie jako zjednoczona opozycja stanowimy większość, jeszcze inne, że jesteśmy nową partią i sam fakt, że weszliśmy na listy do Sejmu czy Senatu to już ogromny sukces. Aż miło słuchać, szczęście aż kipi, pomimo to, że zwycięstwo okazało się porażką a porażka obróciła się w nadzieję. Frekwencja również była niebywała bo 74% uprawnionych do głosowania wzięło w nich udział. Kolejki przed lokalami wyborczymi stały nieraz aż do rana, chociaż lokale miały być czynne do godz. 21. Ludzie byli do siebie bardzo mili, jeden drugiemu służył kubkiem gorącej herbaty; no po prostu CUD. Świat przed wyborami i po wyborach to dwa różne światy. Tylko żeby ten nowo uformowany rząd nie zniszczył tej euforii. Jest taka mądrość socjologiczna mówiąca, że dobre czasy stworzą mądrzy i silni ludzie; ale te dobre czasy tworzą słabych ludzi a ci z kolei słabi ludzie tworzą ciężkie czasy. JAKIE TERAZ CZASY NAS CZEKAJĄ ? Na razie wróciło stare, czyli wojna na słowa, jeszcze nie taka jak przed wyborami ale niestety już jest. Koalicjanci krzyczą – czy Prezydent nie umie liczyć, przecież nas wszystkich razem jest 248 posłów. Prezydent na to – to są tylko wasze słowa. Partia ” zwycięska ” ma tylko 194 posłów, ale jest zwycięska itp itd – wojna trwa.

W telewizji trafiłam na program literacki w którym wychwalano pisarkę Joannę Chmielewską: jaka lekkość pióra, jaka finezja, a płodność literacka niebywała. Wstyd mi się zrobiło, że w ogóle nie słyszałam o niej nic a nic. Postanowiłam ją poznać. Pytam Kasię czy ma coś tej autorki u siebie – niestety nie ma nic. Wybrałam się do biblioteki wojewódzkiej na Stare Miasto. Mówię pani bibliotekarce, że nie znam a chciałabym poznać. W odpowiedzi usłyszałam, że J. Ch. pisała kryminały; mina mi zrzedła, wcale się nie dziwię, że jej nie znam. Są to kryminały do śmiechu – mówi bibliotekarka. To już w ogóle nie wiadomo co. Wzięłam książkę zatytułowaną ” Trudny trup „. Na wstępie poznaję pisarkę – ma bardzo bogaty zasób słów. Słowem wręcz żongluje, ale to tylko na początku. Dalej poznaje czytelnika z osobami które występują w tym kryminale. Główne bohaterki to dwie kobiety, scenarzystki zatrudnione w telewizji które chleją piwo za piwem, jedzą śledzie i kiszone ogórki, ( wszystko to czego ja nie lubię ), a ich jedyną rozrywką jest hazard. I to byłoby na tyle. Książka jest o niczym. Prawie 300 stron o niczym. Niestety u mnie wszystko musi mieć sens, musi być po coś. Nie pamiętam jaki to zespół śpiewał -” ta piosenka jest tylko dla pieniędzy” I myślę, że tekst tej piosenki ma większy sens od tej książki, bo w piosence autor przyznaje się po co ją stworzył, a w wypadku tej książki to nie wiadomo o co chodzi , ale ludzie czytają.

Na tablicy ogłoszeń przeczytałam informację, że we wtorek, na naszej sali widowiskowej odbędzie się koncert pani Marty Andrzejczyk. Ponieważ nie znałam pani Marty to ta informacja była dla mnie zbyt enigmatyczna. Nie wiedziałam jaki to koncert, skrzypcowy, fortepianowy, może wiolonczelowy; bo nigdy występu aktora, nawet śpiewającego nie nazwałabym koncertem. Jednak to wszystko nie ważne w porównaniu z tym co zobaczyłam i usłyszałam. Piękna dziewczyna, pięknym anielskim głosem wyśpiewała teatr. Każda jej piosenka, ba nawet każde słowo w tekście było teatrem. Ten anielski głos miał dużą skalę i potęgę jak trzeba było. Byłam zachwycona i to chyba był jednak koncert, dla duszy.

W środę, czekając na sali widowiskowej na projekcję filmu zaczęła się wśród zebranych toczyć rozmowa, ot taka o niczym. Ktoś powiedział dowcip, ktoś coś zamruczał; okazało się, że melodię tego mruczanda zebrane panie znają. Znają i tekst, ale znają go tak jak na starsze panie przystało, coś tam znam, powiedzmy co dziesiąty fragment i ten co dziesiąty fragment złożył się w absolutną całość. Dla mnie to było coś pięknego. Jedna pani zaśpiewała kilka słów, druga natychmiast podchwyciła śpiewając dalej i tak pięć pań, każda po fragmenciku, odtworzyły piosenkę. Wykonawczyniom bardzo się ta zabawa spodobała i postanowiły spotykać się żeby pośpiewać. Obiecałam pomoc, jeśli nikt z dyrekcji mi nie przeszkodzi, to może być całkiem sympatycznie. Wstępnie umówiłyśmy się na soboty, na godzinę 10 w sali widowiskowej. Ale już pierwsza sobota odpada bo coś tam akurat ma się dziać. Odłożyłyśmy to spotkanie na następną sobotę. Może jednak ? A nawiasem mówiąc to film wypłoszył z sali kinomanów; została do końca tylko trójka która przysnęła.

Jak już pisałam, codziennie przed siódmą rano jestem w atrium. Za każdym razem temu spotkaniu towarzyszą mi ptaki. Kiedyś to były kosy, teraz takie maleństwa, mniejsze od wróbelków ale jest ich dużo. Jak przychodzę do atrium, to one jeszcze śpią. Dzisiaj obudziły się 10 minut po siódmej. Jak się budzą to w atrium rozlega się taki głos jak skwierczenie skwarek na patelni i to na bardzo dużej patelni z bardzo dużą ilością skwarek. Dzisiaj w nocy ma być zmiana czasu, jestem bardzo ciekawa o której te skwareczki się obudzą.

N A R A !

