Podopieczny Franuś

Franusia poznałam w stołówce naszego DPSu już kilka lat temu. nasze stoliki stały obok siebie. Franuś w dzieciństwie przeszedł nie leczoną chorobę – Hajne medinę ( nie wiem nawet czy dobrze napisałam, ale wiadomo o co chodzi ), która odbiła się piętnem na jego zdrowiu i sprawności fizycznej – ma duże problemy z nogami. Mimo swoich ułomności przeżył na starość, tu u nas – ” miłość „. Z Marianką nie rozstawali się nawet na chwilę, zawsze i wszędzie razem. Widać było, że troszczą się o siebie wzajemnie. Miło było na nich popatrzeć. Miło było i bum. Franuś przestał przychodzić na stołówkę. Najpierw myślałam, że to przez ” koniec miłości szalonej ” trochę głupio przed ludźmi, ale męczyło mnie to puste miejsce w stołówce – teraz puste miejsce to pusty stolik – siedzimy każdy pojedynczo . Zaczęłam wypytywać o Franka i od każdego słyszałam, że jest chory. Jak któregoś dnia jego miejsce w stołówce zajął ktoś inny, postanowiłam pójść na zwiady. Oczywiście poprosiłam pracownicę żeby mnie zaanonsowała pytając czy mogę przyjść. Przecież każdy z nas ma jakieś swoje przyzwyczajenia o których nic nie wiemy, także nie wypada zakłócać harmonogramu dnia. Po kilku sekundach już poznałam przyczyny nie wychodzenia z pokoju, ta choroba nazywa się – brak jakiegokolwiek obuwia, Franuś nie ma ani butów ani kapci, które mógłby założyć. Jego stopy zrobiły się nadwrażliwe, dotychczasowe obuwie nie nadaje się do noszenia. Inna rzecz, że jak obejrzałam to obuwie, to stwierdziłam, że jest ono za twarde na każde stare nogi. I w tym miejscu wrócę do części tytułowej mojego wpisu – podopieczny Franuś, gdzie tu jakakolwiek opieka. Człowiek nie wychodzi z pokoju od miesiąca z braku butów – to gdzie jest opiekun ? Franuś mieszka na niskim parterze, podłoga w jego pokoju leży na ziemi, nie ma żadnej podmurówki, on boi się stanąć na podłodze ponieważ bez obuwia łapie go skurcz. Bardzo bolesny skurcz. Podczas takiego skurczu Franuś się przewraca, nie może ustać ale i nie może się podnieść. Opowiadał mi jak przez godzinę jeździł tyłkiem po podłodze. Zresztą nie musiał opowiadać, znam ten ból podnoszenia się i braku jakiejkolwiek pomocy. Postanowiłam działać, przecież tak nie może być, trzeba szanowny personel pogonić do roboty. I tu stop – kogo mam pogonić przecież my teraz nie mamy stałych opiekunów. Jak opiekun przychodzi na kilka dni to na prawdę nie jest w stanie poznać problemów ponad czterdziestu podopiecznych, zajrzy tylko do tych chodzących ,żeby się z nimi przywitać i zobaczyć czy żyją. Poszłam do socjalnych. Nie znają problemu. Poszłam do księgowości spytać czy Franuś ma jakieś pieniądze żeby kupić mu byty. Pani Kasia odpowiedziała, że owszem ma ale resztą musi się zająć dział socjalny, musi ustalić z podopiecznym ile ma mu wypłacić i kiedy. Poprosiłam p. Kasię żeby pogoniła socjalną w tej sprawie. Za kilka godzin idę żeby się dowiedzieć czy socjalna była u Franka i tu spotyka mnie ostra odpowiedź – byłam, skontaktowałam się z jego rodziną i wszystko jest ustalone, nie musi się pani tym przejmować. W odpowiedzi usłyszała, że przestanę się tym przejmować jak zobaczę Franka w jakimś obuwiu w stołówce. Czyli, że ciąg dalszy nastąpi.

Żałobne reminiscencje

Czas – ten szybko biegnący, nie zatrzymujący się czas. Czas – mówią, że leczy rany, może i tak ale też niszczy człowieka. Jeszcze nie tak dawno chodziłam po cmentarzach i odwiedzałam wszystkie znajome mi groby a dziś ledwie doczłapałam się na groby swoich najbliższych, to jest mamy, taty, siostry i brata. Dobrze, że są w jednym miejscu, to zasługa mojej mamy. Tatuś zmarł w 1958r. w wieku 60 lat – młodo, ale droga jego życia to kawał historii Polski – Piłsudczyk, Legionista, Ułan. Więzień NKWD i naszego polskiego UB. Czas zmienia nasze zwyczaje, tradycje. Przypomniał mi się pogrzeb naszego taty, jakże inny od pozostałych pogrzebów. Mama chciała podkreślić rangę i zasługi swojego męża dla Polski. Nie mogła pogodzić się z tym, że człowiek który od 16 roku życia walczył o Polskę ( której przecież nie było, a która wróciła dzięki takim jak On ) zginął po 20 letnim znęcaniu się nad nim jako nad wrogiem socjalizmu. A znęcali się nad nim, przez ostatnie 10 lat jego życia – Polacy. To go najbardziej bolało, że Polacy. Nie mogła nad jego grobem tego wszystkiego wykrzyczeć to zorganizowała taki pogrzeb, że całe miasto żegnało naszego tatę. Kondukt żałobny, na czele z kapłanami, dziesiątkami ministrantów i orkiestrą wojskową, obchodził wszystkie ulice naszego miasta po których chodził mój tato. Orkiestra grała nie to czego chciałaby mama, grała na ogół nokturny Chopina, ale był też utwór którego nie znałam a który został we mnie na całe moje, długie niestety, życie, to Adagio G – mol Tomasa Albinoniego XVII wiecznego, włoskiego kompozytora, które teraz wróciło do łask melomanów. ( Chciałabym żeby było grane na moim pogrzebie. Nagranie jest przygotowane. Posłuchajcie go a zostanie w myśli i w sercu na zawsze ). Tak więc mój tato, wbrew ówczesnym władzom został pochowany z honorami, bo na nie zasłużył. A mama, wydawało by się taka prosta kobiecinka, a jakiego fortelu użyła żeby postawić na swoim, żeby Ułan III Szwadronu 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich – pułku który dwukrotnie zasłużył na krzyż kawalerski Virtuti Militari ale odznaczony mógł być tylko raz, tak więc za drugim razem dostali pozwolenie na złote hafty na mundurach, tak więc żeby ten żołnierz został pochowany tak jak na to zasłużył.

Wchodząc na cmentarz od strony ul. Jagiellońskiej zawsze mijam grobowiec rodzinny znajomych z dzieciństwa. Zaraz po wojnie, bo w latach 1946 – 1949 mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu, oni w nim zajmowali pokój i łazienkę a my dwa pokoje z kuchnią. Ich była tylko trójka a nas siódemka. ( Z tej siódemki została tylko dwójka ). Nigdy nikogo przy tym grobowcu nie spotkałam ( aż do teraz ) ale zawsze coś świeżego przy nim było – jakieś kwiaty czy znicze. Tym razem spotkałam przy nim młodą kobietę którą zaczepiłam i która mnie bardzo zaskoczyła swoim podejściem do osób o tym samym nazwisku co ona. Okazało się, że to bardzo dalekie kuzynostwo. Ale przecież to samo nazwisko jak jej panieńskie. Tak długo grzebała w historii rodzinnej aż doszukała się pokrewieństwa a ponieważ dowiedziała się, że nikogo bliskiego z tej rodziny nie ma w Polsce, to postanowiła chociaż troszeczkę zadbać o ich pamięć. Jak się okazało, że to moi znajomi z wczesnego dzieciństwa to długo sondowała wszystkie wiadomości o nich. Po długiej rozmowie, na ławeczce przy grobie, okazało się, że znam jej mamę i całą rodzinę ze strony mamy. Wymieniłam jej wszystkie ciocie i wujków z imienia, przy okazji dowiedziała się, że jeden z jej wujków mieszka w naszym DPSie. Oby jak najwięcej było takich dociekliwych osób, wówczas pamięć o nas nigdy by nie zginęła.

PS. Przypomnienie dla pana Tomasza i pana Roberta – nie odpisuję na wpisy w języku innym niż język polski. Tak pięknie po polsku podpisujecie się to i postarajcie się trochę bardziej.

Zupełnie nie wiem co mam zrobić żeby pozbyć się reklam. Wrzucam je do kosza ale one ciągle przychodzą i wszystkie dotyczą zwierząt.

Jak złość przeszła w melancholię

Mam receptę na nowe okulary w związku z tym chcę się wybrać do miasta żeby pochodzić po optykach. Od naszego Domu do najbliższego przystanku jest kawałek drogi, kiedyś to był moment a teraz niestety wyprawa. Idę do osoby która poniekąd koordynuje wyjazdami naszego samochodu do miasta żeby pomogła mi się załapać na jakiś kurs, taki tylko w jedną stronę – do miasta. Jak w jedną stronę pojadę samochodem to będzie mi lżej tuptać po mieście szukając odpowiednich okularów. Dzisiaj nic z tego nie będzie – słyszę – samochód wyjeżdża dopiero o godzinie 10. 40 i to z kompletem pasażerów. Dla mnie taka godzina to trochę za późno, jestem rannym ptaszkiem i o godzinie 9 to już chciałabym być w mieście. Poszłam z buta; jakoś się doczłapałam do przystanku, odczekałam swoje i jadę. Zerkam przez szybę autobusu i oczom nie wierzę – przez całą drogę za autobusem którym jadę, jedzie nasz samochód bez nawet jednego pasażera. Dopiero w centrum na rondzie samochód pojechał inną ulicą. Może człowieka szlak trafić? – MOŻE ! Na szczęście ten „szlak ” nie trafił zbyt mocno bo wchodząc w ulicę Mickiewicza dopadła mnie melancholia. Kiedyś mieszkałam przy ul. Warmińskiej mniej więcej w pobliżu ul. Mickiewicza, jaka różnica w wyglądzie kamienic, jak pięknie odnowione. Po obu stronach ulicy Warmińskiej, przy zbiegu z ul. Mickiewicza są budynki do których kiedyś chodziłam dość często; w jednym był sklep spożywczy, na samym rogu budynku, miał takie piękne zaokrąglone schody – teraz ich nie ma. To w tym sklepie ekspedientka strzeliła mnie z liścia, jak po przyjeździe z obozu pionierskiego, jako dziesięciolatka, zwróciłam się do niej per. towarzyszko. Pisałam o tym w swoim pamiętniku, jak najpierw gnębiono mnie żeby wymusić mówienie towarzyszko a nie pani, a później dostawałam za to, że tak właśnie mówiłam. Ale to był rok 1951. Po przeciwnej stronie ulicy, również z wejściem schodkami na samym narożniku, była tak zwana kuchnia mleczna. Do tej kuchni swoje mleko przynosiły matki karmiące. Dzisiaj zadziwia mnie ta mądrość i organizatorów zbiórki mleka i matek – również i mnie samej. Ta świadomość, że mleko matki jest takie ważne w żywieniu niemowląt, że są matki które tego pokarmu nie mają i należy im pomóc. Przecież nie dostawałyśmy za to ani grosza. Ja już mieszkałam w Kortowie i trzy razy dziennie, na swój koszt, przywoziłam mleko do tej kuchni. nie wyobrażałam sobie, żeby coś tak cennego mogło się zmarnować. Miałam nadmiar a u kogoś były nie dobory. Dostawałyśmy specjalne, sterylnie czyste buteleczki które były napełniane bezpośrednio z piersi. Co by nie mówić ale ten znienawidzony socjalizm miał bardzo dużo mądrości w sobie i ludzie byli jacyś inni. Nie było w nas materializmu ani za grosz. Wszystko szanowaliśmy. Nie zaśmiecaliśmy świata. Wszystko było naprawiane i buty i odzież i każdy sprzęt. A dzisiaj robią nam wykłady w telewizji jak dbać o świat. Nawet dziurawe wiadro było cynkowane nie wyrzucane. Każdy skrawek papieru był przydatny w ten czy inny sposób. Ale wodę z rzeki można było pić a deszczówka miała takie samo znaczenie co dzisiejsze odżywki do włosów. Każdej szmatce dawano drugie życie. Porwana odzież, taka już nie nadająca się do reperacji, była zbierana bezinteresownie, w każdym domu ją zbierano a raz na jakiś czas inne kobiety zabierały i robiły kilimki na ścianę, kapy na łóżka czy chodniki na podłogę – dzisiaj taki rarytas to już tylko w Cepelii , a kiedyś w każdym domu. Nikt od nikogo nie oczekiwał żadnej zapłaty; wystarczyło dziękuję. Ulica Warmińska rozciąga się od ulicy Mazurskiej do ulicy Mrągowiusza, a przy ulicy Mrągowiusza był zakład naprawy wszystkiego. Ten zakład działał dziesiątki lat i zatrudniał same ” złote rączki „. Już mieszkałam w naszym DPSie jak zepsuł mi się młynek do kawy – zwykły ruski 50 letni młynek. Nawet do głowy mi nie przyszło żeby go wyrzucić, natomiast przypomniałam sobie o zakładzie przy ul. Mrągowiusza. Wchodzę, a tam sklep AGD. Ze smutkiem w głosie, ale na głos, wyraziłam swoje ubolewanie, że niestety przyjdzie mi mojego staruszka wyrzucić, bo nie ma tu tych kochanych złotych rączek. Naraz, z zaplecza pokazał się pan, którego poznałam natychmiast i rozradowana aż krzyknęłam – jednak mój staruszek będzie naprawiony. Ów pan, kiedyś dwudziestolatek dziś starszy pan odezwał się – pokaże go pani. O, nic już z niego niestety nie będzie. Przerażona prawie krzyknęłam – pan mi to mówi. Jestem pewna, że jeśli by pan chciał to tchnął by pan w ten młynek życie. No dobrze, to pani mi zaśpiewa a ja w międzyczasie zobaczę co się da zrobić. Co mam zaśpiewać, spytałam. ” Portofino”. Piosenka trwała 3 minuty i ja i pan dostaliśmy brawa od klientów a młynek działa do dziś. Czyli, że stare dobre czasy każdego wprowadzają w błogi stan melancholii.