Resory…

Resory, wiadomo łagodzą wstrząsy. Jest ciągłe napięcie między mną a dyrekcją Domu, ale jest też resor, który łagodzi tę utajnioną wrogość – to Dział Socjalny na czele ze swoją Panią Kierownik, tyle, że ten resor to wyłącznie panie pracujące w dziale socjalnym, czyli Agatka, Ela i Kasia. One są zawsze życzliwe i chętne do pomocy; natomiast terapeutki podległe działowi socjalnemu, to już gorzej. wprawdzie robią wszystko na uśmiechu, z rzekomą życzliwością, ale to nie ma nic wspólnego z autentykiem. Chcą być uczynne są jednak pod bardzo silną presją pani dyrektor i w sumie są takie same jak ona. Jeszcze nie tak dawno, była kierownik dziełu socjalnego wiodła prim we wszystkich chamstwach, ale Chwała Bogu już jej nie ma. Różnie też ludzie mówią o pani dyrektor, jednak dla mnie to taki buldog z uśmiechem anielicy. Ślepo niszczy wszystko, chociaż wie, że zniszczyła wartościowe rzeczy, ale niszczy dalej. Mój blog , który jest poza jej zasięgiem niszczycielskim, zlikwidowałaby z największą przyjemnością, ale go czyta i stara się naprawić to co ja wytykam jako zło. Stara się, choć jakoś to kiepsko wychodzi ponieważ pracownicy wykonujący jej polecenia przywykli, że nikt nie sprawdza tych wykonań i szybko o wszystkim zapominają. Nie dawno pisałam o wentylacji w windach która powinna działać ze względu na zbyt częste korzystanie z wind przez mieszkańców, przez wywóz śmieci i transport posiłków tą samą windą. Zapachy które są pozostawiane przez korzystających z niej, są i wydzielane i wchłaniane. Tylko przez jeden dzień było mniej więcej tak jak powinno być. Nie było zapachów w windzie, wentylacja działała a śmieci były wywożone dwa razy dziennie, czyli w o połowę mniejszych ilościach i wagowo i zapachowo . TYLKO przez JEDEN DZIEŃ ! Czyli, że można ale po co. Już dwa lata temu pisałam, że windy to roznosiciele zarazków, wpis – windy i bakterie, ale młodzi pracownicy nie jeżdżą windami. Chyba o wszystko u nas trzeba walczyć przez dwa lata, bo właśnie tyle czasu zajęło mi upominanie się o otwarcie drzwi w dolnym pawilonie. W sprawie otwarcia drzwi składałam pisma do pani dyrektor, do naszego pracownika odpowiedzialnego za bezpieczeństwo pracy. Przypominałam o wypadku jakiemu uległa jedna z pracownic wracając z pracy w biały dzień , ( była pół roku na zwolnieniu lekarskim ), a na swoim blogu temat ten poruszałam w ośmiu wpisach. Już wydawało się, że drzwi są otwarte i dla mieszkańców i dla personelu. Nie prawda, na pewno nie zawsze. Drzwi miały być otwarte od godz. 5 do 22, niestety wiele razy, jak chciałam wyjść przed godziną 8 czipy nie działały. Pewnie i z gimnastyką będzie to samo. Na zebraniu, pani dyrektor obiecała, że jeśli w czwartek ( czyli dzień przeznaczony na gimnastykę ) będzie jakaś impreza to gimnastyka będzie przesunięta na inny termin. Była przesunięta z godziny 11,30 na godzinę 10 czyli na czas rozpoczęcia imprezy czwartkowej jako jej integralna część. Tłum ludzi na wózkach, krzesłach i chodzikach, otoczył kołem parkiet bez możliwości swobodnego poruszenia się. Przez dłuższą chwilę fizjoterapeutka nie wiedziała co z tym fantem zrobić, aż po kilkunastu minutach wpadła na pomysł, że będziemy ćwiczyć dłonie, bo nic innego ćwiczyć nie można było. Przez 20 minut ćwiczyliśmy dłonie i skończyła się gimnastyka. Żeby nie impreza którą zaplanowano, to wszystkie te osoby można by rozstawić, ale przecież nie chodziło o gimnastykę tylko zupełnie nie wiadomo o co. Jakby powiedziano, że gimnastykę z czwartku przekładamy na piątek to byłoby przyznanie mi racji, a to nie wchodziło w grę. Po dwudziestu latach korzystania z gimnastyki w naszym DPSie, mam ochotę z niej zrezygnować. Irytuje mnie takie podejście do spraw bardzo ważnych dla zdrowia; jak usłyszałam, teraz w poniedziałek, i to niestety po przyjściu już na salę, że gimnastyki nie będzie ponieważ jedna z terapeutek jest na zwolnieniu lekarskim, to mnie zemdliło. Spytałam, czy jak jest jedna terapeutka to nie może być gimnastyki, przecież o tej porze prawie nikogo nie ma na sali, najwyżej dwie osoby na rowerkach. Odpowiedź brzmiała – nie nie może. A dlaczego, drążyłam; bo tak ustaliłyśmy. Ja dam sobie radę. Terapeutki, które pracowały w naszym DPSie jak jeszcze przychodziłam na pobyt dzienny, tak wpoiły we mnie chęć do ćwiczeń, że robię to dwa razy dziennie, co dziennie, od lat, bez łaski obecnych pracownic. Ćwiczę jeszcze w łóżku, zaraz po przebudzeniu, czyli o godzinie 5 rano i o godzinie 7 rano w atrium. I znów składam wielkie dzięki byłym terapeutkom – Ninie i Oli. które nam wszystkim, których ćwiczyły, wpoiły gimnastykę na amen, na wieki, na mur. Ten wpis to hołd ludziom takim jak Nina i Ola oddanym swojej pracy i pomocy innym i policzek olewających wszystko i wszystkich.

N A R A !!

Gimnastyka i fruwanie…

Od dłuższego czasu w komentarzach są wpisy wyłącznie albo od mieszkańców naszego Domu, albo od pracowników byłych i obecnych. Są też wpisy z innych stron świata ale ponieważ nie pisane są w języku polskim to z automatu lądują w koszu. Ostatni temat najszerzej komentowany to gimnastyka. A zatem nie tylko ja jestem tak zapaloną jej zwolenniczką. Byli pracownicy przypomnieli mi, że i oni jako pracownicy mieli gimnastykę prowadzoną przez Ninę. Czyli, że gimnastyka była prowadzona trzy razy dziennie i dzięki terapeutkom zawsze był komplet chętnych do ćwiczeń. Dlaczego dzięki terapeutkom – ponieważ one chodziły po pokojach i agitowały, albo tylko przypominały. Ktoś zarzucił mi, że wówczas w naszym Domu byli ludzie w większości chodzący; a ja przypomniałam sobie jak na czas gimnastyki były przywożone osoby na łóżkach pionizujących i te osoby które na początku ani drgnęły po pół roku były już wożone na wózkach. Gimnastyka wykonywana przez innych pobudzała psychikę i motywowała do zrobienia czegokolwiek dla siebie. Przypomniał mi się epizod z mojego życia kiedy to w wieku 30 lat miałam całkowity bezwład od pasa w dół, a będąc w sanatorium ( przez dwa turnusy ) terapeuci przywozili mnie na salę gdzie była gimnastyka i kładli na materacu. Podczas pierwszego turnusu jak dochodziło do ćwiczeń bioder i nóg to ja zalewałam się łzami ponieważ pomimo wielkiej chęci nie mogłam zrobić nic. Na początku drugiego turnusu już zaczęłam wykonywać te ćwiczenia i wyobraźcie sobie, że po dwóch turnusach wracałam do domu na własnych nogach. Dlatego nie mogę zrozumieć tej obojętności naszej Dyrekcji.