PS. Po poprzednim wpisie o moim NIUNIUSIU dostałam propozycje na reklamę karmy dla psów. Ale to aż dziwne, ponieważ takie propozycje przyszły z czterech różnych krajów i to jednocześnie. Nie mam pojęcia na jakiej zasadzie to działa. Podobno reklamodawcy mają tak ustawione swoje komputery, że jak jakiegoś bloga czyta ponad sto tysięcy czytelników i jest poruszany temat jaki reklamodawców interesuje to komputer sam to sygnalizuje. Czyli prababcię się czyta. Buziaki!

Spotkanie znajomej – nieznajomej

To spotkanie wywołało we mnie dużo wspomnień ale ściśle związanych z moim psem – Niuniusiem – tak został nazwany przez mieszkańców naszego Domu i tak już zostało. Ten mój Niuniuś to był hrabia – dżentelmen. Mimo, że był kundlem, prezentował się po wielkopańsku. Był bardzo dziwnie umaszczony – jak stał na łapkach ze spuszczonym ogonem to był czarny i miał lekko podpalane boczki. Jak leżał na plecach był bielutki jak mleko. Zwykle biegnąc kładł na grzbiecie swój piękny puszysty ogon, który odwrócony był biały. Ów Niuniuś, nauczył mnie, że nie muszę go szukać jak on się gdzieś oddali, bo zawsze w to miejsce wróci. Poznawał mnie ze swoimi znajomymi i z gatunku – człowiek i z gatunku pies. Z ludźmi poznawał bezustannie biegając od danej osoby do mnie, aż ze zdziwieniem zbliżyliśmy się i poznali. Bardzo się wówczas cieszył jak bliskie mu osoby poznawały się. Pieski, z którymi mnie poznawał, to zwykle były suczki, z tak zwanych dobrych domów, bo mieszkające w domkach jednorodzinnych, Niuniuś wbiegał na ich posesję swoim tajnym wejściem, polizał po pyszczku pannę a ona w zamian zapraszała go do swojej miski. Wybiegając od panny, zamaszyście oblizywał się żebym wiedziała, że pies jest najedzony. Odwracał się do swojej niuni coś tam zaszczekał i cały szczęśliwy szedł ze mną dalej. Niuniuś bardzo lubił dawać mi prezenty. Z każdego dłuższego spaceru wracałam z prezentem. Zawsze coś znalazł : apaszkę, torebkę, portmonetkę, rękawiczkę czy np. buta. Wprawdzie jednego ale jednak. I właśnie przez takiego buta poznałam ową znajomą nieznajomą. Na końcu ul. Fałata, pod lasem, oczywiście w domku jednorodzinnym, mieszkała piękna suczka w której sympatyzował Niuniuś i to z wzajemnością. Jak przechodziliśmy koło jej posesji to wołała go z daleka. Niuniuś wpadał do niej i pieszczotom nie było końca. Niestety, Niuniuś nie był mile widziany przez właścicieli owej panny, toż to mezalians – kundel i piękna Collie. Chociaż kundel był równie piękny, ale niestety kundel. Kiedyś, jak para baraszkowała sobie w kąciku za domem, pani domu wróciła właśnie z zakupów. Długo chwaliła się mężowi co kupiła, aż wreszcie zobaczyła parę psich kochanków, ze złością zaczęła przeganiać absztyfikanta. Niuniuś uciekając podbiegł do wyłożonych na podmurówce zakupów i zabrał jej coś co uważał za najwłaściwszy prezent dla mnie – otóż, wprawdzie jednego ale pięknego nowego buta. Podejrzewam, że było to na złość owej pani – ty mi możesz to ja tobie też. Ja tego zajścia nie widziałam. Nie wiedziałam skąd mój pies wytrzasnął dla mnie taki prezent. Niuniuś bardzo się cieszył, że mógł mi go dać. Widziałam z daleka jak trudno mu było trzymać w pysku buta i śmiać się od ucha do ucha. ( Niuniuś był zawsze uśmiechnięty, na to zwracali uwagę wszyscy którzy go poznawali). Wygłaskałam swojego darczyńcę i położyłam tego buta pod krzaczkiem na skraju lasu. Za kilka dni, ( byłam w mieście ze swoim Niuniusiem ), podeszła do mnie nieznajoma pani pytając – czy przypadkiem mój pies nie przyniósł mi buta, a jeśli tak to gdzie on może być. Owa pani opowiedziała mi historię z butem. But został znaleziony i od tej chwili owa nieznajoma stała się taką trochę znajomą na dystans. Kiedyś, idąc z Niuńkiem ulicą Oficerską ( oczywiście Niuniuś biegał samopas ) zobaczyłam wystraszoną panią, która z krzykiem zwróciła się do mnie żebym wzięła swojego psa na smycz. Dlaczego? spytałam, mój pies jest dżentelmenem i nikomu krzywdy nie zrobi. Pani, wystraszona zaczęła pokazywać, że tam chodzi jej pies a on jest bardzo chory, boję się, że może dojść do nieszczęścia. Uspokoiłam panią i poprosiłam żeby ze spokojem