Drugi temat dotyczył pasów na naszym niby rondzie. Gratulowano mi, że to moja zasługa. Kochani, mi w ogóle nie chodziło o pasy w tym miejscu w którym są teraz. Do tych pasów, którymi wymalowano cały środek ronda, to dla mnie powinni przysłać jeszcze instrukcję korzystania z nich, bo ja w ogóle nie wiem o co chodzi. I chyba napiszę do Zarządu Dróg prośbę o taką instrukcję. Ja prosiłam o kawałek chodnika, którego nie ma na samym ostrym zakręcie i o pasy przy przejściu już po za ten zakręt. Te pasy które teraz zostały namalowane, to według mnie upoważniają pieszych do chodzenia środkiem ulicy. Przecież one nie mają żadnego połączenia z jakimkolwiek chodnikiem. Pomalowany jest sam środek. Nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. A najdziwniejsze jest to, że nawet Straż Miejska przejeżdżając koło mnie, zatrzymała samochód i pogratulowała sukcesu w dążeniu do celu. Chyba mają nadzieję, że ludzie idący do naszego DPSu zaczną fruwać i pięknie przefruną z chodnika na pasy i z pasów na drugi chodnik.

I tak nie rozumiejąc ani naszej Dyrekcji odnośnie gimnastyki, ani Zarządu Dróg dotyczący świeżo namalowanych pasów kończę dywagacje. NARA !

Cygański Jazz.

Na naszej tablicy ogłoszeń przeczytałam, że jesteśmy zaproszeni na koncert TRIO WARMIA SWING a chętni do pójścia na ten koncert powinni się zgłosić do Działu Socjalnego. Zgłosiłam się natychmiast. Swing kojarzy mi się z takim lżejszym dżezem, z dżezem nowoorleańskim który już ponad sto lat temu zawładnął serca melomanów. Swing to Luis Amstrong, to Ella Fitzgerald, to orkiestra Glenna Millera, czyli sam miodzio. Byłam bardzo ciekawa jak sobie z tym radzą młodzi olsztyniacy, tak w ogóle jak wchodzi na scenę nasza młodość. Jakież było moje zdziwienie jak na scenie zobaczyłam tylko dwie gitary akustyczne. Pomyślałam sobie – na upartego swingować można na każdym instrumencie, chociaż trudno mi było wyobrazić Jazz bez bębnów, kontrabasu i dęciaków – chociaż jednego. Za moich czasów jak chłopcy swingowali to perkusista dawał takie solówki, że widownia podnosiła się z krzeseł. No trudno, zobaczymy co na tych gitarach wykombinuje młodość. No i gdzie tu trio. Okazało się, że trzeci muzyk – kontrabasista, jest chory, w tym wypadku chora bo to dziewczyna i musi nam wystarczyć duet. Dowiedziałam się, że będzie grany cygański jazz – frwiki. Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam a okazuje się, że jazz cygański jest grany już od lat trzydziestych ubiegłego wieku. W roku 1930 spotkali się dwaj gitarzyści – amerykański Cygan i Francuz wirtuoz gitary. Grało im się ze sobą tak dobrze, że ich muzyka ogarnęła świat; jazz grany na dwóch gitarach to właśnie jazz cygański. A na naszej scenie dwudziestokilkuletni panowie zaczęli grać. Od pierwszych akordów grali pięknie i widać było, że znają swoją wartość muzyczną. Jak grali standardy dżezowe to moje serce rwało się żeby z nimi zaśpiewać, chociaż takiej muzyki nigdy nie śpiewałam. Swego czasu jak śpiewałam oczy czarne to bisom nie było końca a tu słyszę grają, pobeczałam się i wyszłam na hall. Żeby przed koncertem ktoś powiedział mi, że będę zachwycona słuchając przez godzinę dwóch gitar, to popukałabym się w czoło. A jednak byłam zachwycona. Gitary były podłączone do wzmacniaczy i ich dźwięk wypełniał całą salę. Szkoda, że panowie nie mieli do sprzedaży swoich płyt, kupiłabym na pewno. Takiej muzyki można słuchać non stop. TO BYŁ PIĘKNY KONCERT. I rozmarzona poszłam w świat.

PAŹDZIERNIK

Październikową idę aleją usłaną kolorami jesieni : brązem, purpurą i złotem i wszystko w słońcu się mieni.

Słońce rozjaśnia nam twarze, ciepłem otula nas jesień; zamykam oczy i marzę bo same dobre myśli taka jesień niesie.

Nic co piękne nie trwa wiecznie, chociaż człowiek ciągle ma nadzieję.

NADZIEJA

I znów przyszłaś i łudzisz i zwodzisz; a jak myśli nabierają barw, to po prostu odchodzisz. Człowiek im starszy tym ostrożniej słucha podszeptów twoich; nie mąć już więcej ani myśli ani uczynków moich.

A propos – miałam nadzieję, że stałym punktem mojego życia będzie gimnastyka. W końcu ze względu na nią trafiłam do naszego Domu. Wiadomo, w miarę upływu czasu ta gimnastyka będzie takim zaledwie rozruchem fizycznym ale będzie. Jak już pisałam gimnastyki nagminnie ubywało; tak jak kiedyś była 5 razy w tygodniu to teraz nie zawsze dwa razy. Poruszyłam ten temat na naszym spotkaniu mieszkańców z p. Dyrektor wychodząc z założenia, że gimnastyka powinna towarzyszyć naszemu życiu od przedszkola do późnej starości. Niby coś tam obiecano a wyszło jak zwykle wielkie nic. I co najdziwniejsze, to zauważyłam, że najmniej zainteresowana gimnastyką jest fizjoterapeutka, a najbardziej tylko ja, bo nawet jedna z uczestniczek wypowiedziała się głupio na zasadzie – wielka mi rzecz nie ma to nie ma. U nas jest wszechobecny TUMIWISIZM. Gdzie te czasy kiedy to dwie terapeutki : Nina i Ola, chodziły za każdym mieszkańcem agitując do ćwiczeń. Tęsknię za wami bardzo.

I to wszystko NARA !

Sny i wspomnienia…

Zadano mi pytanie czy horror senny potwierdził się w rzeczywistości. Czy lekarz znalazł coś w wynikach co zaważyłoby na moim samopoczuciu. Otóż nie, sen okazał się marą. Wszystkie wyniki mam w normie. Lekarz bardzo cierpliwie wytłumaczył mi zawiłość danych w wynikach. Znalazł jeden drobiazg, który zdziwił i mnie i lekarza – bezbolesne zapalenie ucha. Przecież zapalenie ucha zwykle cholernie boli, a w moim wypadku nic a nic. Może dlatego te sny były takie prorocze, to były takie ostrzeżenia, że może być źle właśnie dlatego, że nie boli. Przyznam się Wam, że od lat modląc się, proszę Bozię o to żeby przejść przez życie bezboleśnie, fizycznie bezboleśnie bo psychicznie to już wszystkie bóle przerobiłam i nie ma na mnie mocnych. No i wymodliłam. I tak źle i tak nie dobrze. Muszę prosić Bozię żeby to jakoś wypośrodkowała.

Kilka dni temu trafiłam w radiu na wywiad z panią Iwoną Pawlovicz – wielokrotną mistrzynią świata w tańcach towarzyskich i jurorką programu telewizyjnego – Taniec z gwiazdami. Przecież to Olsztynianka i to uczennica a później prowadząca, słynną na cały świat szkołę tańca towarzyskiego – Miraż – szkołę która rozsławiła nasze miasto. O latach spędzonych w tej szkole, pani Iwona mówiła bardzo pięknie; mówiła, że nauczyła się w niej nie tylko tańczyć ale i być człowiekiem. I wszystko byłoby pięknie żeby nie fakt że w tym długim wywiadzie nie wymieniła nazwiska założycielki, tej wówczas grupy tanecznej. To Mariola Felska, spod jej ręki wyszło mnóstwo sławnych tancerzy a ona nigdy sławna nie była. Po latach, jej siostra – Karolina Felska kontynuowała pracę o prawie 20 lat starszej siostry, i Karolina już postarała się o rozgłos i dla siebie i dla szkoły, a o Marioli nikt nie pamięta. Dlaczego tak się tym przejęłam – otóż wspominałam kilka wpisów temu ( wpis – deszczowe fryzury ), że w roku 1970 pracowałam w Wojewódzkim Domu Kultury a tam, w tamtym czasie toczyło się burzliwe życie artystyczne: Mariola, od rana do wieczora ćwiczyła swoich tancerzy. W innym pomieszczeniu pan Głuszczak bez wytchnienia pracował ze swoją pantomimą głuchych, która również osiągnęła światową sławę. Zespół Olsztyn jest wszystkim dobrze znany, a swoje pierwsze kroki stawiał w naszym WDKu. gdzie tancerze ostro obrywali od choreografa pana Wojtka Muchlado a śpiewacy byli cierpliwie i taktownie traktowani przez pana Włodzimierz Jarmołowicza. Oczywiście zespół Olsztyn stanowi połączenie zespołu Kolejarz z naszym zespołem. Edek Sulikowski, tworzył filmy para dokumentalne, w jednym z takich filmów nawet zagrałam zakonnicę pracującą w Domu Opieki w Barczewie. Trzeba było ratować film, który miał brać udział w festiwalu ogólnopolskim a na ostatnim zakręcie aktorka która miała grać zakonnicę zachorowała. Edek do mnie – Danka ratuj, masz na to dwie godziny. Dwie godziny – kupa czasu . Co miałam robić, szukać kogoś czy sama zagrać? Wybrałam to drugie. Edek został asystentem jednego ze sławnych reżyserów w Polsce, niestety nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Nie sposób jest nie wspomnieć o harcerskim zespole prowadzonym przez Janusza Laddego, w którym już występowała moja córka – chyba Legenda czy Gawęda, nie pamiętam. I wyobrażacie sobie że to wszystko musiałam ogarnąć jako koordynator działów artystyczno – administracyjnych, a zespoły artystyczne miały jeszcze garderobiane, krawcowe i panią perukarkę – cudowną Lucynkę. Każdy z zespołów prowadził różne szkolenia i konkursy którymi kierował Wydział Kultury Urzędu Wojewódzkiego i obejmował zasięg ogólnopolski – miałam przy tym pełne ręce roboty. Czułam się doceniana ale minęły dwa lata a ja ciągle miałam pobory jako pracownik początkujący – 1000zł. Pani Krystyna z Wydziału Kultury tak mnie chwaliła w domu, że jej mąż za wszelką cenę zechciał żebym zajęła się organizacją kursów języków obcych w MPiK dając mi pobory już jako wykwalifikowanemu pracownikowi – 2200 zł. Nie miałam pojęcia jak się za to zabrać ale lubiłam wezwania. Wyobraźcie sobie, że jak na pierwsze przywitanie roku szkolnego wystarczyła klasa szkolna to już trzeci rok rozpoczynaliśmy w Filharmonii. W MPIK poznałam mamę obu tancerek Felskich, kierowała pracą w czytelni. Karolina była rówieśnicą mojej młodszej córki, miały po 10 lat, także wypady za miasto jakie organizowałam dzieciom już bywały z jej udziałem, zwłaszcza jak jej mama cały dzień musiała być w pracy i nie chciała zostawiać Karolinki samej w domu.

Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia… Wszystkie osoby które znalazły się w moich wspomnieniach, wspominam z ogromną miłością.

I to wszystko – NARA!