czekała aż pieski się do siebie zbliżą. Dodałam jeszcze, że pieski się znają i szanują. Owa pani ( mama jednego z naszych sławnych artystów rockowych ) czekała na moment spotkania psów, w napięciu. Jak to zobaczyła to oniemiała – pieski zbliżyły się do siebie, polizały po mordkach, przytuliły na chwilę boczkami i się rozeszły. Innym razem, wchodząc do apteki, Niuniusia przywiązałam na smyczy. Wracam, a mój pies bardzo nerwowo daje mi znać, że muszę go odpiąć i coś zobaczyć, kogoś poznać. Odpięłam go więc i obserwuję – co to takiego ważnego ma mi do pokazania mój pies. A on zaczął wprost tańczyć w okół jednego z zaparkowanych tam samochodów. Zrozumiałam, że jest to samochód kogoś bardzo ważnego dla mojego psa. A zatem poczekamy i zobaczymy. Czekaliśmy z 15 minut, aż wreszcie do samochodu podszedł ksiądz z naszego DPSu. I ksiądz i pies bardzo się ucieszyli na swój widok. Ksiądz, z poważną miną podszedł do mnie i przedstawił Niuńka jako swojego ministranta. Pisałam już, że Niuniusia wzięłam do siebie z naszego DPSu. Zanim Niuniuś trafił do DPSu to uciekł od swojego oprawcy, który przez pierwsze 4 lata życia psa znęcał się nad nim. Opowiadali mi o tym sąsiedzi tego nastoletniego bandziora. Nie będę o tym pisała bo skóra cierpnie na samą myśl. Pies bardzo się bał owego pana. Kiedyś spacerując z psem, patrzę a mój Niuniuś położył się na ziemi, zaczął skowyczeć i posiusiał się leżąc. Nie wiedziałam co to może być, aż zobaczyłam jego byłego pana – bandytę. Pies się tak wystraszył, ponieważ sądził, że ten pan może i mnie zrobić krzywdę i ze strachu stał się bezwolny. Ponieważ znałam życiorys i Niuńka i jego byłego pana, nie czekając na nic chwyciłam leżącą opodal wielką gałąź i zaczęłam okładać tego bandziora wykrzykując za co to wszystko. Chłopak zwiewał co sił w nogach, a mój Niuniuś oczom nie wierzył, że ma taką panią która poradziła sobie z bandziorem którego wszyscy się bali. Podszedł do mnie, patrząc z zachwytem i podziwem zaczął lizać mi ręce. Zrozumiał, że razem to my zdobędziemy świat i nic i nikt nie stanie nam na przeszkodzie. Minęło kilka lat, szłam jak zwykle ulicą Fałata wracając ze spaceru ze swoim Niuniusiem ( idąc ulicą Fałata kończyłam spacer, a idąc ulicą Oficerską zaczynałam), aż tu nagle wybiega z domu były oprawca mojego psa. Podbiega do mnie, obejmuje i całuje w policzki. To już nie chłopiec tylko mężczyzna. Pytam go – chłopie nie pomyliłeś mnie z kimś? Nie boisz się, że ci sprawię łomot? Nie, nie pomyliłem i bardzo przepraszam, ale jak zobaczyłem panią to tak się ucieszyłem, że musiałem panią wyściskać. Jest pani pierwszą znajomą mi osobą którą spotkałem po wyjściu z więzienia. Trzy lata za kratkami to nie żarty. Od tej pory spotykaliśmy się w zgodzie. A jak zobaczył, że zaprzyjaźniona z nim menażeria jest w stosunku do mnie bardzo grzeczna to był dumny, że mnie zna i był równie bardzo grzeczny. A ta menażeria to dzieciaki z ulicy Radiowej – dziś już tatusiowie.

Świat zniknął – 4 X 2021r.

Taka wiadomość brzmi tragicznie, ale ten świat zniknął w internecie, i przeraził tych którzy swoje życie w nim ulokowali. Niestety Jesteśmy pokoleniem internautów, czy tego chcemy czy nie. Może my starzy nie w takim stopniu jak młodzi ale jednak – lekarze, recepty, banki, zakupy, informacje, rozrywka – wszystko przez internet. Jak do tego dodamy wszelkie komunikatory to cała rzeczywistość staje się analogowa i uzależnia. To taka substancja psychoaktywna, z którą bardzo trudno walczyć. Wiemy, że przesiadywanie przy komputerze niszczy psychikę, zwłaszcza młodych, ale wiemy też, że internet rozwija. Jak walczyć z czymś co uzależnia jak narkotyk i niszczy jak narkotyk, a jednocześnie kształci, rozwija i wznosi na wyżyny intelektualne. Odcina od świata i jednocześnie przybliża świat. Wiadomo, że tak jak we wszystkim, należy mieć umiar. Tych korzystających ze wszystkiego z umiarem informacja o zniknięciu ” świata” nie przeraziła. Nie przeraziła też jednego z kabareciarzy, który na pytanie – co zrobił jak się zorientował, że świat zginął – odpowiedział: w końcu porozmawiałem z rodziną, okazuje się, że są to bardzo mili ludzie

25 września moja siostra obchodziła ( wbrew swojej woli ) 90 urodziny, o których pisałam. Tydzień później ja miałam 80 urodziny – nie napisałam, że obchodziłam, ponieważ niczego nie robię wbrew swojej woli. Ale zmierzam do zalet internetu. Teraz jest moda na takie ekstra albumy z życia jubilata i ja dostałam na urodziny taki album w którym były już zdjęcia z uroczystości urodzin mojej siostry. Jeden z jej synów umieścił zdjęcia w internecie. Moja córka je ściągnęła i już był materiał do albumu dla mnie. Ja już taka mądra nie jestem i nie umiałabym ściągnąć z internetu ale zrobiłam sobie kilka zdjęć telefonem i mam je pod ręką. A dzień swoich urodzin spędziłam właśnie u swojej najstarszej siostry. Z rozmów naszych wynikło, że ona również w dzień swoich 80 urodzin uciekła z domu i zaznaczyła, że ani myśli obchodzić tego typu ” świąt ” w przyszłości. Tak więc synowie zrobili dla niej niespodziankę – wszystkim się wydawało, że super miłą a nią tak ta niespodzianka wstrząsnęła, że nie może się otrząsnąć do dziś. Nie mogła uspokoić swoich skołatanych nerwów, przez 10 dni nieustannie brała coś na uspokojenie aż przedawkowała. Leży w szpitalu w śpiączce. Jak wszyscy na jej urodzinach świetnie się bawili, ona ze zdziwieniem przyglądała się swoim gościom nie mogąc uwierzyć, że te blisko 40 osób to jej najbliższa rodzina. I czy kogoś z tej rodziny ona naprawdę obchodzi?

W naszej starej rodzinie, urodzin się nie obchodziło. Obchodziliśmy tylko imieniny – takie nic nie znaczące wesołe świętowanie. Urodziny natomiast, są ważne dla dzieci, ponieważ im przybywa z roku na rok lat, no i przybywa prezentów. Jak już dzieci stają się osobami dorosłymi to spotykają się z ciekawości czy ktoś jeszcze o mnie pamięta. ( No chyba, że bezustannie wbijam wszystkim do głowy datę swoich urodzin ). Natomiast im człowiek starszy tym częściej myśli – i po co to wszystko? Czy mam rozmyślać ile mi jeszcze zostało? Czy w ogóle dla kogokolwiek jeszcze coś znaczę? Czy naprawdę mam uwierzyć, że to wszystko jest szczere, przecież tyle blizn pozostało na sercu. Gratulujemy tym którzy ślepo wierzą w dobre intencje wszystkich którzy się do nas uśmiechają.

Puki pamięć jako taka…

Z tą pamięcią jest coraz gorzej. Ostatnio usiadłam do komputera, chciałam zajrzeć do bloga, a tu stop – nie pamiętam hasła. Wpisałam dwa razy coś około i niestety to nie to. Nie mogłam wpisywać po raz trzeci bo już nie dostałabym się do bloga. Swojego hasła nigdzie nie zapisałam. Teraz, mimo, że przypomniałam je to niestety też nigdzie nie zapisałam. Żeby go nie zapomnieć będę częściej używać, ale nie zapiszę. Jak zapomnę to będzie to dla mnie znak, że pora kończyć pisaninę droga prababciu.

Od kilku dni zamęcza mnie moja sąsiadka żebym wezwała do niej pogotowie albo zadzwoniła na policję bo jej nikt nie chce pomóc a ona bardzo cierpi. Tłumaczę jej – Zosiu, poproszę opiekunkę – nie nie chcę, była kilka razy i nic nie pomogła. To pójdę po pielęgniarkę – nie. To może zadzwonię po kogoś z rodziny. Była synowa, to ją przełożona wyrzuciła za drzwi. To ona mogła zadzwonić po pogotowie. Z Zosią bardzo trudno rozmawia się, ona jest głucha. Nie mogę jej wykrzyczeć, że skoro jeździ wózkiem po budynku to nie podlega wzywaniu pogotowia. Policję również nie zainteresuje fakt, że ją od tygodnia boli coraz gorzej. Zosi przydałby się jakiś specjalista ale jaki to musi zdecydować nasz lekarz nie ja. Obraziła się na mnie. Była bowiem pewna, że kto jak kto ale ja to pomogę na pewno. Nie chcę ponosić kary za nie uzasadnione wezwanie karetki czy policji, ale Zosia tego nie rozumie. Sama zadzwonić nigdzie nie może bo z nikim się nie dogada. Jest mi bardzo przykro ale jestem bezradna. Zosia po prostu odczuwa brak zainteresowania się nią.

Przy niedzieli postanowiłam poznać trochę bardziej swoje miasto. Dowiedziałam się, że jest u nas ulica Smerfów i postanowiłam ją znaleźć. Gdzie jest to wiedziałam tak mniej więcej. Wiedziałam tylko do jakiego autobusu mam wsiąść. Ten wyjazd to była dla mnie wyprawa : 20 min. szłam do autobusu ( za lepszych czasów autobus mieliśmy prawie pod Domem, ale to już nie wróci ). Na pętli poczekałam drugie 20 min. – przecież to była niedziela, i wreszcie jadę. Myślałam, że jadę bez końca. Nikt w autobusie nie wiedział gdzie jest ulica Smerfów. Od centrum i dalej, całe miasto rozkopane, a zatem jedziemy objazdami. Po 50 minutach jazdy miałam jej dosyć. Wysiadłam i zupełnie nie wiedziałam gdzie jestem. Jadąc widziałam, że miasto kończyło się dwa razy, dwa razy jechaliśmy przez las po to żeby wrócić do miasta. Nie chciałam już niczego szukać tylko jakoś wrócić do Domu. Spytałam więc o jakiś autobus jadący do Centrum i w drogę. Oczywiście trzeba poczekać bo to niedziela. Ujechałam trzy przystanki powrotne i zobaczyłam z daleka osiedle maleńkich domków, to była właśnie ulica Smerfów na Osiedlu Bajkowym. Wracając do Domu musiałam wracać przez las bo autobus którym jechałam miał przystanki zupełnie z drugiej strony naszej dzielnicy. Tak spędziłam niedzielne przedpołudnie, od śniadania do obiadu, i miałam po czym odpoczywać. Szczerze mówiąc to wstydzę się sama siebie jak odpoczywam nie mając po czym.