Gadu nocą, baju w dzień…

Dobrze, że ludzie ze sobą rozmawiają, nawet o nas samych, tylko szkoda, że przekazują sobie nie sprawdzone informacje o kimś, i temu komuś psują opinię. Ponieważ już się zaliczam do osób najdłużej mieszkających w naszym DPSie to co nie co o współtowarzyszach wiem. Usłyszałam fragment rozmowy, w którym wymienione było imię – Krystyna. Krystyn u nas jest pod dostatkiem, ale jedna z nich właśnie przeszła obok gadułek więc byłam pewna, że o nią chodzi. Nastawiłam ucha i słyszę, że Krystyna o której mowa nadużywa alkoholu. O, pomyślałam sobie, takiej Krystyny to teraz u nas nie ma; kiedyś to i owszem i to nie jedna, ale teraz nie. O kim mówicie dziewczynki – zagaiłam, panie bez żadnych skrupułów określiły osobę nie szczędząc epitetów pod jej adresem. Zabolało to mnie bardzo. Pomyślałam sobie, że jeśli człowiek coś zrobi nie tak, to później może stawać na głowie, a plama zostanie. ( A propos plamy – przypomniał mi się wierszyk który napisałam z przesłaniem dla swojego wnuka 30 lat temu. Wierszyk będzie na końcu, teraz dalej o Krysi ). Krysia kiedyś to i owszem piła, teraz od lat nie pije. I moje kochane panie, Krysia o której mówicie w moich oczach jest wspaniałym człowiekiem, który w imię przyjaźni nie szczędziła czasu i narażając się naszej służbie zdrowia pomogła , swojej sąsiadce. Nie wiem czy któraś z was poświęciłaby się tak jak ona. Wy o tym nie wiecie, ale swego czasu podłość personelu medycznego w stosunku do nas mieszkańców tego DPSu była ogromna. Jak siostra przełożona wydała polecenie – nie pomagać, to większość pielęgniarek z ogromną satysfakcją nawet szkodziła. I to w cale nie było tak dawno, to zaledwie 5 lat temu, czyli, że za tej samej dyrekcji. W tak zwanym międzyczasie zmieniła się tylko szefowa socjalna – i to chwała Bogu, bo poprzednia to był wampir taki sam jak siostra przełożona. W tamtym czasie pielęgniarki nie pomogły ani jednej osobie z udarem. Dyrekcja wychodziła z założenia, że im bardziej podopieczny jest otępiały, bezradny, tym lepiej. A jeśli ktoś z podopiecznych, za bardzo interesuje się tym ich szkodzeniem to należy się zająć delikwentem żeby mu się wszystkiego odechciało. Tak właśnie było z Krysią. I opowiedziałam paniom o perypetiach pani Marii, sąsiadki p. Krysi. Pani Maria miała 95 lat, źle widziała i źle słyszała i to właśnie było powodem żeby jej w niczym nie pomagać a nawet robić z niej durnia. Ponieważ p. Maria była bardzo sympatyczną osobą, w swoim pamiętniku przeznaczyłam jej osobie kilka wpisów. 11 sierpnia 2017 r. we wpisie zatytułowanym – tematy korytarzowe – opisałam bezduszność i chamstwo jej opiekunki, która na tym odcinku pracuje do dziś. Machlojki z kropelkami do oczu, niezbędne w chorobie p. Marii. Przeczytajcie proszę. Przez takie traktowanie pani Maria dostała udaru , a jak nasza służba zdrowia traktuje nas udarowców ( jestem jedną z nich i wiem o czym piszę ) opisałam we wpisie z dnia 22 września 2018 r. we wpisie zatytułowanym – następny proszę – Właśnie wówczas owa Krysia stanęła na wysokości zadania i za to pielęgniarki, w najohydniejszy sposób przeprowadziły rewizję w pokoju p. Krysi. Ponieważ według naszej dyrekcji p. Maria miała za dużo obrońców, wezwano na rozmowę jej wnuka a same nie przyszły na tę rozmowę. Ów wnuk przyjechał do babci z drugiego końca Polski, o tym również pisałam we wpisie z dnia 14 października 2018 r. zatytułowanym plama za plamą . W kontekście tego o czym piszę obecnie, to mój wierszyk o którym wspominałam zatytułowany – brudnopis – to już nie tylko przesłanie dla mojego wnuka ale przypomnienie dla naszych decydentek, które kiedyś zechcą się oczyścić ze swojego brudu ale się nie da.

Brudnopis

Nie przepiszesz swego życia na czysto, możesz skreślić coś, lub zamazać wszystko i zostawić kartkę w brudnopisie, ale czyste życie tylko przyśni ci się.

Możesz zacząć wszystko od początku, ale plama którą dałeś jest plamą, a te wszystkie zabazgrane linijki już na zawsze w życiorysie zostaną.

Brudnopis brudnopisem zostanie, czyste kartki nic o tobie nie powiedzą. Pisz starannie, krok po kroku idź w życie ale nie siedź jak zając pod miedzą.

Możesz tańczyć, śpiewać, dom budować, lecz pamiętnik swój zapisz starannie, jasnym czołem, czystą dłonią ludzi witaj nowy dzień zaczynaj w hosannie.

I tym przesłaniem kończę – NARA !

I to i sio…

Właściwie to będzie ni to ni sio jeśli nowi czytelnicy zaczną czytać mojego bloga od końca, a takich przybywa. Bardzo chciałabym być zrozumianą dlatego bardzo proszę o przeczytanie tego bloga od początku. Znajdź kalendarz i zacznij od pierwszego wpisu z 2017 roku. Będę o tym co jakiś czas przypominała. Zależy mi bardzo żeby moi czytelnicy wiedzieli o czym piszę i dlaczego w ogóle zaczęłam pisać. Byłam krzywdzona, i nie tylko ja, przez osoby które miały nami się opiekować. To straszne być krzywdzonym przez kogoś od kogo jest się zależnym. Mój blog to moja bardzo skuteczna psychoterapia po przejściach jakich doznałam będąc podopieczną w naszym DPSie. O tym będę bezustannie przypominać. Na szczęście mój blog będzie nawet wówczas jak już mnie nie będzie.