A teraz najlepszy dowcip jaki słyszałam. Otóż Marianna zgubiła dolną protezę ( to się zdarza jeśli proteza jest źle zrobiona i uwiera. Delikwent wówczas co chwila ją wybiera i gdzieś kładzie aż w końcu nie wie gdzie położył). Z tym problemem wybrała się do pielęgniarek żeby jej pomogły w dotarciu do protetyka stomatologii, chciała zrobić nową protezę. A nasza wybitnej klasy pielęgniarka, ze współczuciem w głosie powiedziała – po co ma pani się fatygować , da pani pieniądze dla kierowcy i on protezę przywiezie. Aż wierzyć się nie chce, że mamy taki mądry personel. Taką troszczącą się o nas kadrę. Dla mnie to zabrzmiało jak czarny humor, bo nie wiem czy owa pielęgniarka zakpiła sobie z jednej z nas czy jest faktycznie nie douczona.

Miłe zaskoczenie…

…chociaż to nie dotyczyło mnie ale mnie bardzo miło zaskoczyło. Otóż, Felicja w ramach przeprosin za obłamanie kwiatka Małgosi zobowiązała się dbać o jej grządkę kwiatową. Małgosia, istotnie nie zbyt zajmowała się swoją grządką pod oknem. Zawsze liczyła na kogoś. Także jak usłyszała, że od dziś Felicja będzie dbała o jej grządkę to się najpierw bardzo zdziwiła a potem ucieszyła. Ja również byłam zdziwiona i zaskoczona jednocześnie, ale muszę przyznać, że po takim geście wybacza się wszystkie grzeszki. Małgosia mieszka w nowym pawilonie na parterze z bezpośrednim wyjściem z pokoju na zewnątrz budynku. Jest tam 13 pokoi i każdy z mieszkających tam ma swoją grządkę kwiatową, która łączy się w jedną całość i o którą powinno się dbać. Kiedyś mieszkały tam same chodzące osoby i bardzo dbały o swoje grządki, teraz niestety tych chodzących jest tam pół na pół i tak samo pół na pół wyglądają ich grządki. Jeden wielki bałagan, jak do tego dodamy samowolę kotów i brud z tym związany, to już nic więcej na ten temat pisać nie trzeba. Może jeszcze dodam, że piękną pamiątkę po sobie zostawił Witek, ( który nękany przez kadrę kierowniczą, zmarł ) – pięknie owocujące w tym roku drzewka brzoskwiniowe, bo róże również miał piękne ale ktoś je wykopał i zabrał.

W tej chwili patrzę przez okno i widzę chodzącego z aparatem fotograficznym pana, który bardzo dokładnie fotografuje nasz budynek. Podchodzi do okien, zagląda w nie. Fotografuje wszystkie piętra ogólnie i każdy zakamarek. Nie wiem do czego ma to służyć, ale ów pan chodzi już kilkanaście minut i zagląda w każdy kąt. ( Jest sobota godzina 9. 45).

Ostatnio mówi się dość dużo o karach za umyślne narażanie zakażeniem ludzi na korona wirusa. Korci mnie bardzo żeby odpłacić pięknym za nadobne naszej pielęgniarce przełożonej, osobie odpowiedzialnej u nas za nasze zdrowie epidemiologiczne. Opisywałam dokładnie jak szanowna założyła magazyn wirusów na gęsto zaludnionym, wąskim korytarzyku. Z tego powodu covidem zaraziły się 4 osoby w tym 3 osoby zmarły. To tylko na moim korytarzu, ogólnie to zmarło ze 40 osób. Art. 165 KK mówi – kto sprowadza umyślnie niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób, ten podlega karze od 6 miesięcy do 8 lat więzienia. A wiele osób to co najmniej 10 i tyle właśnie osób mieszkało na naszym korytarzu ; w jedenastym pokoju zrobiono składowisko używanej odzieży ochronnej, a w ramach higieny, co wieczór wietrzono ten pokój otwierając drzwi na korytarz. Niech ktoś mi powie, że to nie nieumyślne działanie. ( O przepraszam jak postawiłam ten zarzut pani dyrektor, to była bardzo zdziwiona, że to mogło być działanie celowe ). Były różne pomieszczenia na takie składowiska np. 4 pomieszczenia na fizykoterapii, które stały puste i odizolowane od pokoi mieszkalnych. Pisałam o tym do SANEPIDU – bez odzewu. Szerokie znajomości załatwią wszystko. Poobserwuję zachowanie siostry przełożonej przy następnej fali korona wirusa. Tym razem będę filmowała wszystko, bo to co mam teraz to trochę za mało. To, że ja żyję będąc pod opieką przełożonej, to istny cud. Magazyn wirusów miał mnie załatwić. Już chorowałam a wirusy z pokoju na przeciwko wwiewały do mojego pokoju. Jakże musiała być zawiedziona pani Irenka, że ja wciąż żyję. Namówiła swoją ostatnią poddaną pielęgniarkę, żeby mnie poddusiła aparatem tlenowym. Bo nie można nazwać inaczej, kiedy chorą na covid podłącza się do aparatu tlenowego na niby, bo aparat wyłącza się z sieci. Nie wiem jaką moc ma szanowna przełożona, że każdy w jej pobliżu chamieje. Będę wszystko nagrywała i filmowała to może rozgryzę.