W komentarzach znalazłam wpis dotyczący naszego wewnętrznego ogródka – dlaczego piszę o ławkach a nic o kwiatkach. I w tym miejscu uzewnętrzni się moja natura, ja inaczej patrzę na wszystko niż większość ludzi. Ogarniam wzrokiem całość i natychmiast przechodzę do szczegółów, i jak dla mnie to kwiatki w atrium to śmietnik kwiatowy, naćpane wszystkiego pełno bez żadnego pojęcia o estetyce i wszystko jakieś chorowite. Swego czasu naszym atrium zajęli się fachowcy od projektowania ogrodów. Drzewa, krzewy zielone i krzewy różane oraz dekoracyjne trawy, wszystko posadzono w odpowiednim miejscu, tworząc tym samym piękny ogród. Wystarczyłoby co roku, w odpowiednim czasie, krzewy i trawy poprzecinać, odżywić nawozami i ziemią a w porze wegetacji podlewać, i to wszystko. Kwiaty które teraz dołączyły do tego ogrodu, zepsuły estetykę; już w ogóle nie widać twórczej pracy architektów. Przy niziutkich krzewach dosadzono, ni w pięć ni w dziesięć sadzonki grabu pospolitego, na razie są nie duże i nie wiele osób je widzi jednak bardzo szybko pokarzą co potrafią. Te sadzonki wzięto z grabu który wyrósł u nas powyżej drugiego piętra. Nasze atrium jest za małe żeby obsadzać je drzewami, ma zaledwie po 30 kroków w każdą stronę, a połowa z tego to wyłożony kostką chodnikową spacerniak. W wyższych partiach krzewów rosną dwa klony , samosiejki ale już jeden ma ponad metr wysokości a drugi ponad dwa metry. są one przy samym murze budynku; jeszcze rok czy dwa i korzenie tych klonów będą niszczyć wszystko w okół. Do już istniejącego ogrodu wystarczyłyby balkony i okna w kwiatach i byłaby piękna dekoracja. Tych okien jest ponad 40 i okalają atrium. Pani, która „opiekuje” się atrium ciągle tylko dosadza jakieś kwiaty nie dbając o wygląd, no i przede wszystkim podlewa tylko to co sama zasadziła, reszta wysycha. Różane krzewy rosną pod rozłożystym drzewem które nie dopuszcza do nich ani słońca ani wody deszczowej, i od kiedy pamiętam nie były one ani podlewane ani odżywiane – to cieniutkie badylki, które resztkami sił wydają kwiaty. Na tym samym klombie kępy, kiedyś pięknych traw a teraz wyschniętego siana. Niestety ja widzę zniszczenie nie piękno. Ale każdemu podoba się co innego – jednemu córka, drugiemu teściowa. Jedni przechodząc koło balkonu Felki, patrzą na niego z zachwytem a ja ze zgrozą – jak można pięknymi kwiatami zniszczyć to piękno, to jest dopiero majstersztyk; okazuje się, że wystarczy każdą z doniczek postawić w nie odpowiednim miejscu, i już tworzy się śmietnik kwiatowy. Ale to jest moje zdanie. Taka już jestem, pewnie szukam dziury w całym. Ale znalazłam w naszym Domu balkony na których są przepięknie wypielęgnowane kwiaty. Np. u Pani Marianny z pokoju 91 – istne cudo, w jednym korytku kwiaty obejmują całe okno balkonowe; mają grube i ciemno zielone łodygi i liście. Podobnie u Pani Eli z p. 98. Jeśli już ktoś bierze się za hodowlę kwiatów to musi o nie dbać. Ja, ponieważ już nie radzę sobie z jakąkolwiek pracą to i kwiatkami się nie zajmuję. Swój były ogródek mam upamiętniony na zdjęciach w telefonie.

Od pewnego czasu miewam bardzo nieprzyjemne sny. ( A kiedyś tak pięknie śniłam ). Pierwszy sen był o bardzo dużej ilości czekolady, W moim domu prowadziłam rzemieślniczą produkcję czekolady, ktoś to robił ja tylko nadzorowałam. Ten ktoś ubabrał czekoladą całe mieszkanie, podłogi i meble. No niby nic, ale ja czekolady nie lubię, wolę cukierki miętowe. Drugi sen to ogromna ilość wody przed którą uciekałam a jej było coraz więcej; z tym, że woda była czyściutka także ten sen zbytnio mnie nie zmartwił ale już trzeci sen przeraził mnie na dobre. Do mojego mieszkania przychodzili ludzie którzy byli wychudzeni, mieli granatowe twarze i nie mieli oczu – horror. Przypomniało mi się, że kilka dni temu odebrałam wyniki badań krwi, wynik potwierdził, że sny są częścią naszego życia. We wtorek pójdę do lekarza skonsultować wyniki.

NARA !

I to i owo !

Jak to różnie z nami bywa, każdy z nas ma inne usposobienie – np. Małgosia, choć twierdzi, że towarzystwo z jej sąsiedztwa ( czyli z dolnego pawilonu ) w większości jej nie odpowiada, że właśnie przez to towarzystwo ona się rozchorowała, to jednak zmienić pokoju nie chce. Ja krótko tam mieszkałam , i mnie również nie odpowiadał fakt, że życie towarzyskie toczyło się na zewnątrz, czyli pod oknami sąsiadów. Ciągle miałam wrażenie, że spacerujący pod oknami ludzie chodzą po moim balkonie. Zasłaniałam okna żeby ich nie widzieć. Z Wandą jest zupełnie inaczej. Od początku mieszkała na dolnym pawilonie i zawsze była osobą w depresji – ponura, nigdy uśmiechnięta, najczęściej nawet nie chętna do jakiejkolwiek rozmowy, aż tu nagle widzę Wandę uśmiechniętą od ucha do ucha. Zmieniła pokój, z dolnego pawilonu przeprowadziła się na odział medyczny i to do pokoju dwuosobowego i się cieszy. Ludzie cieszą się jak z dwójki przeprowadzają się do jedynki a tu proszę, radość, że nie mieszka sama, że w okół niej bez przerwy coś się dzieje. Idąc dzisiaj na śniadanie rozmawiałam z panią Jadzią, z rozmowy wynikło, że ona jest ciągle zdenerwowana i bez przerwy na tabletkach uspakajających. A czym pani się tak denerwuje – pytam. Jak to to pani się nie denerwuje – pyta Jadzia. No i wyszło szydło z worka: Jadzia to osobnik lizus, to zupełnie moje przeciwieństwo. Ja walę między oczy ( na blogu ) i we mnie nic nie zostaje a Jadzia swoje wstrząsy zostawia w sobie i się miota. Ot, tacy my różni jesteśmy.

Wreszcie uwolniłam się od panów zasypujących mnie wpisami nie w polskim języku. Pewnie dowcip, który mówił o 80 urodzinach dziadka poruszył wyobraźnie panów. Zrozumieli, że kobietę po osiemdziesiątce możesz oglądać ze wszystkich stron a ona zawsze będzie panią po osiemdziesiątce.

Pani Róża zadała mi pytanie – jakim cudem pan Bogdan poznał mnie po siedemdziesięciu latach nie widzenia się, przecież z dziecka stałam się staruszką. Długo nie wiedziałam o co chodzi. Nie mogłam sobie przypomnieć kiedy pisałam o Bogdanie, kim był Bogdan i jak zatytułowałam wpis wspominając go. To pytanie pani Róży świadczy o tym, że ciągle przybywa mi czytelników i każdy nowy czytelnik jest w innym momencie czytania mojego bloga. Wreszcie znalazłam, to pytanie dotyczyło wpisu zatytułowanego – samotne wyjścia do miasta. Ja również bardzo się zdziwiłam widokiem Bogdana w tym samym miejscu co sprzed siedemdziesięciu laty i faktu, że wiedział kim ja jestem. Otóż, Bogdan jako dziecko mieszkał z rodzicami przy tym skwerku przy którym dwa razy spotkaliśmy się. O tym dowiedziałam się dopiero teraz, po latach. Wszystkie okna ich mieszkania wychodziły na ten skwerek. Stół, przy którym Bogdan z bratem odrabiali lekcje, stał pod oknem. Jego brat do chwili obecnej mieszka w mieszkaniu po rodzicach, tak więc jak Bogdan przyjeżdża do Olsztyna to zawsze zatrzymuje się u brata. Tego dnia którego spotkaliśmy się to jego brat, ponieważ mnie znał, pokazał mu mnie przez okno, ze słowami – patrz tam siedzi twoja koleżanka z IV B. Bogdan, sam z siebie na pewno by mnie nie rozpoznał. Brat chciał mu sprawić frajdę, i sprawił nie tylko jemu.

Wracamy do naszego DPSu : Grzesiu otworzył chore oko i znów chodzi uśmiechnięty; chociaż uśmiechy to Grzesiu zawsze dawkuje. W naszym atrium, po latach, robi się całkiem ładnie a to dlatego, że sezonowy pracownik pomalował wszystkie stoły i ławki w których wcześniej zostały wymienione wyszczerbione deski. Jeszcze żeby tak w listopadzie zestawiono meble ogrodowe pod zadaszenie to oszczędziłoby zniszczeń; zwłaszcza, że w atrium jest takie zadaszenie. Za poprzednich rządów tak robiono. Przydałoby się żeby wentylacje w windach działały cały czas, ponieważ niestety każdy kto korzysta z windy zostawia po sobie zapach nie zawsze przyjemny, na ogół jest to zapach zużytych pampersów. Windą są wożone w ogromnych ilościach śmieci. Po sobocie i niedzieli śmieci wydzielają obrzydliwy zapach, który na długo zostaje w windzie. Tymi samymi windami wozi się posiłki wystawione na otwartym blacie, które i wydzielają ale i pochłaniają zapachy. O tym pisałam nie jednokrotnie, ale kierownictwo na ogół z wind nie korzysta to i nie wie i nie chce wiedzieć jak jest.

A na świecie – natura znów przypomniała o sobie, chociaż nikt jeszcze o niej nie zapomniał. Tak nie dawno Grecja płonęła a teraz tonie po straszliwych burzach i powodzi. Tak jak przed miesiącem płomień sięgał dachów domów to teraz woda sięga pierwszego piętra. W Maroku trwające 20 sekund trzęsienie ziemi zabiło tysiące osób. U nas też nie za bardzo jak zwykle – mamy już zaawansowany wrzesień a upały nie odpuszczają. Temperatura w dzień dochodzi do 30 st.

I to wszystkie to i owo. NARA !

Deszczowe fryzury…

Eksperyment z deszczówką niestety nie udał się po raz drugi. Czekając na deszcz wystawiłam wiaderko w ogródku, jakież było moje zdziwienie jak po ulewie jak diabli w wiaderku była raptem szklanka wody. Ale dobre i to, pomyślałam i oczywiście zmoczyłam włosy i nakręciłam je. Tym razem żadnej rewelacji nie było. Zastanawiam się – czy to możliwe, że deszcz sobotni miał w sobie jakieś inne związki. A może forma moczenia włosów miała znaczenie, nie wiem. W sobotę deszcz moczył moje włosy po kropelce przez ponad godzinę, a tym razem po prostu zmoczyłam końcówki włosów, nakręciłam i wysuszyłam. Owszem, nie jest źle, ale ani puszystości ani obfitości nie ma, jest normalka. W czwartek, deszczową porą, wybrałam się na spacer z zamiarem porządnego zmoczenia włosów .Udało mi się włosy zmoczyć, niestety nie przewidziałam, że one tak szybko wyschną. Zanim przeszłam przez nasze korytarze zaczepiło mnie kilka osób, z którymi zamieniłam po kilka słów. Weszłam do pokoju a tu znów puk, puk i gadu, gadu. W tym czasie włączyła mi się moja suszarka i zanim zabrałam się za włosy to one już były prawie suche. Ta suszarka to ja osobiście, zapomniałam, że jestem piecem. Coś mi się udało wymodzić i wzrosła obfitość i puszystość ale nie aż tak jak za pierwszym razem. Przekonałam się jednak, że włosy muszą być porządnie zmoczone deszczówką wówczas efekty będą.

Idąc w stronę miasta i wracając z niego za każdym razem mijam domy osób które znałam a których już nie ma, a deszczowa pogoda wprowadza nastrój melancholii zwłaszcza jak zbliżam się do domów Marysi i Basi, to dwa ostatnie domy przed naszym DPSem. rozdziela je tylko płot, pod tym płotem robię sobie przerwę w wędrówce i rozmyślam. Marysię poznałam w roku 1970, jak po rozwodzie musiałam zacząć normalnie pracować w pracy ze wszystkimi świadczeniami, a nie tylko prześpiewywać swoje życie, zwłaszcza, że to życie nie należało tylko do mnie ale i do moich córek. To była moja pierwsza praca w biurze, byłam koordynatorem pracy działów artystycznych i administracyjnych w Wojewódzkim Domu Kultury, Marysia była krawcową, niezwykłą krawcową ona wyczarowywała stroje ludowe. To była luźna znajomość. Byłyśmy młode i pochłonięte swoim życiem, swoją rodziną i pracą dla domu. Marysia dodatkowo miała jeszcze na głowie budowę właśnie tego domu. Harowała z mężem od świtu do nocy żeby w przyszłości zapewnić godne życie swoim dzieciom. A życie jak to życie wszystko toczy swoim torem. Dzieci Marysi pozakładały swoje rodziny, mąż zmarł i pomimo, że w tym domu mieszkał tylko syn z żoną dla matki nie starczyło miejsca. Syn oddał matkę do DPSu. Żeby oddał ją do naszego DPSu to byłoby to łagodniejsze dla Marysi, byłaby bliziutko swojego domu i mogłaby przychodzić do niego; ale syn oddał ją do innego miasta, żeby nie zatruwała życia młodym. Basię poznałam jak już przychodziłam do naszego DPSu na pobyt dzienny. Idąc spotykałam ją po drodze; ona opowiadała mi o sobie ja o sobie. Moje opowiadanie kończyło się zawsze namową żeby Basia również zaczęła chodzić do nas na pobyt dzienny, i namówiłam. Basia była wykładowcą uniwersyteckim z literatury nowożytnej. Jej mężem został jej profesor z uczelni jak Basia była jeszcze studentką. Swoje wspólne życie rozpoczęli od budowy domu, później narodzin jej jedynego syna i bardzo szybko śmierci męża, (był starszy od Basi około 30 lat ). W domu razem z Basią, po latach została tylko synowa. Syn zmarł, jedyna wnuczka z rodziną od lat mieszka w Kuwejcie. I następuje analogiczna sytuacja jak u Marysi – za ciasno w jednym domu teściowej z synową, nasz DPS jest zbyt blisko, teściowa zamieniłaby się w natręta. Obie panie- Marysia i Basia, zmarły daleko od swoich ukochanych domów.