Wielki świat

Nawet się nie obejrzałam jak minęło dwa tygodnie od ostatniego wpisu. Czas ucieka jak szalony. Mój dzień jest bardzo krótki, chociaż wstaję o godzinie piątej rano. Coś tam zrobię i już kilku godzin nie ma, a jak zrobię jeszcze coś to i dzień się skończył. Jak usiadłam na podłodze to potrzebowałam 2 godzin żeby się podnieść i to nie sama. Od jutra będę załatwiała kabelek do szafki z alarmem; alarm niby jest ale jak siedzisz na podłodze to go nie sięgniesz, także muszę mieć odpowiednie połączenie w odpowiednim miejscu, łatwym do sięgnięcia. I ta właśnie niedorajda, czyli ja, była w sobotę w ” wielkim świecie”. Nigdy bym nie pomyślała, że wyjście do ekskluzywnej restauracji i spotkanie się z dalszą rodziną, nazwę ” wielkim światem”. Przyznać jednak muszę, że w takiej restauracji to jeszcze nie byłam. Restauracja na plaży naszego pięknego jeziora. Wychodząc na papieroska możesz położyć się na leżaczku i patrzeć jak na wodzie bujają się zacumowane na nabrzeżu jachty. Budynek piętrowy, cały oszklony, łącznie z windami. Cały parter wyglądał jak jedna wielka sala, a to jest kilka sal tylko tyle, że za szybami. Każda sala ma swój bufet i swoją obsługę, do całkowitej dyspozycji gości. Ze wszystkich stron widok na jezioro. Wyglądało to tak jakby ta restauracja była na wyspie. Obsługa nie wyobrażalnie grzeczna, pomocna, życzliwa. Zechciałam być oprowadzona po budynku, to byłam, zechciałam pochodzić po molo – to razem z obsługą. No i wreszcie ktoś pokonał w smakach naszą kuchnię. Jedzonko – palce lizać. No a goście, wśród których byłam, to dopiero wielki świat: lekarze, dziennikarze, właściciele firm, prawnicy i to tacy z górnej półki, których często oglądam w telewizji i którzy do swojej babci ( bo to było jej święto ) przylecieli samolotami. Ta babcia to moja najstarsza siostra, która 25 września obchodziła 90 urodziny. I to z tej okazji był zorganizowany zjazd rodzinny. Rodziny z jej linii, i tylko z jej, było ponad 30 osób. Osobiście znałam 16 osób, reszta niestety widziana po raz pierwszy. Bardzo podobała mi się prezentacja tych osób. Najpierw po prostu każdy z każdym się przywitał ale później każda rodzina wstawała i mówiła z którego syna to odnoga. Ta prezentacja była specjalnie dla dwóch sióstr ich babci. Moja siostra ma trzech synów, ci synowie mają dorosłe dzieci, które mają już swoje rodziny i dzieci. W naszym domu rodzinnym, nasi rodzice mieli nas pięcioro, ( została tylko trójka ) także jakbyśmy zechcieli spotkać się z całą rodziną to sala musiała by być ogromna i organizacyjnie również trudne by to było do opanowania. Spotkanie trwało w pełni jak ja zechciałam do domu. Zupełnie zapomniałam, że czerwone wino to ja piję na sen i tym razem, po obiedzie siostrzeniec zaproponował mi czerwone wino – ciociu winko prima sort; no i ciocia Danusia wypiła dość obfitą lampkę tego wina, skutek wiadomy, prosiłam żeby mnie jak najszybciej odwieźli do domu bo oczy same mi się zamykały. Nie byłam w stanie utrzymać powiek. W domu już o godzinie 19 byłam w łóżku i spałam, jak zwykle do godziny 5 rano.

Utrzymanie obecnego stanu zdrowia.

Pismo, które nazwałam zakresem czynności dla personelu średniego, istotnie było zakresem czynności ale w krótkiej formie poinformowania mnie czego mogę się domagać od wymienionych osób, jako podopieczna Domu. Dla mnie to nie było nic odkrywczego, no ale nowych mieszkańców może to zainteresować. Pismo było imiennie skierowane do mnie, zatytułowane było – cel do realizacji, a podtytuł to – utrzymanie obecnego stanu zdrowia i zapewnienie właściwej opieki. Co do tego mam dużo wątpliwości czy komukolwiek zależy na naszym zdrowiu. Wszystko co najgorsze spotkało mnie właśnie pod opieką naszej służby zdrowia. Cały mój blog jest o tym. Nawet to zamknięcie nas to jest wywoływanie depresji. Wczoraj – w sobotę 11 września – wychodząc po śniadaniu na długi spacer ( o dziwo bez większych problemów w poszukiwaniu chętnych do otwarcia mi jakichkolwiek drzwi) spotkałam ludzi stojących pod drzwiami budynku. Opiekunka otwierająca mi drzwi odezwała się do nich niegrzecznie: panie miały być o godzinie 9, 30 to jeszcze nie pora, odeszła zamykając za sobą drzwi. Spojrzałam na zegarek, była 9, 20. Wstyd mi się zrobiło w imieniu całego personelu i mieszkańców ; w imieniu każdego kto ma z naszym Domem cokolwiek wspólnego. Jedna ze stojących tam pań spytała mnie – jak wy to wytrzymujecie, zamknięcie i opryskliwość. Ja pracuję w takim Domu – mówi owa pani, mamy w nim drzwi pootwierane i każdy może przyjść z wizytą. Odpowiedziałam, że każdy inaczej rozumie słowo opieka; jedni wyrażają ją troską a inni zamkniętymi drzwiami.

W ciągu minionego tygodnia trzy osoby poskarżyły mi się na swój los w naszym Domu. W piątek wyszłam do atrium, podczas zajęć dla osób z demencją, żeby zobaczyć czy są wśród nich moje kochane znajome. Jedna z nieznajomych mi pań szybko usiadła koło mnie, przytuliła się i z żalem poskarżyła się na pokojową która ją przyprowadziła – ona jest taka niegrzeczna, krzyczy na nas, ja czasem się jej boję – powiedziała pani.

Kilka dni temu rozmawiałam z córką Anielci, która z żalem w głosie poskarżyła się na opiekę u nas. Pani Danusiu – mówi córka Anielci, moja mama jakiś czas temu chorowała. Personel dla swojej wygody wybrał mamie protezy zębowe i już zapomniał o nich. Nikt do was przyjść nie mógł żeby upomnieć się o swoich bliskich. Dziąsła mojej mamy zmieniły po miesiącach kształt i protezy już się nie nadają do użytku. Ale kogo to obchodzi.

Stasiu, skierowany do mnie przez Anię, wylewał żale przez ponad godzinę. Ludzie sądzą, że ja coś mogę. Niestety poza opisaniem tych żali nie mogę nic. Stasiu między innymi, również uskarżał się na brak pomocy w dograniu sprawy protez zębowych. Ci co nami niby się opiekują, są młodzi i nie zdają sobie sprawy jakie to jest ważne. Zaprowadzono Stania do gabinetu prywatnego i Stasiu niby zrobił sobie protezy, ale nikomu nie przyszło do głowy żeby dopilnować bezwzględnego noszenia tych protez przez co najmniej tydzień, po to żeby one ułożyły się do dziąseł a jeżeli byłoby coś nie tak to trzeba, nawet kilkukrotnie, chodzić do poprawki. Ale co to kogo obchodzi, chciałeś protezy to masz, ale że nie dobre to już nie nasza sprawa. Pieniądze wyrzucone w błoto a po protezie tylko chore dziąsła. Stasiu przy okazji sprawy z zębami nabluzgał komu trzeba i nie trzeba. Z wyrzutami sumienia poszedł do spowiedzi poradzić się księdza co może zrobić, żeby naprawić to zło; a ksiądz poradził mu, dając ulotkę reklamową jakiegoś zakonu, żeby kupił dla osób pokrzywdzonych medaliki po 24zł. każdy. Odradziłam mu to. Medalik za 24 zł. to jakaś blaszka. Dla ciebie to będzie wydatek, a obdarowane wyrzucą to w kąt.