NARA!

Eksperyment.

Przeprowadziłam eksperyment, który udał mi się nadzwyczajnie. Pogoda u nas jest taka ni w pięć ni w dziesięć. Upał jest a pranie które zrobiłam w piątek, w ogóle nie schło. Fakt, to było pranie ręczne, nawet celowo nie wykręcane za bardzo, myślałam jednak, że przez noc wisząc na balkonie obcieknie a rano przez ten upał szybciutko wyschnie. Nic z tego, godziny mijały a pranie mokre, tak dużo było wilgoci w powietrzu. Pomyślałam sobie, zrobię użytek z tego nieschnącego prania i schłodzę się nim, założyłam na siebie nie schnącą od kilkunastu godzin, bluzkę. BLUZKA PO 10 MINUTACH – BYŁA SUCHA. Tak więc mam suszarkę jak ta lala. Mogę z niej korzystać ponieważ nigdy się nie pocę, jestem suchym jak pieprz piecem. To był pierwszy eksperyment, a drugi dotyczył deszczu. Jak w sobotę raniutko szłam do sklepu, w ogóle nie czułam, że od czasu do czasu spada jakaś kropla deszczu; jednak po powrocie do domu okazało się, że mam mokre włosy. Przypomniało mi się jak za czasów mojej młodości, moje siostry zbierały deszczówkę do mycia włosów. Wykorzystałam to, że włosy miałam mokre i szybciutko użyłam szczotki i suszarki i zrobiłam fryzurę. Żadne pianki ani odżywki nie dorównają deszczówce. Fryzura jest obfita, puszysta i to już od kilku dni. Czekam z utęsknieniem na deszcz. Jaka to wygoda – rano budzę się z piękną fryzurą. Wyszczotkuję włosy na wszystkie strony i za chwilę znów mam ładną fryzurę. Na czubku głowy nie ma żadnych niedoborów włosów. Oczom nie wierzę, jestem przez 24 godziny pięknie uczesana. Naprawdę polecam. Tylko co z tym deszczem ?

Pytacie jak tam z Małgosią i Grzesiem. Otóż Małgosia uporała się z natręctwem i wszystko wróciło do normy. Gorzej z Grzesiem, jego chore oko jest ciągle zamknięte, a Grzesiu bardzo posmutniał. Przed pójściem do szpitala domagał się ode mnie uśmiechów, bo nie lubi skwaszonych min, a teraz ja próbuję wymusić na nim uśmiech i niestety bez powodzenia.

Pomagając ludziom upadłym, czyli tym którzy nagminnie się przewracają i to w nocy, przekonałam się jak ciężką pracę mają pielęgniarki i opiekunki na dyżurze nocnym. Na 140 podopiecznych, na nocnym dyżurze jest tylko jedna pielęgniarka i opiekunka. Wydawałoby się – po co więcej, przecież ludzie śpią. Jednej tylko nocy panie dyżurujące z pierwszego obchodu od razu przeszły w drugi, bez chwili odpoczynku. Bezustannie ktoś potrzebował pomocy. O godz. 4 rano tylko skończyły obchód, już było walenie w drzwi na moim korytarzu. Pobiegłam na górę do pielęgniarek – nie zdążyły nawet usiąść wygodnie żeby chwilę odsapnąć i już musiały zejść na dół, gdzie dosłownie przed chwilą były. Musiały zejść obie, ponieważ jedna osoba nie dałaby rady podnieść osoby upadłej. My upadając robimy się całkowicie bezwładni, jak worki ziemniaków. Ciągle pamiętam jak ze mną musiała się uporać sama Danusia, przecież ja jestem dwa razy taka jak Danusia. W dzień też się przewracamy ale wówczas jest więcej personelu.

Pisze do mnie dwoje uparciuchów. Piszą od kilku miesięcy stale i ani myślą pisać w języku polskim. Nie robią na nich wrażenia moje wyjaśnienia, że nie znam języków obcych, nie czytam i nie odpowiadam na wpisy pisane w innych językach. Jeden i drugi zaczął namawiać mnie żebym spotkała się z nimi na instragramie. PO CO ? Żebyśmy sobie pomigali. To byłaby rozmowa – czort swajo, pop swajo. Prababcia, to nie jest moja ksywa, jestem nią na prawdę i jak na prababcię przystało wiele rzeczy mi się nie chce. Nie korzystam z żadnych portali bo nie widzę takiej potrzeby. Prowadzę tylko swojego bloga, który jest dla mnie psychoterapią. Pisząc bloga czuję jakbym oczyszczała się ze wszystkich świństw, którymi opluwała mnie dyrekcja Domu przez ponad 10 lat. A czytając bloga można o mnie dowiedzieć się prawie wszystko. Jeśli jest coś czego chcielibyście się dowiedzieć a tego nie ma na blogu, to pytajcie ale wyłącznie po polsku, zawsze odpowiem. Flirtować nie umiem i nigdy nie umiałam. Możliwości do prowadzenia rozmów również nie widzę. Nie będę też klikała w wasze adresy, kiedyś w coś kliknęłam i nie mogłam się uwolnić od tematów nie chcianych. Także – daremny trud ! Domyślam się, że chcecie koniecznie mnie zobaczyć, w związku z tym bardzo adekwatny do sytuacji jest humor z kalendarza – Dziadku, mam dla ciebie dwie wiadomości dobrą i złą, którą wolisz najpierw? – Dobrą – Dobra jest taka, że na twoje 80 urodziny załatwiłem ci cztery striptizerki. Super co? No pewnie, że super, cieszy się dziadek. A ta zła wiadomość, – te striptizerki będą w twoim wieku.

To wszystko – NARA !