Kościół od zawsze skupuje i sprzedaje grzechy. Wszystko za odpowiednią opłatą. A nasi, w ramach utrzymania obecnego stanu zdrowia, olewają nas.

Zakresy czynności

Już myślałam, że przynajmniej w tym miesiącu, pisać nie będę, jednak jeśli coś się dzieje to trzeba. Otóż wczoraj 6 września, przyszła do mnie Dorotka z prośbą żebym podpisała pismo z którym przyszła. Poprosiłam żeby je przeczytała i ponieważ nie miałam żadnych zastrzeżeń co do treści, pismo to podpisałam. I jak przystało na prababcię myślenie przychodzi ze znacznym opóźnieniem, do mnie przyszło na drugi dzień – po co Dorotka przyniosła mi do podpisania zakresy czynności całego personelu średniego naszego Domu. To były zakresy czynności w kilku zdaniach dla poszczególnych grup pracowniczych – dla pielęgniarek, opiekunek, pokojowych, terapeutów i pracowników socjalnych. W zupełności zgadzam się z tym zakresem czynności i dlatego to pismo podpisałam – ale dlaczego to trafiło do mnie, tego zupełnie nie rozumiem. To było pismo w jednym egzemplarzu, który po podpisaniu został zabrany przez Dorotkę. Muszę rozwiać swoje wątpliwości i dowiedzieć się – co to było.

Co się dzieje z jedną z pielęgniarek, którą dotychczas stawiałam za wzór? O Beatce pisałam nie jednokrotnie w samych superlatywach, a teraz już po raz któryś, dała plamę. Pewnie to bliskość siostry przełożonej tak na nią działa, pewnie dostała polecenie bycia nie grzeczną. Muszę popytać innych czy potwierdzą moje spostrzeżenie, czy dotyczy ono tylko mnie. Dotychczas jak przynosiłam kartkę z wypiską na leki, to nawet jak nikogo w pokoju nie było kładłam kartkę na biurku i sprawa była załatwiona; aż tu nagle, owa pielęgniarka, zaczęła domagać się dokładnej receptury leku i podania nie ilości opakowań tylko ilości sztuk tabletek. Jak napisałam, że chcę 40 szt. to dostałam 90 szt. i nie miałam nic do powiedzenia; a cena podwójna. Innym razem napisałam, że chcę 10 fiolek soli fizjologicznej, to zaczęła domagać się informacji jaką ta fiolka ma mieć pojemność. Mówię jej, że jest mi wszystko jedno czy będzie miała 10, 20 czy 30 ml, a ona swoje. Czy mam przynosić wzory opakowań – spytałam. Najlepiej będzie – odpowiedziała. Tak więc oświadczyłam, że przyjęłam do wiadomości i respektowania. Moim zdaniem to było nie grzeczne zachowanie, bo jeśli nawet ma wątpliwości co do składu leku to przecież może zajrzeć do mojej karty pacjenta. Dostałam jeszcze od niej polecenie, że mam tę wypiskę przynosić do niej do godz. 8 rano. Już chciałam odpyskować – moja panno, jeśli już to ty do mnie po tę kartkę będziesz przychodzić. Ale machnęłam ręką. Może wstała lewą nogą. Innym razem potwierdziła aptece wydanie dla mnie zamiennika na mój lek podstawowy na serce, uparcie twierdząc, że on jest tak samo dobry jak ten który dotąd przyjmowałam. Niestety, temat ten był wielokrotnie wałkowany, miałam różne zamienniki i nie mogę brać żadnego z nich. Muszę mieć ten lek i żaden inny. W niegrzecznej formie usłyszałam odpowiedź – to będzie bez leku, jego nie ma już w hurtowniach już go nie produkują. Odpowiedziałam, że słyszę to w każdej aptece która tego leku nie ma i jakoś cały czas go mam. Siadłam do komputera, wypisałam telefony do aptek z naszej dzielnicy, zadzwoniłam do pierwszej z brzegu i lek był. Wczoraj znów starcie z ową pielęgniarką. Poprosiłam żeby sprawdziła co jest napisane na skierowaniu do okulisty. Skierowanie było wypisane w kwietniu i jest ono w mojej kartotece. To jest ważne ponieważ wówczas chorowałam na oczy a teraz chciałabym mieć badanie zakończone receptą na szkła. Odmówiła mi tej przysługi, nie grzecznie odpowiedziała mi, że nie umie czytać. Proszę przyjść jutro do lekarza – powiedziała. Odpyskowałam jej, że faktycznie ostatnio jest coraz gorzej z pani czytaniem. Na drugi dzień odsiedziałam pół godziny pod drzwiami u lekarza, jak weszłam do gabinetu to moja wizyta trwała sekundę, lekarz miał moją kartę na wierzchu, przeczytał, że na skierowaniu jest napisane pogorszenie wzroku. Podziękowałam i wyszłam. Myślałam, że pielęgniarka pracująca z lekarzem jest od tego żeby mu ulżyć w pracy okazuje się, że jest odwrotnie.

Jeszcze o naszych pielęgniarkach. Od kilku dni pokazują w telewizji jak dziecko zadławiło się lizakiem i jak policjant temu dziecku pomógł. Przypomniał mi się fakt zadławienia się przeze mnie, podczas obiadu, listkiem laurowym , który był dziwnie zwinięty i niewidoczny a jak go połknęłam to się rozłożył i zaczęłam się dusić. Wybiegłam na korytarz, zaczepiłam pielęgniarkę prosząc o pomoc. Pielęgniarka, sarkastycznie odpowiedziała, że nie wie co ma w tym wypadku zrobić. ( No ale to była Dorotka – ostatnia z trójki pielęgniarek gestapowców ). Zobaczył to Sławek i natychmiast ruszył z pomocą. Przełożył mnie na swojej ręce tak, że byłam twarzą do podłogi, dwa razy mną dziwnie szarpnął i listek wypadł. Wszędzie są ludzie i ludziska.